Rothgar oczyścił szpadę i schował ją do pochwy. Do Cur-ry'ego niespiesznie podszedł doktor, żeby potwierdzić to, co i tak było oczywiste. Żaden z przyjaciół nieszczęśnika nie miał jakoś ochoty się nim zająć. Publiczność, która do tej pory milczała w osłupieniu, wybuchła teraz gwarem wielu osób.
Rothgar spojrzał przez ramię na stojących za nim ludzi. Głosy natychmiast ucichły.
– Szanowni państwo – zaczął – słyszeliście, że sir An-drew Curry obraził nie tylko damę i jej rodzinę, ale także króla i królową. To oni bowiem przyjęli lady Raymore do swego dworu, dając w ten sposób świadectwo jej cnocie. I nikt nie ma prawa tego kwestionować!
W tłumie rozległy się głosy poparcia:
– Tak! Dobrze mówi!
– Boże chroń króla!
– Śmierć oszczercom!
Kumple Curry'ego spojrzeli po sobie ze strachem i nie czekając na dalszy rozwój wypadków ruszyli w swoją stronę. Mężczyźni zaczęli gratulować Rothgarowi. Kiedy tłum się rozproszył, Bryght zauważył, że nie ma nikogo, kto mógłby zająć się ciałem. Dlatego poprosił swojego lokaja, żeby załatwił całą sprawę z doktorem Gibsonem. W tym czasie Fettler pomagał Rothgarowi się ubrać.
– Czy rzeczywiście miał nad tobą przewagę? – Bryght nie mógł powstrzymać ciekawości.
Rothgar wypił potężny łyk z flaszy podanej mu przez lokaja. Była to z całą pewnością źródlana woda, a nie alkohol.
– Muszę przyznać, że był zupełnie niezły – odparł wymijająco. – Najpierw musiałem poznać jego technikę, co kosztowało mnie parę pomniejszych ran.
– Coś poważnego? – zaniepokoił się Bryght.
– Tylko draśnięcia – powiedział Rothgar i skinął na stojący nieopodal powóz. Wsiadając, spojrzał jeszcze na Cur-ry'ego, przy którym czuwał doktor Gibson.
Pojazd ruszył w stronę Malloren House.
– Mam nadzieję, że nie zatruł swojej szpady – westchnął Bryght, sadowiąc się na swoim miejscu.
Na ustach brata pojawił się ironiczny uśmieszek.
– Nie dramatyzuj!
– Taki łotr jak Curry byłby do tego zdolny. Po prostu uważam, że… – urwał, widząc, że markiz zamknął oczy i oparł głowę o ścianę powozu.
Pojedynek go znużył i teraz potrzebuje odpoczynku, pomyślał. Ciekawe, czy podobnie jak on, Rothgar stracił ochotę na wszelkiego rodzaju pojedynki?
Kiedy w końcu znaleźli się w Malloren House, Bryght po chwili wahania podążył za bratem do jego apartamentu. Wiedział, oczywiście, że służący dobrze się nim zajmie, ale nie mógł się powstrzymać.
Rothgar tylko spojrzał na niego koso, nie wyrzucił go jednak ze swojego pokoju. Powoli rozebrał się, zdejmując na końcu pociętą koszulę. Bryght odetchnął z ulgą, widząc, że rany rzeczywiście nie są poważne. Najgorsze było chyba cięcie przez ramię, z którego wciąż płynęła krew.
Bryght powoli odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
– Więc uważasz, że ktoś wynajął Curry'ego? – nawiązał do ich wcześniejszej rozmowy.
Służący, który cicho niczym duch pojawił się w komnacie, napełnił stojącą na stoliku miskę ciepłą wodą.
– Jeżeli tak, to ten ktoś powinien znowu uderzyć – stwierdził Rothgar, zabierając się do mycia. – I wtedy, mam nadzieję, wszystko stanie się jasne.
– Jeszcze raz! Na miły Bóg, nie będziesz przecież na to bezczeynnie czekał!
Markiz tylko wzruszył ramionami i ochlapał wodą skrwawioną pierś.
– A jak mam temu zapobiec? – Zamyślił się na chwilę. -Zresztą wolę, kiedy wróg atakuje. Wtedy nie muszę się zastanawiać, gdzie jest i co robi. Interesujesz się matematyką,
prawda? Jeden punkt nic nam nie mówi, ale dwa pozwalają wyznaczyć linię, która dokądś prowadzi…
Markiz dokończył ablucji i stanął tak, żeby jego balwierz mógł opatrzyć rany.
Następnym razem to może być trucizna albo strzał w ciemności.
– Robię, co mogę, żeby się tego strzec – mruknął, podnosząc ramię do góry.
– A jednak…
– Boże, co za natręt! – Rothgar stracił nagle cierpliwość. – To chyba dlatego, że niedawno się ożeniłeś. Przecież nic się tak naprawdę nie zmieniło! Nie rozumiem, o co robisz tyle hałasu.
Przy gwałtownym ruchu bandaż zsunął się z jego ramienia, ale balwierz szybko zabrał się do poprawiania opatrunku. Bryght pomyślał, że spotkało go to, na co zasłużył.
– Owszem, moja sytuacja się zmieniła – potwierdził, skinąwszy głową dla podkreślenia wagi tych słów. – Teraz, kiedy znalazłem spokój w domowym zaciszu, boję się, że l»vdę musiał zajmować się tą sprawą.
Zrobię wszystko, żebyś nie musiał – odparował zgryźliwie Rothgar. – Na razie potrafię się jeszcze bronić, a potem będziesz zbyt stary, żeby się tym przejmować.
– A Francis? – Bryght pytał o swego syna.
Balwierz skinął głową, że opatrunek skończony i markiz usiadł na krześle, żeby mógji go ogolić. Wiedział, o co chodzi bratu. O małżeństwo. Jego małżeństwo, z którego urodziłby się spadkobierca dóbr i tytułu. Jednak Rothgar nie chciał się £cnić. Wciąż pamiętał swoją chorą psychicznie matkę i dlatego wolał, żeby to Bryght i Cyn dali życie nowym Mallorenom.
Ten temat należał w rodzinie do zakazanych, ale Bryght najwyraźniej miał ochotę złamać tabu.
– No więc? – podjął.
Rothgar przez chwilę nie mógł odpowiedzieć, ponieważ balwierz golił jego namydloną twarz. W końcu jednak skinął głową.
– Prawdopodobnie twój syn będzie mógł się cieszyć tytułem i wysoką pozycją. – Spojrzał bratu wprost w oczy. – Przecież wiesz.
To było ostrzeżenie. Markiz uważał temat za wyczerpany. Jednak jego brat, który czuł, że prowadzi coś w rodzaju pojedynku, nie dawał za wygraną.
– A jeśli nie?
Rothgar wstał, żeby służący mogli go ubrać.
– Tak czy tak, powinien się do tego przygotowywać -oznajmił ponuro. – I nie zaniedbywać w przyszłości lekcji fechtunku.
Chwilę później miał już na sobie nową, wy krochmaloną koszulę oraz wyszywany srebrną nicią, jedwabny surdut.
Bryght milczał. Już dawno pogodził się z tym, że tytuł markiza może przejść na niego. Znał obowiązki, które się z tym wiązały. Później, planując małżeństwo, założył, że to jego syn będzie dziedzicem.
Teraz jednak, kiedy Francis miał już dziewięć miesięcy, zaczął się bać o jego przyszłość. Obawiała się też jego żona, Portia. Sama prowadziła żywot spokojny i nie chciała, żeby syn angażował się w dworskie układy, co nieodmiennie oznaczało intrygi i balansowanie między życiem a śmiercią.
Rothgar i tym razem postawił na swoim. Przypomniał, że nie ma zamiaru się żenić, chociaż ani razu nie padło to bezpośrednio z jego ust.
Nie wiedzieć czemu Bryght pomyślał nagle o Currym. Czy Francis by sobie z nim poradził? A jeśli tak, to kiedy? Za piętnaście lat? Może za dwadzieścia?
Balwierz wyszedł, za to w pokoju pojawił się cyrulik.
Niósł wielką perukę, z włosami związanymi czarną aksamitką i przykrytymi szarym materiałem.
Do Bryghta dopiero teraz dotarło, że nie jest to zwykła poranna toaleta.
– Gdzie się, do licha, wybierasz?
– Zapomniałeś, że dziś piątek?
Rzeczywiście, często nie pamiętał o środowych i piątkowych spotkaniach u króla. Jednak Rothgar nie mógł sobie na to pozwolić. Obecność nie była co prawda obowiązkowa, ale wszystkie liczące się osoby ze dworu i z rządu starały się tych audiencji nie opuszczać. Absencja była poczytywana za af ront. Znaczyło to, że nieobecny przyłączył się do którejś z opozycyjnych partii.
– Przecież do króla na pewno dotarły wieści o twoim pojedynku – zauważył Bryght.
– Tym bardziej powinienem pójść, żeby Jego Królewska Mość mógł stwierdzić, że jestem w dobrym zdrowiu – nie ustępował Rothgar.
– Ale na pewno ktoś powie królowi…
Markiz podniósł rękę, na której zalśniły rodzinne pierścienie i Bryght natychmiast zamilkł.
– Życie na wsi uśpiło w tobie podstawowe instynkty, mój drogi. Jego Królewska Mość z pewnością będzie chciał mnie widzieć, a poza tym, muszę pokazać wszystkim, że nic mi się nie stało i że nie przejąłem się pojedynkiem.
Rothgar stanął przed lustrem i poprawił trochę swój strój.
– Poza tym, obiecałem Uftonom, że przedstawię ich na dworze – dodał.
– Jakim Uftonom? Nie znam żadnych Uftonów!
– Mieszkają w małym zamku koło Crowthorne – odrzekł, patrząc z politowaniem na brata. – To pewni ludzie. Sir George chce, żeby jego syn i spadkobierca poznał uciechy Londynu. Pewnie wcześniej pokazał mu, jak zarządzać ziemią i ludźmi. Na razie zajmuje się nimi Carruthers.
Bryght poniechał protestów. Markiz mógł z jakichś powodów rozczarować króla, ale na pewno nie zawiódłby Uftonów.
Zresztą dzisiaj nie zawiedzie nikogo. Pokaże się pięknie wystrojony i upudrowany i będzie udawał, że nic się nie stało. Bryght przypomniał sobie słowa Szekspira: „Cały świat jest sceną…" Najpierw pojedynek, potem spotkanie u króla, następnie jakiś bal i żonglowanie dowcipami, a na koniec uciechy loża albo zielonego stołu do gry. Bryght znał to wszystko, niemal wszystko, i w swoim czasie nawet to lubił. Jednak teraz miał wrażenie, że dopiero w rodzinie jego życie stało się prawdziwe.
– Czy nie myślałeś o tym, że król może nie być zadowolony z zabicia Curry'ego? – spytał jeszcze.
– Jeśli zechce mnie upomnieć, powinienem dać mu ku temu okazję – odrzekł Rothgar z niezmąconym spokojem.
– A jeśli zechce cię wtrącić do Tower? – Bryght nie dawał spokoju.
– Podporządkuję się jego woli, chociaż to był uczciwy pojedynek.
– Ale śmierć Curry'ego nie była konieczna.
Markiz raz jeszcze spojrzał na brata z ukosa, a jego niebieskie oczy pociemniały z gniewu.
– To co twoim zdaniem mam zrobić?! Przecież nie umiem czytać w myślach króla! Może powinienem od razu uciec do Holandii?! Albo do Nowego Świata?!
Bryght dopiero teraz zrozumiał, że brat musi pójść na poranne spotkanie. Rothgar rzadko się mylił w tego rodzaju sprawach, a w zasadzie nie mylił się nigdy. Wydawał mu się w tym jakiś nieludzki, a jego przywiązanie do szczegółów sprawiało wrażenie obsesji. Musiał być zawsze nienagannie ogolony i ubrany. Żadnym gestem nie mógł zdradzić, że jest zmęczony lub, że bolą go rany.
Być może to tragiczne doświadczenia młodości sprawiły, że Rothgar wolał kryć swoje uczucia. Został przecież markizem w wieku dziewiętnastu lat i od tego czasu kon-sekwentnieł budował swoją pozycję.
Dlaczego? Czy po to, żeby nie czuć wewnętrznej pustki?
Matka Rothgara zwariowała po porodzie i własnymi rękami udusiła swoje dziecko. Rothgar, który miał wówczas zaledwie parę lat, mógł na to tylko patrzeć.
Bryght odnosił czasami wrażenie, że precyzja i chęć panowania nad wszystkim też była rodzajem szaleństwa, które brat przeciwstawiał swojej matce. To prawda, że dzięki temu skorzystali nie tylko Mallorenowie, ale i kraj, lecz gdzieś za precyzyjnym mechanizmem, który stworzył Rothgar, rozbudowując swoje imperium, czaiły się pustka i strach. Bryght wciąż go podziwiał, ale miał też nadzieję, że jego syn będzie zupełnie inny.
Markiz jeszcze raz przejrzał się w lustrze, po czym przy-pasał sobie krótką, bogato zdobioną szpadę. Stanowiła ona jedynie ozdobę, ponieważ byłoby mu trudno walczyć w takim stroju. Rothgar ubrany był w jedwabne pończochy i ciasno pasowane spodnie. Licowana skóra butów aż lśniła, podobnie jak ich srebrne klamry i obcasy. W dłoni trzymał chusteczkę z najcieńszego jedwabiu. Na koniec Fet-tler przypiął mu do lewej piersi gwiaździsty order Łaźni ze złotym krzyżem w środku.
Rothgar odwrócił się do brata i złożył mu wspaniały dworski ukłon.
– Voila – powiedział.
W tej chwili stanowił doskonałe połączenie piękna i grozy. Tak jak tygrys albo lampart czający się do skoku.
Bryght zaczął klaskać, a Rothgar uśmiechnął się tylko ironicznie. Co prawda swoją rolę miał opanowaną do perfekcji, ale zachowywał do niej, w odróżnieniu od wielu, całkowity dystans. Często też mawiał, że życie dworskie to jeden wielki bal kostiumowy, ale niestety na tym balu podejmuje się niesłychanie ważne decyzje.
Wyszli z pokoju. Za markizem ciągnęła się smuga delikatnego różanego zapachu, ponieważ skropił wcześniej swoją chustkę perfumami. Z tyłu wyglądał jak bawidamek, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek walki.
Pozory, pozory, pomyślał Bryght.
– Chciałem jeszcze porozmawiać o Francisie – rzucił,
zrównując się z bratem. Wiedział, że wybrał zły moment na tę rozmowę.
– Tak? – Oczy markiza zalśniły jak dwa kawałki lodu, ale Bryght postanowił nie dawać za wygraną.
– Poznasz go lepiej, jak przyjedziesz na ślub Branda.
– Aż drżę z radości na tę myśl – rzekł Rothgar, najwyraźniej już wchodząc w dworską rolę. – To taki cudowny berbeć. Jak uważasz, czy Brand rzeczywiście osiądzie na północy? – dodał już normalnym tonem.
– Tak sądzę. Nigdy nie pociągało go światowe życie -odparł Bryght, wiedząc, że i tym razem pozwolił zwekslo-wać rozmowę na inne tory.
– Nie uda mu się go zupełnie uniknąć – powiedział Roth-gar, otwierając drzwi wiodące na schody przed podjazdem. -Kuzynka jego narzeczonej jest tam ważną figurą. Jej posiadłość dorównuje Rothgar Abbey.
– Mówisz o lady Arradale? – upewnił się Bryght. Rothgar skinął głową.
– Hrabina to współczesna Amazonka. Potrafi walczyć nie tylko za pomocą szpady, czy pistoletu, ale też swej urody. Nie wolno jej lekceważyć.
– Ale…
– Czy Brand opowiadał ci o tym, jak go omal nie zabiła? W dodatku zdołała wyprowadzić mnie i moich ludzi w pole. – Rothgar nie chciał dopuścić go do słowa. – Ma sporą władzę i chce ją utrzymać.
– Ale nie każdy lubi władzę! – Bryght zdołał w końcu coś powiedzieć. – Nie chciałbym, żeby Francis dziedziczył po tobie.
Milczenie, które nastąpiło po tych słowach przypominało ciszę przed burzą. Przerwał ją dopiero turkot nadjeżdżającego powozu.
– Wobec tego-zapewniam cię, że postaram się go przeżyć – rzekł w końcu markiz.
Jego brat pokręcił energicznie głową.
– Wolałbym, żebyś się ożenił.
– Nigdy. Nawet dla ciebie – padła odpowiedz.
– Poza matką nie miałeś w rodzinie żadnej… tego typu choroby. Może to był przypadek – zasugerował Bryght.
– Wolę nie ryzykować.
– Więc co ja mam zrobić?
Markiz już chciał wsiąść do powozu, ale zatrzymał się w drzwiach i spojrzał poważnie na brata.
– Są dwa wyjścia: albo dasz mi syna na wychowanie, albo powinienem pozwolić mordercom zrobić, co do nich należy
– oddał szybko, chcąc uprzedzić wszelkie protesty. – Wtedy ty zostaniesz markizem, a Francis będzie się spokojnie uczył nowej roli. Możemy założyć, że ktoś chce się zemścić na
mią a nie na całej rodzinie. Inaczej wybrałby łatwiejszy cel. Bryght wolał nie pytać, kogo ma na myśli.
– Może jednak zaryzykujesz małżeństwo – powtórzył. Rothgar zmarszczył brwi.
– Mam podjąć ryzyko tylko po to, żebyś ty się przestał martwić?! Nic z tego. Musisz przywyknąć do myśli, że któryś z was będzie musiał przejąć moje obowiązki. Albo ty, albo twój syn. I tak masz lepiej, bo ja nie byłem w ogóle prz ygotowany do tej roli.
Przyjął jeszcze laskę i kapelusz od jednego z lokajów i wsiadł do odkrytego powozu, którym miał odbyć krótką podróż do St. James's Palące. Stali już tutaj zbyt długo i przed pałacem pojawili się ludzie gotowi błagać markiza o to, by zrobił coś w ich sprawie.
Bryght patrzył za oddalającym się pojazdem, któremu towarzyszylo dwóch uzbrojonych służących. Markiz Rothgar znów znalazł się na scenie.
Westchnął ciężko, zmęczony i zdenerwowany wydarzeniami poranka. Czasami żałował, że w ogóle ma starszego brata.
Harrogate, Yorkshire
– Tam do diabła! – Hrabina Arradale cofnęła się, widząc, że zaślepione ostrze znajduje się tuż na wysokości jej serca. Gdyby to była prawdziwa walka, już by nie żyła.
Fechtmistrz zdjął maskę i spojrzał na nią stalowym wzrokiem.
– Za mało ćwiczysz, pani – stwierdził.
Diana również ściągnęła maskę, którą następnie podała służącej.
– Bo nie chcesz przyjeżdżać do mego zamku, Carr. Clara powiesiła maskę i pospieszyła do pani, by pomóc
jej zdjąć napierśnik. William Carr sam radził sobie ze swoimi ochraniaczami.
– Wiesz pani, że cię uwielbiam, ale nie mogę pozwolić, żebyś mną całkowicie zawładnęła.
Diana zerknęła na przystojnego Irlandczyka. Miał niebieskie oczy i niemal granatowe, falujące włosy. Kiedyś nawet myślała, czy z nim nie poflirtować, ale uznała to za zbyt niebezpieczne. Carr, tak jak większość mężczyzn, chciałby ją po prostu mieć na własność. I to po to, żeby zrobić z niej swoją żonę!
– Przynajmniej strzelam lepiej – powiedziała, podchodząc do lustra, żeby związać swoje kasztanowe, wijące się włosy.
– Ale przy strzelaniu twoje policzki nie nabierają tak wspaniałych kolorów.
– Za to serce bije mi szybciej – odparowała.
– Bo strzelanie daje ci władzę. Władzę nad życiem. A ty uwielbiasz władzę, pani. – Spojrzał na nią smutno. – Może dlatego jesteś tak piękna i… niebezpieczna.
Lustro powiedziało jej, że fechtmistrz mówi prawdę. Zwłaszcza teraz, zarumieniona po walce, wyglądała szczególnie atrakcyjnie. Jej uroda często przyciągała mężczyzn, nawet tych o niskim statusie. Czasami żałowała, że jej pozycja nie pozwalała na krótki romans z którymś z nich.
Diana związała włosy aksamitką i odwróciła się od lustra.
– Zaraz ci pokażę, jak niebezpieczna – rzekła z pewnym siebie uśmiechem. – Do strzelania nie potrzebuję partnera, więc mogę ćwiczyć codziennie.
– Wierzę. – Otworzył przed nią drzwi prowadzące na zalane słońcem podwórze. – Lubisz wygrywać.
– Wszyscy lubią, ale ja szczególnie – przyznała.
– I pewnie do tej pory żałujesz, że chybiłaś – zauważył Carr. – Chociaż wcale nie chciałaś zabić tego młodzieńca.
– Lorda Branda? – Hrabina wyprostowała się dumnie. -Oczywiście cieszę się, że go nie zabiłam. Przede wszystkim jednak, żałuję tego, że w ogóle strzeliłam. To był nagły wypadek. Powinieneś nauczyć mnie, jak sobie radzić w takich sytuacjach.
Zatrzymali się przy wejściu na strzelnicę.
– Przede wszystkim, dama powinna unikać takich sytuacji. – Spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, jak to przyjmie.
– Ta była nie do uniknięcia – stwierdziła. – Gdyby rzeczywiście było tak, jak myślałam, straciłybyśmy z Rosą ży-
eśli coś podobnego się zdarzy, muszę wiedzieć, jak się bronić. Inaczej, po co w ogóle ćwiczyć?! Żeby się sprawdzić, lady Arradale, Diana zaśmiała się krótko. To prawda. Znasz mnie aż nazbyt dobrze. – Nagle spoważniała. – Ale muszę też umieć się bronić. Ucz mnie, Carr. Ucz mnie tak, jakbym była mężczyzpą. Żebyipi mo gła pokonać wszystkich moich wrogów!
Carr przez chwilę dzukał klucza w kieszeni, a botem otworzył drzwi. Weszli na strzelnicę
Chętnie zrobię to za ciebie, o pani – pospieszył z pfertą. Dziękuję, nie trzeba, Znaleźli się w długim pomieszczeniu, w którym unosił się zapach prochu i metalu. Diana wciągnęła go z przyjemnością. To prawda, uwielbiała pistolety. Tylko one dawały jej takie poczucie siły i władzy.
Pomyślała jednak, ze nieprędko będzie mogła z nich skorzystać. Wbrew temu, co powiedziała Carrowi, nie mia ła zbyt wielu wrogów, No, może za wyjątkiem pewnego markiza. A i on nie łagrażał raczej jej yciu i cpocie, a w każdym razie nie temu pierwszemu. Carr wskazał kolekcję krótkiej broni,