4

Z powozu wysiadł w końcu uśmiechnięty markiz. Diana poczuła, że jej serce nie chce się podporządkować dyscyplinie, którą narzuciła całemu ciału.

– Lord Rothgar? – Miała nadzieję, że nie zauważy, jak jest zdenerwowana. – Miło mi znowu powitać cię w Arra-dale, panie.

Markiz musnął tylko jej dłoń ustami przy powitaniu, a mimo to dreszcz przebiegł po plecach Diany. Czy zawsze tak na nią działał, czy też było to coś nowego? Teraz była zbyt zmieszana, by wspominać jego wcześniejszą wizytę.

– Cała przyjemność po mojej stronie, hrabino – przywitał się oficjalnie. – Tym bardziej, że zgodziłaś się gościć Mallorenów.

Rothgar patrzył na nią chłodno. Nic nie wskazywało na to, że jest choć trochę poruszony.

– Och, dla Rosy zrobiłabym wszystko – wyznała. – Mogłabym gościć nawet monstra.

– No, to może jakoś z nami wytrzymasz. – Dotknął delikatnie jej ramienia, kierując w stronę nowo przybyłych. – Pozwól, pani, że przedstawię ci niektórych członków mojej rodziny.

Jego dotyk parzył. Zerknęła na Rosę, szukając pomocy, ale kuzynka nie spuszczała oczu z narzeczonego, ślepa na to, co się działo dokoła. Jednak markiz natychmiast wychwycił jej spojrzenie.

– Patrzy na niego jak w obrazek – szepnął hrabinie do ucha. – To prawdziwe szaleństwo.

Te słowa trochę ją otrzeźwiły. Szaleństwo! Nie może pozwolić na to, by też się w nim pogrążyć.


Diana uniosła dumnie głowę i podeszła do grupki Mal-lorenów.

– To lord i lady Steen – Rothgar pospieszył z wyjaśnieniami. – Jak widzisz, pani, mają czwórkę dzieci, ale doprawdy trudno mi połapać się w tym, które z nich jest kim. Lady Steen to oczywiście moja siostra Hilda.

Najmłodsze dziecko o ciemnych włosach podbiegło do Rothgara i wyciągnęło rączki w górę.

– Wuje! Wuje! – zawołało.

Ku jej zdziwieniu Rothgar podniósł malucha i ucałował w oba policzki.

– A to akurat jest Arthur Groves – dodał markiz ze śmiechem. – Gotów zaprzyjaźnić się nawet ze smokiem.

Diana zauważyła, że czuprynka malca nie jest tak ciemna, jak kruczoczarne włosy wuja. Podobieństwo było jednak uderzające. Chłopiec przytulił się mocno do Rothga-ra i zszedł mu z rąk dopiero na wyraźne żądanie matki.

Bardzo poruszył ją ten widok. Spodziewała się Mrocznego Markiza, a zastała mężczyznę łagodnego jak baranek. Pomyślała, że czyni go to jeszcze bardziej niebezpiecznym. W ten sposób potrafi uśpić czujność przeciwnika, a potem… uderzyć.

– Mój brat, oczywiście, żartuje – wtrąciła lady Steen. -Nie chce się przyznać, że uwielbia siostrzeńca. Tak trudno być eminence noire Anglii! – dodała z westchnieniem.

– Przecież wszyscy w Londynie wiedzą, że zjadam takie niewinne dzieci na śniadanie – rzekł markiz, mrugając do niej znacząco.

Uderzyło ją to, że jest tak odprężony. Ona szykowała się do walki, a on tymczasem dobrze się bawił. Przykucnął teraz, żeby porozmawiać o czymś z Arthurem. Zdaje się, że o koniach. Przy okazji nic sobie nie robił z form towarzyskich, być może zakładając, że stanowią już jedną rodzinę.

Diana odwróciła głowę o parę sekund za późno. Nie, nie może patrzeć! Nie wolno jej dać po sobie poznać, że go obserwuje. Przez najbliższe trzy dni będzie musiała ignorować markiza.

Lady Steen wypchnęła przed siebie dwie dziewczynki, które usiłowały się schować za jej spódnicą.

– Pozwoli pani, że przedstawię moje córki, hrabino. – Teraz ona przejęła obowiązek prezentowania rodziny. – Sarah i Elanor.

Obie dziewczynki dygnęły nieśmiało. Nie przypominały Arthura. Podobnie, jak część Mallorenów miały raczej rude włosy.

– A to mój najstarszy syn, Charles, lord Herbert – dodała lady Steen.

Młodzieniec spojrzał na nią i skłonił się grzecznie. Jako jedyny z „dzieci" stał spokojnie przy swoim ojcu.

– Niestety, nie mogę pani zapewnić, hrabino, że nasze pociechy będą grzeczne. – W tym momencie Sarah zachichotała nerwowo, ale matka zgromiła ją wzrokiem. – Mam nadzieję, że nie naruszą zanadto spokoju Arradale. Zabraliśmy je ze sobą, ponieważ później wyruszamy całą rodziną do Szkocji.

Diana zapewniła ją, że to żaden kłopot i zdziwiła się, że rzeczywiście tak myśli. Jeszcze bardziej poruszyło ją to, że czuła się coraz lepiej w towarzystwie Mallorenów. Przestała się uśmiechać z obowiązku i na jej usta powrócił zwykły promienny i szczery uśmiech.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że to niebezpieczne. Powinna uważać, bo cios może spaść znienacka.

Przeszli do kolejnego powozu, gdzie stało dwoje Mallo-renów. Rothgar znowu trzymał na rękach siostrzeńca, ponieważ Arthur zaczął go wołać, kiedy ruszyli dalej. W tej sytuacji trudno się było dziwić, że nie zachowywał dworskich form i rzucił tylko:

– To mój brat, Bryght.

Lord Malloren miał włosy jeszcze ciemniejsze niż Rothgar i był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. Wysoki, z jastrzębimi rysami brata, pełen nonszalancji mógł spodobać się każdej kobiecie, lecz na Dianie nie zrobił szczególnego wrażenia. Ku jej zdziwieniu jego żona była niska, ruda, z tysiącem piegów na twarzy, i nie wyróżniała się urodą.

W pewnym momencie Bryght spojrzał na swoją wybrankę, a na jego twarzy pojawił się wyraz uwielbienia, Rothgar znowu pochylił się do jej ucha.

– Zadurzył się w niej jak żak – szepnął. – Uważaj, pani, bo to może być zaraźliwe. Ja jeden w mojej rodzinie oparłem się tej chorobie.

Hrabina potrząsnęła głową.

– Nie obawiaj się, panie. Ja też ją pokonam – zapewniła go.

– Och, co za ulga! – powiedział, westchnąwszy teatralnie. – Wobec tego będziemy mogli siąść razem do kolacji, tworząc enklawę w morzu zakochanych.

Diana roześmiała się na te słowa, licząc na to, że nie zdradzi się ze swoim niepokojem. Markiz miał rację. Jakoa jedyni w całym towarzystwie nie mieli partnerów i z tego względu zapewne będą musieli wszystko robić razem.

Nie, to niemożliwe! Musi temu jakoś zaradzić.

– Wuje, dali, dali! – zakrzyknął mały Arthur.

Lord Bryght poprosił ją, by zaczekała, ponieważ chce jej przedstawić swojego syna. Chwilę potem z powozu wysiadł, czy raczej został wysadzony, chłopczyk w jedwabnym stroju, który ledwo umiał utrzymać się na nogach. Piastunka pilnowała cały czas, żeby nie upadł.

– To mój syn, Francis – powiedział z wyraźną dumą. Diana nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Nigdy

wcześniej nie przedstawiano jej niemowlaków.

– Bardzo mi miło – rzekła niepewnie, kucnąwszy przy Francisie, który szybko schronił się w ramiona piastunki.

Na ten widok mały Arthur zażądał, żeby go postawić i pobiegł do ciotecznego brata. Na szczęście Bryght w porę wziąl syna na ręce, inaczej Francis już leżałby na ziemi Lord Mallo-ren zaczaj kołysać go w powietrzu, a ten zaniósł się śmiechem.

Diana próbowała nie okazywać zdziwienia, chociaż było to bardzo trudne. To niemożliwe, żeby tacy mężczyźni jak Rothgar czy Bryght lubili dzieci. Kłóciło się to z ich wizerunkiem twardych i bezwzględnych rycerzy.

– Oczywiście nie musi pani pamiętać, które dziecko jest czyje, hrabino – powiedziała żona Bryghta, chwyciwszy małego Arthura. Głos miała melodyjny i pełen ciepła. Coś sprawiało, że po prostu chciało się jej słuchać. – Przy odrobinie szczęścia można ich w ogóle nie spotkać. Rothgar wziął ją delikatnie pod ramię.

– Chodźmy dalej.

Pożegnała się z Bryghtem i jego żoną i ruszyli w stronę ostatniego powozu.

– Liczę na to, ze Portia ma rację – rzekł, rozglądając się dokoła. – To naprawdę wielki zamek i dzieci będą miały mnóstwo miejsca do zabawy. Czasami zachowują się jak prawdziwe diablęta – dodał ostrzegawczo.

Diana pomyślała, że jakoś poradzi sobie z dziećmi. Zwłaszcza, że, o dziwo, była do nich dobrze nastawiona. Znacznie trudniej będzie sprostać wyzwaniu, jakie stanowiła sama obecność markiza. Po tym, co zobaczyła, czuła się zupełnie zagubiona. Mroczny Markiz okazał się nagle miłośnikiem dzieci i rodziny.

Zatrzymali się przed ostatnią parą.

– Tuszę, pani, że poznałaś już moją siostrę, Elf? Rzeczywiście, spotkała się z nią parę razy w Londynie

i obie panie przypadły sobie do gustu.

– Miło mi panią widzieć, lady Elfled. Zagadnięta skinęła swoją rudą głową i wskazała stojącego obok przystojnego szatyna.

– Mi również, hrabino. Oto mój mąż, lord Walgrave.

Mężczyzna skłonił się szarmancko, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. Wszystko wskazywało na to, że jest człowiekiem pogodnym i prostodusznym.

– To dla mnie wielki zaszczyt, lady Arradale. Walgrave'owie jeszcze nie mieli dzieci. Diana mogła więc

liczyć na to, że mąż Elf będzie dotrzymywał jej towarzystwa, co by ją uwolniło od markiza. Według najnowszej mody, małżonkowie raczej unikali siebie w większym towarzystwie. Jednak wystarczyło zobaczyć, z jakim namaszczeniem lord Walgrave podaje żonie ramię, żeby zrozumieć, że nie ma na co liczyć. Zresztą Mallorenowie w ogóle nie przejmowali się modą i gotowi byli robić, co im się żywnie podoba. Najlepszy dowód, że zabrali ze sobą dzieci.

To byli już wszyscy. Diana wiedziała, że Rothgar ma jeszcze jednego brata, lorda Cynrica, ale ten wraz z żoną przebywał w Kanadzie. Jeszcze raz rozejrzała się po dziedzińcu i pomyślała, że to przecież tylko trzy dni.

Klasnęła w ręce i zaprosiła wszystkich do zamku.

– Nawet nie wie pani, jak jestem szczęśliwa, że mam za sobą tę podróż – wyznała lady Walgrave, idąc tuż przy niej. – To już trzeci miesiąc, ale wciąż mam mdłości, zwłaszcza w powozie.

Hrabina spojrzała na nią ze zdziwieniem. Że też się nie domyśliła! Wszyscy Mallorenowie byli płodni ponad ludzka miarę. Może jest to ich tajny plan, żeby zdominować w ten sposób Anglię. Jedynie Rothgar zawsze twierdził, że nie chce się żenić. Ale te deklaracje nie do końca ją uspokajały.

– Może każę przynieść sole trzeźwiące – zaproponowała.

– Nie, dziękuję. Świeże powietrze działa na mnie najlepiej. – Odetchnęła głęboko. – Jednak nie zdziw się pani, kiedy będę musiała nagle opuścić towarzystwo.

Diana skinęła głową i przystanęła chwilę przed drzwiami, żeby lady Walgrave mogła jeszcze pooddychać świeżym powietrzem.

– To wobec tego bardzo odważna decyzja, że zdecydowałaś się, pani, na tę podróż – zauważyła.

Elf tylko potrząsnęła głową.

– Chciałam koniecznie zobaczyć ten ślub. Przeżyć tój jeszcze raz. Nasz był taki pospieszny, prawda kochanie?

– O, tak – zgodził się lord Walgrave.

Diana przypomniała sobie plotki, które przywiozła z Londynu jedna z jej sąsiadek. Podobno data ślubu lady Malloren została przyspieszona z bardzo ważnego powodu. Ciekawe, czy okaże się, że Elf urodzi wcześniaka, który będzie zupełnie normalnym, zdrowym noworodkiem? Takie rzeczy zdarzały się w towarzystwie i nikt z tego nie robił problemu. Chyba, że cała sprawa wychodziła na jaw.

– Poza tym, tak naprawdę cieszę się z tej podróży – dorzuciła szybko lady Walgrave. – Nigdy nie byłam na północy. Te wzgórza i ukwiecone łąki! Gdybym była malarką, spróbowałabym to uchwycić… Poza tym interesuje mnie przemysł.

– Przemysł? – powtórzyła niepewnie Diana, przekonana, że się przesłyszała.

Elf potwierdziła natychmiast:

– Tak, głównie przędzalniczy i tkacki.

– Przędzalniczy i tkacki? – Diana nie mogła uwierzyć własnym uszom i nawet zapomniała, że to niegrzecznie tak szczegółowo wypytywać gości.

Na ustach Elf pojawił się tajemniczy uśmieszek.

– To takie hobby – wyjaśniła. – Namówiłam nawet Bryghta i Portię, żeby pojechali obejrzeć akwedukt księcia Bridgewater. A potem zwiedzimy port w Liverpoolu.

Jak na kobietę były to rzeczywiście dość nietypowe zainteresowania. Diana miała wrażenie, że śni. Już wcześniej zdarzały jej się koszmary dotyczące spotkania z Mallore-nami. Nie dziwiło jej, że przybysze z południa chcieli zobaczyć słynny akwedukt. Sama była obecna przy jego otwarciu cztery lata temu. Ale port i fabryki?! To wszystko jakoś nie chciało jej się pomieścić w głowie.

Rzuciła więc tylko coś zdawkowego i poprowadziła gości dalej, do wnętrza zamku.

Planowała, że urządzi dziś wieczorem przyjęcie dla znudzonych i głodnych luksusu przybyszy z Londynu, ale teraz nie wiedziała, czy to najlepszy pomysł. Być może markiz wolałby zwiedzić kopalnię ołowiu, a lord Steen wziąć udział w wyprawie na torfowiska!

Tak naprawdę, to sama najchętniej schowałaby się gdzieś na torfowych bagnach na te całe trzy dni.

Niestety, jako gospodyni nie mogła tego zrobić. Postanowiła jakoś wypełnić czas, który im został. Pozwoli teraz służbie, by zaprowadziła gości do ich pokojów. Po krótkim odpoczynku planowała uroczystą kolację i cieszyła się w duchu, pamiętając, że miejsca jej i markiza znajdowały się na przeciwległych krańcach stołu. Po kolacji muzyka i karty, co powinno wystarczyć na resztę wieczoru.

Ślub miał się zacząć wcześnie rano, około dziesiątej. A potem zaplanowano oczywiście weselne przyjęcie.

Diana zaczęła wydawać dyspozycje służbie, kiedy nagle w holu rozległ się przerażający wrzask. To krzyczał Arthur, któremu matka udaremniła kolejny napad na Francisa. Po chwili dołączył do niego sam napadnięty i w sali zrobiło się straszne zamieszanie. Na szczęście piastunki schwyciły najmłodszą progeniturę Mallorenów i pobiegły za służbą z wrzeszczącymi dzieciakami.

Diana z trudem powstrzymała się, żeby nie zatkać sobie uszu. Zmieszani Mallorenowie szybko rozeszli się do swoich pokojów. Została tylko ona i markiz.

– Czy źle się czujesz, panie? – spytała, widząc jego zbielałą twarz i usta. Markiz zachwiał się, jakby miał upaść.

– Trochę mnie boli głowa, to wszystko – powiedział, a uśmiech szybko powrócił na jego wargi. – To zadziwiające, że ten hol ma tak wspaniałą akustykę.

Diana skinęła głową, chcąc dać znak, że go rozumie. W tym towarzystwie byli jedynymi zdrowymi psychicznie ludźmi.

Okazało się, że jest to niebezpieczne. Nagle zawiązała się między nimi jakaś dziwna nić porozumienia. Nawet, gdyby chciała ją przeciąć, nie była w stanie tego zrobić. Dlatego pożegnała się szybko i uciekła do swoich pokojów.

Загрузка...