14

Markiz wyszedł z powozu, a Diana, która nieco otrzeźwiała, poszła w jego ślady. Szóstka koni stała w zaprzęgu ZE zwieszonymi głowami. Tak jakby miały za chwilę zasnąć. Obaj woźnice oglądali je uważnie.

– Co to może być? – spytał markiz, rozglądając się ostrożnie.

Czyżby znowu groziło im niebezpieczeństwo? Diana nie mogła nikogo dostrzec w mroku. Po ich prawej stronie znajdowały się ugory, a po lewej zagajnik, w którym mógł się czaić cały batalion Francuzów. Gdzieś przed nimi majaczyła kościelna wieża. Szeroka droga wznosiła się nieco, więc nie widzieli tego, co działo się dalej. Zresztą za jakiś czas, kiedy zapadną ciemności, i tak nie zobaczą zbyt wiele.

Diana przypuszczała, że nie są daleko od Londynu. O tej porze ruch zwykle jest niewielki. Zaraz jednak powinien nadjechać powóz bagażowy z Fettlerem i Clarą. Początkowo chciała dołączyć do Rothgara, który wymieniał jakieś uwagi z woźnicami, ale po namyśle powróciła do powozu i wyjęła z podręcznej torby pistolety. Oba naładowane. Większość ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, uznałaby wożenie ze sobą broni za ekstrawagancję, ale Diana dziękowała teraz Niebu za swoją przezorność. Tak uzbrojona podeszła do Rothgara. On również miał swoje pistolety.

– Gdzie się podział powóz z naszymi służącymi? – mruknęła nerwowo. – Powinni już tu być.

Markiz tylko się skrzywił.

– Pewnie mają te same problemy.

– Gałęzie cisów?

Woźnice spojrzeli na nią z wyraźnym szacunkiem.

– Tak mówią moi ludzie – przytaknął Rothgar. – Wszystkie symptomy się zgadzają.

Diana cieszyła się, że nawet nie wspomniał, by odłożyła broń. Wiedział przecież, że jest dobrym strzelcem.

– Cisy – powtórzyła cicho.

Mimo, że były bardzo trujące, konie je uwielbiały. Po ich zjedzeniu popadały w stan zbliżony do śpiączki. Ale przecież nigdzie przy zajazdach nie sadzono cisów.

– Wydaje mi się, że konie woźniców są w porządku. -Diana spojrzała do tyłu. Stały tam dwa osiodłane zwierzęta, przywiązane do powozu.

– To prawda. Nie zmienialiśmy ich w Ware – dodał markiz po namyśle.

– Czy myślisz, panie, że powinniśmy na nich pojechać?

– Wszystko jest lepsze niż czekanie.

Kiedy jednak we czwórkę przeszli na tyły karety, jeden z koni padł na kolana.

– Biedne zwierzę! – westchnął woźnica.

– To dobra śmierć, Warner – powiedział Rothgar. – Mamy już tylko jedno zwierzę. Co robić? – Spojrzał na woźnicę. – Posłuchaj, Warner, pojedziesz do najbliższego zajazdu lub oberży i sprowadzisz nam konie. Jak najszybciej, bo niedługo nic już nie będziemy widzieć.

Mężczyzna schylił głowę.

– Tak, panie.

Odwiązał konia i bez zbędnych słów ruszył w drogę. Zostali we trójkę na trakcie. Mrok powoli gęstniał. Spływał na nich niczym zły duch z nocnego nieba. Nawet księżyc schował się za chmury, więc nie mogli liczyć na zbyt wiele światła.

– Wsiądź do powozu, Diano – zadysponował Rothgar.

– Po raz pierwszy użyłeś mojego imienia… panie – zauważyła.

Markiz uśmiechnął się do siebie w ciemnościach.

– Niebezpieczeństwa zbliżają ludzi – stwierdził. – Myślę, że możemy poniechać dworskiej etykiety. Wsiadaj szybko.

– Zrobię to, jeśli wsiądziesz ze mną.

– Wiem, o co ci chodzi – mruknął.

– O, to też – przyznała. – Ale na razie wyłącznie o twoje bezpieczeństwo.

Rothgar polecił woźnicy, żeby wszedł na dach powozu i uważnie śledził okolicę. Następnie zwrócił się do Diany.

– Wolę zostać tutaj.

– Więc zostaję z tobą. – Już nie dodała „panie". Od tego momentu stali się towarzyszami broni.

– Nie bądź głupia – upomniał ją Rothgar. – Na pewno cię zabiją, jeśli staniesz im na drodze. Znam ludzi tego pokroju.

Zrobiło jej się nagle chłodno ze strachu. Jednak spokój, z, jakim markiz traktował niebezpieczeństwo wpłynął również na jej morale.

– Ale będą się musieli na chwilę zatrzymać – zawahała sie-Bey.

Było już ciemno, nie mogła więc zobaczyć uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy. Rothgar przyciągnął ją i ścisnął mocno.

– Trzymaj się, Diano – powiedział. – Pamiętaj, że nasza słabość jest naszą siłą. My boimy się mroku, ale oni też nie są w nim bezpieczni.

Zaczęli się rozglądać dookoła. Zadziwiające było to, że nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wieczór wydawał się cichy i spokojny. Tu i ówdzie brzęczały owady. Odzywały się też ptaki latające jeszcze nad ugorem. A zagajnik wcale nie wydawał się groźny.

Po jakimś czasie wyszedł zza chmur księżyc. W jego świetle zobaczyła ponownie wieżę kościoła. Wokół zapewne rozciągała się wioska. Chłopi szli już spać, nieświadomi tego, że za chwilę może się tu rozegrać tragedia.

Nawet zdychające konie były spokojne. Zapadały w sen, z którego miały się już nie obudzić.

Bez słowa stanęli do siebie tyłem. Ich plecy zetknęły się ze sobą. Była to najbezpieczniejsza z możliwych pozycji.

I nagle usłyszeli koński tętent. Na drodze.Dobiegał od

strony, z której przyjechali.

– Są – szepnęła bezwiednie.

Równie dobrze mogła to być ich służba, ale Diana odwróciła się, ponieważ stała plecami do nadjeżdżającego powozu.

– Są, panie, są – dobiegło do nich z góry.

To woźnica informował ich, że również zobaczył powóz.

– Miller, czy widzisz, kto to taki? – spytał Rothgar.

– To nasz powóz – odrzekł zagadnięty.

Diana odetchnęła z ulgą. Miller, chcąc lepiej widzieć, podpełzł do krawędzi powozu i wychylił się do tyłu.

– To nasz powóz – powtórzył – ale…

Nie zdążył skończyć. Od strony powozu rozległy się dwa strzały i Miller runął na ziemię, niczym wór ziemniaków. W tym samym momencie markiz pchnął ją do rowu, a sam uskoczył nieco dalej, za niewielkie drzewo. Kolejne strzały podziurawiły ich powóz. Diana wyciągnęła przed siebie jeden z pistoletów i strzeliła w okno nadjeżdżającego powozu. Rothgar zrobił to samo sekundę później.

Usłyszeli głośny okrzyk, a potem ciszę. Kolejne strzały oddano już w jej kierunku. Leżała zmartwiała na ziemi łykając kurz. Łzy ciekły jej po policzkach. Markiz wyskoczył zza drzewka, które i tak nie dawało mu schronienia i oddał drugi strzał. Ilu jeszcze napastników kryło się w powozie?

Rothgar wskoczył nieco dalej do rowu i przywarł do ziemi. Teraz mógł już liczyć tylko na swoją szpadę. Jednak Diana miała jeszcze jeden strzał. W świetle księżyca zobaczyła, że co prawda jeden z woźniców próbuje zapanować nad oszalałymi końmi, ale drugi zaczął mierzyć z muszkietu do Rothgara.

Do Beya!

Ułożyła się tak, jak ją uczył Carr i znalazła pewne podparcie dla ręki. Niestety woźnica z lejcami wciąż blokował jej widok mężczyzny z muszkietem. Wewnątrz powozu panowała cisza. Zamachowcy albo polegli, albo wystrzelali już wszystkie naboje. Diana wciąż nie mogła się zdecydować na strzał. W pewnym momencie stwierdziła, że głowa strzelca weszła jej na muszkę i spokojnym ruchem pociągnęła za język spustowy.

Rozległ się strzał. Znacznie głośniejszy niż te, które pamiętała ze strzelnicy. Usłyszała krzyk, ale jakiś dziwny, jakby podwójny.

Obaj mężczyźni spadli z kozła.

Przed oczami miała czarną krew.

A potem konie poniosły, unosząc ze sobą pozbawiony woźniców powóz, a Rothgar wstał z ziemi i zaczął otrzepywać swoje ubranie.

– W życiu nie widziałem tak żądnej krwi kobiety. Dwóch jednym strzałem!

W jej uszach wciąż jeszcze wibrował krzyk mężczyzn. Rothgar podszedł do hrabiny i pomógł jej wstać. Potem wziął ją w ramiona i zaczął tulić do siebie.

– Płacz, Diano, płacz – szepnął gładząc ją po głowie. -Tak ciężko jest zabijać.

Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy zabiła człowieka, zemdlała. Teraz było troszkę lepiej, ale nie chciała patrzeć na trafionych woźniców.

– Nie żyją? – spytała słabym głosem. Rothgar podszedł do nich i trącił najpierw jednego,

a potem drugiego czubkiem buta.

– Nie cierpieli długo – stwierdził. – Mistrzowski strzał.

– To przypadek. – Podeszła do powozu. – Musimy ratować Clarę i twojego służącego!

– Na razie nie mamy koni – zauważył.

– Popatrz, powóz podziurawiony. – Wskazała ręką ślady kul. – A chciałeś, żebym tam usiadła.

Markiz cmoknął, jakby poirytowany niewiarą w jego możliwości.

– Wewnątrz są żelazne blachy. Na pewno zatrzymały kule. Musieliby raczej strzelać z armaty.

Wskoczył do środka i po chwili wyszedł z powozu z butelką brandy w ręku.

– No proszę, najlepszy dowód – dodał. – Niestety, nie mam kieliszków. Pij.

Diana pomyślała, że nigdy wcześniej nie piła alkoholu z butelki. Smakował inaczej, jakby pełniej. A może był to smak życia, którego omal nie straciła?

Nagle dobiegł do nich przeciągły jęk. Rothgar odsunął butelkę od ust.

– Miller?

Ponowny jęk.

Rzucili się razem na tyły powozu. Trwali w przekonaniu, że woźnica nie żyje. Był to jednak kawał chłopa i mimo postrzału odzyskał przytomność.

– Boli! – jęknął, kiedy znaleźli się przy nim. Rothgar przystawił mu do ust butelkę brandy.

– Czy masz jakieś bandaże? – spytała Diana.

– Nie, chyba nie.

Postrzał wyglądał okropnie, ale kula na szczęście ominęła serce. Poszła trochę wyżej, więc oszczędziła najdelikatniejsze narządy wewnętrzne. Ból musiał być straszny, a poza tym, biedny woźnica mógł się lada chwila wykrwawić.

W końcu pozrywała zasłonki z powozu i zrobiła z nich szarpie z nadzieją, że choć trochę zatamuje krwawienie. Dziwiła się przy tym, że jeszcze nie zemdlała.

Rothgar ułożył woźnicę wygodnie, a potem ruszył na poszukiwanie pistoletów. Znalazł ich pięć oraz muszkiet zamachowca i zabrał się do nabijania broni.

– Myślisz, że wrócą? – zadała dręczące ją pytanie.

– Nie sądzę – mruknął Rothgar, podsypując prochu na panewkę. – Lepiej się jednak zabezpieczyć.

Dopiero teraz zrozumiała, że cały atak zajął najwyżej dwie, trzy minuty. Zapewne miał trwać krócej. Zamachowcom chodziło o zabicie Rothgara, a także woźnicy, gdyby się im opierał. Być może specjalnie nie nakarmili jednego konia cisami, licząc na to, że markiz wyśle gdzieś drugiego służącego.

Diana wstała od jęczącego Millera i poczuła, że drżą jej ręce. Rothgar odłożył ostatni pistolet i otoczył ją ramieniem. Mimo upadku muszkiet wciąż był nabity.

– Nie zemdleję – zapewniła Beya.

– Z całą pewnością – zgodził się, przytrzymując ją mocniej.

– Nie żartuję.

– Z całą pewnością.

– Zemdlałam tylko po tym, jak zastrzeliłam Edwarda Overtona. Ale postanowiłam, że to się już nigdy nie stanie. Że nie zemdleję – dodała, nie bardzo wiedząc, czy wyraża się dostatecznie jasno.

– Zapewne, zapewne…

– On też krzyczał.

– To naturalne – zapewnił ją. – Ludzie zwykle krzyczą przy takich okazjach.

Spojrzała na niego nieufnie.

– Nie żartuj sobie z tego! – fuknęła.

– Nie żartuję.

Zrozumiała, że naprawdę nie żartuje. Rozmawiał z nią tak, jakby była jego towarzyszem broni. Bez wielkich słów, ze zrozumieniem czyjejś słabości. Już wcześniej poczuła tę więź, ale teraz stała się ona silniejsza.

– Nabić twoje pistolety? – spytał jeszcze.

– Jasne, że nie – odparła i uwolniwszy się z jego objęć, podeszła do rowu.

Bez trudu odnalazła swoją broń. Spojrzała na nią najpierw z odrazą, a potem z podziwem. W końcu uratowała im życie. Dokładnie tak, jak chciał Carr. Wzięła do ręki pierwszy pistolet, kiedy jednak usiłowała podsypać prochu do lufy, dłoń znowu zaczęła jej drżeć.

– Do diabła z tym wszystkim! – warknęła, przekazując Beyowi pistolet i proch strzelniczy.

– Hm, może znowu spróbuj zachowywać się jak dama -zaproponował. – Wejdź do powozu i odpocznij troszkę. Dam sobie radę.

Poprosił, żeby poczekała i sam wszedł do powozu. Po chwili zaprosił ją do środka. Kiedy weszła, zauważyła, że przygotował dla niej prawdziwe łoże, a nawet wyjął skądś ciepłą narzutę. Miejsca było tu dosyć dla paru osób.

Kiedy ułożyła się, markiz pocałował ją w czoło. Czekała na następny pocałunek. I to niekoniecznie w czoło. Posunęła się, żeby zrobić mu miejsce, ale Bey pokręcił głową.

– Rozejrzę się dokoła.

Diana wcale nie chciała zasypiać. Postanowiła czuwać i tylko trochę odpocząć. Słyszała jeszcze kroki Rothgara. Po jakimś czasie wszystko pogrążyło się w ciszy. Nie wiedziała, czy to świat zasnął, czy ona.


Do gospody „Pod Białą Gęsią" dotarli dopiero koło godziny jedenastej. Po krótkim oczekiwaniu pojawił się woźnica z końmi i uzbrojonymi stajennymi. To, co zobaczył, wcale go nie przeraziło. Być może dlatego, że po drodze natrafili na wywrócony powóz z dwoma trupami w środku.

– Musieliśmy zastrzelić wałachy, panie. -Jego spokojny ton wskazywał, że nie była to pierwsza tego rodzaju przygoda, którą przeżył przy boku markiza.

– Trudno. Zajmij się teraz Millerem – zadysponował Rothgar. – Lepiej go nie ruszać, zanim nie przyjedzie lekarz.

Ranny woźnica znowu stracił przytomność. Nie wytrzymał najprawdopodobniej przejmującego bólu.

Na miejsce wypadku dotarło już sporo osób z wioski, zwabionych wystrzałami. Posłano po medyka. Markiz żałował, że nie może to być doktor Ribble.

– Czy to naprawdę jest lord Rothgar? – zapytał ktoś z tłumu.

– Podobno tak – padła odpowiedź. – Na drzwiach powozu jest jego herb.

– No i do czego to teraz dochodzi! – odezwał się ktoś trzeci.

– O, o, widać jeszcze ślady po kulach.

Diana leżała w powozie, nie chcąc pokazywać się na zewnątrz. Po co stawać się jeszcze jedną atrakcją dla ciekawskiej gawiedzi? Na szczęście chłopi pomogli też usunąć z drogi martwe konie. Jednak, kiedy przybył medyk, okazalo się, że Thomas Miller już nie żyje. Zawinięto go więc W koc i umieszczono obok niej w powozie. Nie miała nic -przeciwko temu. Od Beya dowiedziała się, że miał żonę i dwoje dzieci i że dorastał w jego majątku. Zauważyła, że kiedy o tym mówił, bolesny grymas wykrzywił mu twarz. Nie potrafił pozostać nieczuły na nieszczęścia swoich ludzi.

Gospoda „Pod Białą Gęsią" miała zaledwie parę pokoi gościnnych. Znajdowała się zbyt blisko Ware, żeby pełnić jakąś ważną rolę, ale gospodarz zrobił wszystko, co mógł, zeby było im wygodnie.

Historia napadu rozniosła się po całej okolicy i wkrótce, mimo późnej pory, sprowadzono Eresby'ego Motte'a, miejscowego sędziego.

– To dobra okazja, żeby przećwiczyć rolę damy – postanowiła Diana.

Rothgar, który przyniósł jej tę wiadomość, skinął głową. Wciąż chodził pochylony, ponieważ pokoje w gospodzie były bardzo niskie.

– Oczywiście nie przyznasz się do zastrzelenia tych ludzi – stwierdził z diabelskim uśmiechem. – Dzięki temu zyska tylko moja reputacja.

Chciało jej się śmiać, ale zdołała się powstrzymać i z miną prawdziwej damy zeszła na dół. Pozwoliła, by żona właściciela gospody nalała jej słodzonej herbaty i czekała na sędziego. Najpierw jednak pojawiła się Clara. Trochę potargana, ale cała i zdrowa.

Jej historia okazała się prosta. Nikt nie otruł koni z ich powozu, ale pękła im uprząż. Kiedy woźnica zatrzymał się, żeby ją naprawić, otoczyło ich pięciu zamaskowanych ludzi. Kazali im wysiąść, a gdy natrafili na opór, po prostu wyrzucili ich z powozu. Następnie związali i zostawili w pobliskich krzakach.

Pięciu, pomyślała Diana. Znaczyło to, że jednemu z morderców udało się zbiec. Aż zadrżała, kiedy pomyślała, że ten człowiek może się czaić gdzieś w pobliżu. Postanowiła zadbać jednak o sprawy bieżące i poprosiła Clarę o przygotowanie czystej sukni. Będzie jej łatwiej zagrać prawdziwą damę w czystym przyodziewku.

Clara wróciła po paru minutach z informacją, że nie sprowadzono jeszcze drugiego powozu.

– Dlaczego nie ma czegoś w podróżnym? – Diana nie kryła irytacji. – Przecież jest tam miejsce na bagaż.

Clara skłoniła głowę jeszcze niżej.

– W powozie podróżnym jedzie automat, pani – wyjaśniła. – Markiz kazał go poowijać w gałgany, żeby się nie stłukł.

No tak, automat mógł zawsze liczyć na luksusową podróż. Niestety, Diana nie woziła przy sobie zapasowej sukni. W podręcznym sakwojażu miała jedynie parę książek, przybory do pisania, kremy i pudry oraz pistolety. Ciekawe, jak długo będzie czekać na resztę swoich bagaży. I czy woźnica nie zdecyduje się jechać prosto do Londynu.

Przyjęła więc sędziego, kostycznego staruszka, w zabrudzonym ziemią i krwią stroju, co tylko wzbudziło jego współczucie. Eresby Motte wysłuchał ich relacji i zapewnił, że zajmie się całą sprawą. Jednak Diana nie sądziła, żeby udało mu się odnaleźć bandytów.

Pożegnała się z Beyem, zjadła późny posiłek i zaraz po północy udała się na spoczynek. Ze względu na niewielką ilość pokoi musiała dzielić swój z Clarą. Służąca zasnęła szybko, ale Diana leżała w łóżku, zastanawiając się nad wydarzeniami minionego dnia. Szybko zapomniała o walce i śmierci. Zapomniała nawet o piątym napastniku/Pamiętała tylko pocałunek markiza.

Najwspanialszy pocałunek w jej życiu!

Przez chwilę przewracała się niespokojnie w pościeli, potem wstała i owinęła się lekką, różową kołdrą.

Postanowiła pójść do Rothgara.

Nie wiedziała, jak ją przyjmie, ale na razie nie miało to żadnego znaczenia. Dotknęła jeszcze swoich ust i wyszła na korytarz. Nagle przyszło jej do głowy, że podobnie jak ona, markiz może dzielić pokój ze swoim służącym. Co zrobi wówczas? Ach, nieważne, nieważne…

Juz chciała otworzyć drzwi do pokoju obok, ale z wnętrza dobiegło do niej lekkie pochrapywanie. Nie, Bey, em-minence noire Anglii, nie mógł wydawać z siebie takich odgłosów. Nacisnęła więc klamkę kolejnych drzwi, żeby sprawdzić, czy nie są zamknięte. Nie były.

Pchnęła je więc lekko i… omal nie krzyknęła. Bey siedział na krześle naprzeciwko wejścia z pistoletem w ręce. Miał na sobie krótkie spodnie, białą koszulę i powalane krwią długie buty do jazdy.

Diana owinęła się szczelniej kołdrą,

– Chciałam tylko sprawdzić, czy nic ci nie jest – szepnęła.

Przez moment rozważał, co z nią zrobić. W końcu wstał i wskazał miejsce na swoim drewnianym łóżku. Jednocześnie kocim ruchem zamknął drzwi. Hrabina usiadła, czując, że serce wali jej jak młotem.

Загрузка...