17

Diana obudziła się czując, że nigdy nie była tak wypoczęta. Po chwili zaskoczona zmieszała się, ponieważ ktoś ją pocałował.

Przetarła oczy.

Markiz.

Bey.

Wyciągnęła ręce, chcąc go objąć, ale odsunął się od niej.

– Już prawie świt – powiedział. – Musisz wracać do swojego pokoju.

Wcale nie miała na to ochoty, lecz zrozumiała, że powinna to zrobić. Spojrzała niepewnie na ubranego Rothgara, a on zrozumiał jej prośbę i odwrócił się do okna. Poranna szarość ustępowała właśnie słonecznym żółciom i amarantom.

Diana odszukała swoją wygniecioną halkę, którą szybko włożyła przez głowę. Owinęła się też dokładnie różową kołderką.

– Gotowe – poinformowała markiza.

Odwrócił się od okna i spojrzał na nią tak, jakby znajdowali się na balu. Podał jej ramię. Zauważyła, że nie ma na palcu pierścienia z szafirem. Dianie zrobiło się żal, chociaż pochwaliła w duchu taką przezorność.

Wiele słów cisnęło jej się do ust, ale jakoś nie mogła niczego powiedzieć. Zdecydowała się na to, co się stało z silnym postanowieniem nie wiązania się z Beyem. Pragnęła tylko zaspokoić swoją ciekawość. Gdy to nastąpiło, zamierzała dotrzymać postanowienia, nawet gdyby miała cierpieć z tego powodu.

Podeszli do drzwi i Rothgar wyjrzał pierwszy na korytarz.

– Droga wolna – rzucił, oglądając się za siebie. – Możesz iść. Chciała jeszcze dotknąć jego ramienia, ale się powstrzymała. To markiz zatrzymał ją, kiedy go mijała.

– Myślę, że jesteś bezpieczna. Ale musisz mi powiedzieć, gdybyś… – zawiesił głos – nie miała kolejnej miesięcznej niedyspozycji.

Pobladła tylko i potrząsnęła głową.

– Przecież nie chcesz się ożenić, a ja nie mogę wyjść za mąż – szepnęła. – To będzie mój problem.

– Nieprawda! Wzruszyła ramionami.

– Tak ma być i koniec – mruknęła.

– Tylko nie wydawaj mi rozkazów, Diano – zaczął groźnie, ale skończył miękko i wziął ją w ramiona. Ich usta zetknęły się na moment. I znowu dreszcz rozkoszy przebiegł po jej ciele. Czy już nigdy się od tego nie uwolni?!

– Adieu, Bey – szepnęła, wysuwając się na korytarz.

– Adieu.

Nie oglądając się za siebie, przeszła do drzwi swojego pokoju. Clara jeszcze spała. Diana wyjęła z podręcznej torby kasetkę z biżuterią i wsunęła na palec pierwszy znaleziony pierścień. Następnie położyła się na swoim łóżku, wpatrując się w drewniane krokwie przy suficie. Wiedziała, że już nie zaśnie. Wspomnienia nie dawały jej spokoju. Były cudowne i miały tylko jedną wadę – wszystkie należały do przeszłości.


Rano Diana znowu musiała włożyć swoją powalaną błotem suknię. Zeszła na dół, żeby zjeść śniadanie z markizem. Na szczęście nie musieli rozmawiać, ponieważ dołączył do nich Eresby Motte z plikiem raportów do podpisania. Raz jeszcze wypytał ich o wszystko. Okazało się, że mimo wyglądu safanduły, był niezwykle sprytny. Jeszcze w nocy wysłał swojego człowieka do Ware z poleceniem, by sprawdził, kim byli zamachowcy. Ponieważ w miasteczku nie było zbyt wielkiego ruchu, wywiadówca bez trudu ustalił, że wszystkim zarządzał Francuz, niejaki de Couriac. Jego ludzie nie pochodzili z okolicy.

– A pani de Couriac? – wyrwało się Dianie. Motte spojrzał na nią bystro.

– Nie było z nimi żadnej kobiety. Dlaczego pytasz, pani? Rothgar opowiedział pokrótce historię ich spotkania

z Francuzami. Wspomniał też o chorobie pana de Couriac.

– Czy to możliwe, panie, żeby chował do ciebie urazę? -spytał go stary sędzia.

Markiz poruszył się na swoim miejscu.

– Nie widzę powodów – odparł. – Starałem się mu pomóc.

Umysł Eresby'ego Motte'a pracował wyjątkowo sprawnie. Sędzia milczał przez chwilę, pijąc herbatę, o którą poprosił wcześniej.

– W tej sprawie brakuje mi jednej rzeczy. Motywów. -Posłał Rothgarowi ostre spojrzenie. – Oczywiście wiesz, panie, że musisz uważać.

Zapewne, podobnie jak oni, policzył napastników i zauważył, że jeden zbiegł.

– Sam nie wiem, dlaczego. – Markiz wzruszył ramionami. – Nic nie zrobiłem tym ludziom. Nie mam pojęcia, dlaczego na mnie napadli. Wydawało mi się, że ten osobnik był wyjątkowo zazdrosny o żonę – dodał, napotkawszy pełne niedowierzania spojrzenie sędziego.

Po kolejnych pytaniach, które wskazywały, że Motte nie w pełni uwierzył w wersję markiza, Rothgar wstał i podał rękę Dianie.

– Pan wybaczy, panie sędzio, ale musimy już ruszać. Lady Arradale ma się jeszcze dzisiaj spotkać z królową.

Sędzia podniósł się ze swego miejsca.

– Ależ oczywiście – zgodził się, ale nie poddał do końca. – Pozwolisz, panie, że poślę do ciebie mojego człowieka, gdyby pojawiły się jakieś nowe kwestie?

– Naturalnie.

Pożegnali się i wyszli przed gospodę. Do Londynu nie było już daleko. Diana zachwiała się, widząc ciemną plamę na karecie.

– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się Bey.

– Nie, po prostu zapomniałam o tym – szepnęła. – Biedny człowiek.

Rothgar wiedział, co wymazało złe wspomnienia z jej pamięci. Sam jednak pamiętał, że musi zająć się rodziną woźnicy.

– Już będzie dobrze – zapewnił ją, rozglądając się dokoła. Jego ludzie dobrze strzegli terenu. Na zmianę trzymali wartę. Teraz, kiedy dał im znak, powoli zaczęli przygotowywać się do odjazdu.

Diana spojrzała na swoją suknię.

– Mam nadzieję, że już niedługo będę się mogła przebrać – rzekła z westchnieniem. – Clara zrobiła, co mogła, ale część tego brudu po prostu nie chce zejść.

Pomyślała, że to dobra metafora życia. Niektórych zmian i doświadczeń nie da się już odwrócić.

– Powóz będzie czekał na nas w Londynie – pocieszył ją. – Przebierzesz się w Malloren House.

Clara i Fettler zasiedli już na swoich miejscach. Diana wraz z markizem usadowiła się naprzeciwko i natychmiast wyjechali na londyński gościniec.

Nie rozmawiali i nawet nie udawali, że czytają. Nie patrzyli też na siebie. Mimo to w powozie czuć było atmosferę intymności. Tak przynajmniej wydawało się Dianie.

Przypomniała sobie ostrzeżenia Rosy. Teraz sama doświadczała czegoś w rodzaju zakochania i nie potrafiła tego oddzielić od seksu. Czyżby więc przyjaciółka miała rację?

Diana nie wiedziała, co o tym sądzić. Chwilami wydawało jej się, że Bey jest jej brakującą połową i że pragnie go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Potem znowu przychodziła refleksja, że połączyła ich tylko ta jedna noc i że tak naprawdę nie mają ze sobą nic wspólnego.

Jednak im dłużej nad tym myślała, tym trudniej było jej uwierzyć, że są dla siebie zupełnie obcy. Zaczęła też

rozważać praktyczne strony ewentualnego małżeństwa. Jej niezależność?

O nią się nie obawiała. Wiedziała, że markiz by ją respektował. A władza?

Rothgar miał jej tyle, że na pewno nie pragnął więcej. Mogłaby tylko skorzystać, gdyby stał się jej sojusznikiem. A geografia?

Odległość dzieląca ich dobra mogła stać się zarówno wrogiem, jak i sojusznikiem. Z całą pewnością musieliby znaleźć sposób sprawnego zarządzania zarówno na północy, jak i południu kraju. Być może oznaczałoby to okresy rozłąki, ale Diana wiedziała, jak przyjemnie byłoby się później spotykać.

W końcu zaczęła się dziwić, że już wcześniej nie pomyślała o mężu, który byłby znaczniejszy od niej. Przecież w ten sposób mogła jedynie skorzystać. Zerknęła w bok, na Rothgara i… porzuciła swoje nadzieje. To prawda, że jej problemy można jakoś rozwiązać, lecz Bey wciąż obawiał się szaleństwa w rodzinie. Nie będzie łatwo go przekonać, że może warto zaryzykować.

Wyjrzała za okno i stwierdziła, że przejeżdżają przez coraz gęściej zabudowane tereny. Co chwila też na ich drodze pojawiały się zajazdy i gospody. Nasilił się również lokalny ruch. Wszystko wskazywało na to, że są już blisko Londynu.

Niedługo się rozstaną.

Diana pomyślała o swojej wcześniejszej rozmowie z markizem. Prosił ją, żeby powiedziała mu o ewentualnym dziecku. Dopiero teraz zrozumiała, ile kosztowała go ta prośba. Nie, nie może być w ciąży. Jeśli Bey kiedykolwiek zdecyduje się na dziecko, musi to być jego samodzielna, w pełni świadoma decyzja.

Jednocześnie przypomniała sobie sposób, w jaki traktował dzieci z rodziny. Jaka szkoda, że nie chce mieć własnych. Z całą pewnością byłby dla nich dobrym ojcem. Musi tylko pokonać strach, który, jak jej się wydawało, nie miał racjonalnych podstaw. Wynikał jedynie ze strasznych

doświadczeń dzieciństwa.

Jednak Diana była świadoma, że najtrudniej pozbyć się obsesji. Dlatego stwierdziła, że jeśli nawet będzie miała dziecko, to nie powie o niczym Rothgarowi. Da je na wychowanie komuś ze swojej posiadłości, chociaż na pewno będzie jej bardzo żal. Ale jeszcze bardziej obawiała się strachu Beya. Na pozór był człowiekiem silnym, ale wiedziała, że każdy, nawet najmocniejszy, ma swoją piętę Achillesa.

Tak jak jej słabym punktem było uczucie do Rothgara. Teraz zrozumiała to z całą jasnością.

Nagle wzdrygnęła się, kiedy pomyślała o automacie, który podróżował tuż za nią w kufrze podróżnym, owinięty w szmatki niczym małe dziecko. Poczuła się tak, jakby to było ich nienarodzone dziecko ukryte przed światem.

Do licha, przecież musi być jakiś sposób, żeby pokonać trudności. Pomyślała z bólem, że zgodziłaby się nawet na małżeństwo bez dzieci, gdyby istniał jakiś skuteczny sposób zapobiegania ciąży. Broszura Elf nie pozostawiała w tym względzie wątpliwości. Nawet, gdyby oboje z Ro-thgarem zawsze uważali, i tak nie byliby całkiem bezpieczni. Diana słyszała co prawda o babkach mieszkających w niektórych wioskach, które potrafiły „zamawiać" bezpłodność, ale bała się tego rodzaju metod. Poza tym nie wierzyła do końca w ich skuteczność. Natomiast konwencjonalna medycyna nie miała jej nic do zaoferowania.

Zrozpaczona raz jeszcze spojrzała w bok, żeby upewnić się, czy Bey jest przy niej. Siedział z przymkniętymi oczami. Wysoki, smukły z jastrzębimi rysami. Jaka szkoda, że nie przekaże żadnej z tych cech potomkom!

Markiz poczuł jej wzrok na sobie i otworzył oczy.

– Czy coś cię „niepokoi, pani? Mogę w czymś pomóc?

Diana spojrzała na dwójkę służących i potrząsnęła głową. Znowu zaczęła obserwować ruch za oknem. Mijali właśnie wielki targ, gdzie Londyńczycy kupowali owoce i warzywa. Ich powóz zatrzymał się na chwilę z powodu wzmożonego ruchu. Wkrótce potoczył się dalej, ale już znacznie wolniej. Ludzie ciągnęli do miasta. Część na wozach lub furach, a część pieszo. Diana czuła się tak, jakby znalazła się nagle w ulu, albo wśród pracowitych mrówek. Od dawna nie widziała tylu ludzi w jednym miejscu. Nawet w porcie w Liverpoolu był mniejszy ruch, chociaż tamtejszy tłum wydawał się znacznie barwniejszy i bardziej egzotyczny.

Moment ich rozstania zbliżał się nieubłaganie. Gdyby mogła zostać na zawsze z Beyem w tym powozie!

W Londynie czekał na nią zagniewany król.

Pomyślała, że mogłaby też przystać na propozycję markiza i wyjść za niego. Uznała to jednak za niegodne. Nie, nie może z tego skorzystać. Jednocześnie wiedziała, że nie poślubi już nikogo innego.

Ludzie z okolicznych wiosek przystawali, żeby popatrzeć na wspaniały powóz, który jechał w asyście ośmiu uzbrojonych jeźdźców. Niektórzy pokazywali sobie herb na jego drzwiach. Diana zwróciła uwagę na parę z dwójką dzieci. Starszy chłopiec stał między rodzicami i łączył ich niczym ogniwa łańcucha. Młodsza dziewczynka wyciągnęła ręce do ojca, a on podniósł ją z uśmiechem.

Diana nie mogła się powstrzymać i pomachała do dziecka swoją upierścienioną ręką. Dziewczynka aż otworzyła buzię, widząc blask drogich kamieni.

Po chwili powóz minął rodzinę, która pewnie uznawała ich za wybrańców bogów. A Diana dałaby wiele, żeby zamienić się z tą kobietą. I jeszcze, żeby to Rothgar był uśmiechniętym wieśniakiem przy jej boku.

Wyjechali nagle za miejskie rogatki. Ulice nabrały od razu innego wyglądu. Diana zastanawiała się, czy Bey zauważył szczęśliwą rodzinę. I co sobie pomyślał? To prawda, że jest twardy jak skała. Ale nawet jemu musi być czasami smutno.

Jej chciało się płakać.

– Co będzie, panie, jeśli powóz z bagażami nie przyjechał? – spytała, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będą sobie mówić po imieniu.

Markiz potrząsnął głową, jakby wyrwała go z głębokich rozmyślań.

– Na pewno przyjechał – zapewnił ją i zmarszczył czoło. – Jeśli nie, będziesz mogła skorzystać ze strojów Elf. Zostawiła część w Malloren House.

Diana stłumiła chichot. Ach ci mężczyźni! Przecież nie tylko różniły się wzrostem, ale i budową.

– A ty panie, skorzystasz z ubrań szwagra? – dopytywała się, wiedząc, że sugestia jest równie absurdalna.

Markiz od razu zrozumiał swój błąd.

– Dobrze, wobec tego wyślemy przeprosiny do królowej. Oznaczało to, że zyska trochę czasu. Będzie go mogła

spędzić w towarzystwie Beya. Cały dzień, a kto wie, może nawet całą noc…

– Wjeżdżamy na Marlborough Square – oznajmił, kiedy powóz wtoczył się na plac, przy którym stały nowoczesne domy z cegły. Na jego środku znajdował się nawet miniaturowy park ze stawikiem dla kaczek.

– Śliczny! – ucieszyła się. – Nie sądziłam, że jest tu tyle zieleni.

Rothgar pokiwał głową.

– W Londynie jest wiele parków.

– Wiem, panie. Byłam w kilku w czasie mojej poprzedniej wizyty.

Co za banalna konwersacja! Równie dobrze mogli być parą nieznajomych skazanych na odbycie wspólnej podróży. Na szczęście powóz minął rząd szeregowców i zatrzymał się na podjeździe przed lekkim, lecz dosyć sporym pałacykiem.

– Malloren House – oznajmił.

– To dom rodzinny? – spytała, wyglądając na zewnątrz.

– Nie, mój – padła odpowiedź.

– Największy na całym placu, panie? – zaczęła się z nim drażnić.

Rothgar wzruszył ramionami.

– To nie moja zasługa – stwierdził. – Mój dziad postanowił wyprowadzić się ze starszej, bardziej zatłoczonej części miasta i wybrał to miejsce. A ojciec dokończył budowy. Wtedy mówiło się, że mieszka na wsi.

Diana rozejrzała się po pięknie zagospodarowanej okolicy i wydęła wargi.

– Wobec tego ja mieszkam na pustyni.

– Właśnie wtedy zaczęła się moda na takie place i wszyscy zaczęli się przenosić – wyjaśnił. – Ale my byliśmy pierwsi przy Marlborough Square.

– Wobec tego plac powinien się nazywać Malloren Square. Markiz pokręcił głową.

– Mój dziadek był przyjacielem i wielbicielem księcia Marlborough.

Do powozu podbiegła służba z drewnianymi schodkami. Dopiero teraz mogli wysiąść. Weszli na schody, z których Diana raz jeszcze spojrzała na plac. Następnie weszli do środka. Hol był cały wyłożony dębem i rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby stanowił wejście do wiejskiej rezydencji. Tylko dzięki długim oknom od klatki schodowej nie wyglądał ponuro, chociaż w pochmurne dni robił chyba gorsze wrażenie. W przejściach ustawiono rzeźby i portrety, ale w rozsądnych ilościach. Brak tu było przepychu, którego się spodziewała. Odniosła wrażenie, że jest to przyjazna siedziba, a nie wzniesiony na pokaz pałac.

Diana odwróciła się do Beya, żeby wyrazić swoje uznanie, ale okazało się, że jest zajęty. Natychmiast podskoczyło do niego trzech służących z papierami, które zaczął przeglądać. Natomiast czwarty szeptał mu coś na ucho. Służba widocznie czekała na niego niecierpliwie. Miał się przecież pojawić wczoraj wieczorem.

Westchnęła i podeszła do jednego z płócien. Przedstawiało Rothgara w paradnym stroju. Patrzył w dół na wszystkich, tak jakby byli marnymi robaczkami. W ten właśnie sposób i ona do niedawna go sobie wyobrażała.

Markiz w końcu pozbył się służących i podszedł do niej.

– Specjalnie wybrałem takiego malarza, który się mnie bał -wyjaśnił – Czy nie sądzisz, że doskonale pasuje do holu?

Skinęła głową.

– Jeśli chcesz przerazić swoich gości.

– A czemu nie?

– Wobec tego musisz mi zdradzić nazwisko tego artysty – stwierdziła. – Potrzebuję podobnego portretu.

– Niestety, pewnie byś go nie przeraziła – rzekł, potrząsnąwszy głową. – Co tylko świadczy o jego głupocie. Służba poinformowała mnie, że bagaże już przyjechały. Twoje kufry są w apartamencie na górze.

Diana skrzywiła się z niezadowolenia. Próbowała jednak ukryć swoje uczucia i ruszyła korytarzem, przyglądając się następnym portretom. Markiz wskazał jej drogę na górę.

Kiedy znalazła się na piętrze, przystanęła przed kolejnym obrazem. Znajdowało się na nim dwoje stojących obok siebie ludzi. Mężczyzna i kobieta.

Rodzice Beya, pomyślała. Mężczyzna do złudzenia przypominał syna. Też miał ciemne włosy i ostre rysy, ale wyglądał na łagodniejszego, tylko trochę smutnego.

– Mój ojciec – wyjaśnił.

Powiedział ojciec, a nie rodzice! To znaczyło, że kobieta na portrecie była jego macochą. Miała płomienne włosy i rzeczywiście przypominała odłam „rudych Mallorenów", jak ich nazywała Diana. Na jej twarzy nie było nawet śladu szaleństwa, a tylko miłość i dobroć. Jej urodę odziedziczył Bryght, a kto wie, może również Cyn, o którym tyle słyszała.

Zgodnie z konwencją obie postaci na portrecie stały osobno. Wyczuwało się jednak między nimi jakąś więź. Można było bez trudu stwierdzić, że się kochają. Czy ojciec markiza kochał również swoją pierwszą żonę? I czy w pałacu są jakieś jej portrety?

Bey chrząknął, więc ruszyła dalej.

Przed drzwiami do jednego z pokojów czekały na nich dwie służące. Markiz pożegnał się z nią, zapewniwszy, że uzyska od nich wszystko, czego będzie chciała.

Było to oczywiście przesadzone zapewnienie. W tej chwili pragnęła jedynie bliskości Rothgara.

– To apartament lady Elf, to znaczy Walgrave – poprawiła się służąca, wprowadzając ją do przestronnego pokoju.

Znajdowały się tu pomalowane na biało meble, w tym fantazyjne biureczko. Ściany zdobiła jasna tapeta w chińskie wzory. Wielkie okna dawały dużo światła. Diana podeszła do jednego z nich i otworzyła je na oścież. Wychodziło na przyjemny ogród, w którym śpiewały ptaki.

Jak tu sielsko, pomyślała.

– Nie rozpakowywałyśmy twoich bagaży, pani, bo masz się przenieść do pałacu królowej – ciągnęła służąca. – Powiedz tylko, jaką suknię ci przygotować, a zaraz to zrobimy. I przygotujemy ci, pani, kąpiel.

Miły krajobraz, do którego się tak przyzwyczaiła. Ciekawe, czy tak samo wygląda zza krat domu dla psychicznie chorych?

Obróciła się do służących.

– Moja pokojówka, Clara, wie, gdzie jest suknia – powiedziała. – Ale bardzo chętnie skorzystam z kąpieli.

Obie służące skłoniły się grzecznie.

– Tak, pani. Czy czekając napijesz się herbaty?

– Poproszę – zadysponowała Diana i raz jeszcze wyjrzała na zewnątrz.

Kiedy została sama, zdjęła swój kapelusik i potarła skronie. Nie, nie bolała ją jeszcze głowa, ale cała czuła się spięta. Końcówka podróży była okropna, a obawiała się, że dalej będzie tylko gorzej.

Przez chwilę zastanawiała się, gdzie może być Rothgar. Być może już przygotowuje się do wizyty na królewskim dworze. Czy bierze kąpiel? Czy jest nagi? Jednego była pewna. Gdyby była na miejscu Fettlera, znacznie sumienniej spełniałaby swoje obowiązki przy kąpieli Beya. Ale pewnie ociągałaby się przy jego ubieraniu!


Rothgar pożegnał Dianę przed drzwiami do jej pokoju, i ruszył na dół, żeby sprawdzić, czy wszystko w domu jest w porządku. Zastanawiał się przy tym, co też mogła dostrzec w portrecie ojca i macochy. Na pewno nic, co rzucałoby jakiekolwiek światło na jego tragedię.

Wyszedł jeszcze na zewnątrz, żeby osobiście nadzorować rozpakowywanie automatu. Na szczęście nocna przygoda wcale mu nie zaszkodziła, chociaż mogła go uszkodzić jedna z kul, ponieważ skrzynia bagażowa nie miała zabezpieczenia. Upewniwszy się, że dobosz jest w takim stanie, w jakim wyjechał z Arradale, markiz posłał służącego do mistrza Johna Josepha Merlina, żeby dowiedzieć się, kiedy będzie mógł przyjąć automat do naprawy.

W końcu został w pokoju sam na sam z mechanicznym chłopcem. Kucnął więc, chcąc zajrzeć mu w oczy. Poczuł dziwną pokusę, by go nakręcić i na chwilę przywołać do życia.

– Będziesz dla mnie jak wyrzut sumienia, wiesz? – zwrócił się do dobosza. – Przy tobie nigdy nie zapomnę o tym, co mogło się wydarzyć. Albo, co się wydarzyło – dodał, przypomniawszy sobie, że nie może być niczego pewny.

Chłopiec patrzył na niego tak, jakby chciał zapytać, czy rzeczywiście nie chce, by stał się rzeczywisty.

Markiz podniósł się gwałtownie. Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Starał się przekonać siebie, że nic się nie zmieniło. Dotąd kierował się w życiu jedynie rozumem. To co czuł, było jedynie chwilową słabością.

A nikt tak jak on nie potrafił sobie radzić ze słabościami.

Загрузка...