Dobra — powiedział Chołowanow. — Ściągnij jej buty. — Przez telefon wydał polecenie, żeby maszynista pruł pełną parą na stację “Kremlowską” w Moskwie.
Pociąg szarpnął.
Szybko nabierał prędkości. Chołowanow rozkazał zarządowi linii specjalnych, żeby NACZSPECREMBUD-12 miał całkowicie wolny przejazd.
Słupy telegraficzne tylko migały za oknem. Ciech Ciechowicz zaniósł Nastię do przedziału. Spała jakimś podejrzanym snem. Wyczerpała się do cna. Fizycznie i psychicznie. Nie czuć w niej woli życia. Przed zaśnięciem nic nie powiedziała. Jej twarz mówiła: niczego nie chcę. Dotarłam do was i koniec. Dajcie mi spokój. Po prostu gaśnie we śnie. Tylko tego brakuje, żeby Nastia się nie obudziła. Dziewczynę trzeba dowieźć żywą i osobiście przekazać Stalinowi. Łatwo powiedzieć: Ściągnij buty! Ciech Ciechowicz wyjmuje z kieszeni scyzoryk. Gruby, obłożony czerwoną emalią z białym krzyżykiem. Szwajcarski. Najlepszy na świecie. Znajomy szpieg przywiózł mu w prezencie. W Szwajcarii produkują tylko zegarki i scyzoryki. No i jeszcze liczą pieniądze. I to tak, że zawsze wychodzą na swoje. Szwajcarskie zegarki nigdy się nie psują. W scyzorykach ostrza się nie łamią. Scyzoryk ma pięćdziesiąt osiem ostrzy. Jest i korkociąg i widelczyk i nożyczki i pilnik i mnóstwo innych rzeczy. Gdyby człowiek nie przeczytał instrukcji, nawet by nie wiedział, do czego służą.
Ciech Ciechowicz otworzył najcieńsze ostrze i przeciął nim sznurowadła. Pociągnął za but, dziewczyna jęknęła. Trzeba ostrożniej. Buty przywarły do odparzonych nóg. Teraz skarpety. A właściwie strzępy, które z nich zostały. Nogi Nastia ma obtarte do krwi, poobijane. Resztki skarpet przylepiły się do stóp. Trzeba by odmoczyć, inaczej nie da się usunąć.
— Rozpalona jak martenowski piec w Magnitogorsku.
— Zwilż ręcznik i wytrzyj jej twarz.
Nastia rzuca się w malignie, jęczy. Wzywa towarzysza Stalina. Ciech Ciechowicz przetarł jej wargi mokrym ręcznikiem. Przyssała się do tej wilgoci chciwie. Gdzież mają głowy, trzeba jej przecież dać pić.
— Towarzyszu Chołowanow, przynieście wody z lodem.
Nastia pije. Zachłystuje się. Oblewa.
— Towarzyszu Chołowanow, musimy dziewczynę rozebrać. Potem telegrafujcie do Moskwy, niech jaki profesor czeka, kiedy już zajedziemy.
Chołowanow zastanawia się, co zameldować Stalinowi.
Czy dziewczyna wykonała zadanie, czy nie? Walizeczki ze sobą nie przyniosła. Co to znaczy? Zniszczyła ją, czy nie znalazła? Jeżeli moduł pozostał w rękach Jeżowa i jego ludzi, to czas rzucić karty. Partia została przegrana. Jeśli został zniszczony — to mamy impas: ani Jeżow, ani Stalin nie mogą kontrolować systemów łączności. Równie dobrze można przegrać, jak wygrać. Niewykluczone, że dziewczyna zdobyła walizkę i gdzieś ukryła. To już niemal zwycięstwo. Wystarczy tylko dziewczynę doprowadzić do przytomności i zapytać, gdzie. Gdyby choć częściowo nie wykonała zadania, nie przyszłaby do pociągu. Na wiele liczyć nie sposób, ale może coś zdziałała.
Gna NACZSPECREMBUD. Wszystkie pociągi czekają na bocznicach. Ustępują mu drogi.
Po całym Związku Radzieckim idą słuchy, że trockiści wysadzili w powietrze pociąg rządowy, na szczęście bez towarzysza Stalina. Na miejsce katastrofy ściąga się z całego kraju składy remontowe. Ekspresowo.
Noc nad Moskwą.
Stalin jest sam.
Rządówką przyszła depesza zaszyfrowana specjalnym potrójnym kodem. Do wyłącznego użytku Stalina. Sekretarz, towarzysz Poskriebyszew, odczytał dwa pierwsze szyfry, podał Stalinowi dokument i wyszedł. Stalin znowu jest sam. Wyjmuje z sejfu książkę szyfrów. Odczytuje tekst: Moduł kontroli zneutralizowany. Gryf.
Stalin wyrwał stronicę z wykorzystanym kluczem szyfru, przytknął zapałkę. To dobry papier, pali się lekkim płomieniem jak proch, błyskawicznie, nie zostawiając popiołu. Nawet palców nie zdąży sparzyć. Pach — i nie ma papierka.
Chołowanow słusznie robi, przesyłając krótkie meldunki. Długie rozszyfrowuje się godzinami. A teraz w dodatku nie wiadomo, kto kontroluje kanały łączności. Depesza oznacza, że ani Jeżow, ani Frynowski, ani Boczarow, ani Berman nie są w stanie kontrolować całego systemu łączności kraju. Ale on, Stalin, też nie może. A więc równowaga sił.
Uśmiechnął się.
NACZSPECREMBUD pędzi, a kierownik pociągu specjalnego Ciech Ciechowicz usiłuje karmić Nastię.
— Towarzyszu Chołowanow, przytrzymajcie jej głowę. Dziewczyna się wykończy, nim dojedziemy do Moskwy. Istny szkielet. Gorzej niż u baletnicy. Sama skóra i kości. Wstyd pokazać towarzyszowi Stalinowi. Chciałem nakarmić rosołem z kury. Ale nie chce jeść. Nieprzytomna, a gębę wykręca. Widać, organizm nie przyjmuje. Spróbujmy dać kawioru. Bardzo pożywny. Trzymajcie mocniej, towarzyszu Chołowanow. Żeby nie odwracała głowy. Dobrze. No, parę ziarenek kawiorku? Dobra. Zasmakował jej. Jeszcze trochę. Gryzie, gryzie. Popatrzcie sami. Jak mały kotek.
Długi czarny Lincoln o opływowych kształtach, z zielonkawymi szybami trzycalowej grubości, zajechał przed okazałe granitowe wejście. Wysiadł z wozu mężczyzna w butach z cholewami, rozpiętym szarym żołnierskim płaszczu i w zielonej czapce z daszkiem. Wbiegł po schodach i, napierając całym ciężarem ciała, bezgłośnie otworzył ważące wiele ton odrzwia.
Drzwi powinni otworzyć sierżanci służby bezpieczeństwa, ale o czwartej w nocy, w dodatku zimnej, październikowej, pierwszy sierżant patrzył na drugiego, a drugi na pierwszego. W końcu zdecydowali: niech towarzysz sam sobie otworzy. Dookoła noc, ciemno choć oko wykol, o tej porze ważne osobistości opuszczają gmach, a nie do niego wchodzą. Z tego wniosek, że ten nie jest znów taki ważny. Więc niech sobie towarzysz otwiera sam. Szynel też ma na sobie byle jaki. Nie może to być nikt nadzwyczajny.
Nocny chłód wdarł się do nagrzanego marmurowego westybulu.
Sierżanci pełniący wartę skrzyżowali bagnety przed wchodzącym, a lejtnant o różowej twarzy, który pojawił się nie wiadomo skąd, wyciągnął rękę:
— Przepustka! Kto was przysłał, towarzyszu? — Łejtnant służby bezpieczeństwa miał wojskowy stopień kapitana.
Mężczyzna, który wszedł, powoli odwrócił głowę w lewo i spojrzał sierżantowi w oczy. Karabin sierżanta drgnął. Ledwo zauważalnie. Na karabinie tkwił długi cienki bagnet. Jego koniec przypominał wskazówkę jakiegoś precyzyjnego przyrządu. I właśnie ten koniuszek minimalnie się poruszył. Mógł to zauważyć tylko ten, kto stał obok i czujnie obserwował. Ale kto o godzinie czwartej w nocy mógł stać obok sierżanta służby bezpieczeństwa i obserwować koniuszek jego bagnetu? Tak więc historycy różnią się w opiniach na ten temat. Jedni twierdzą, że koniec bagnetu drgnął inni, że nie drgnął.
Jakkolwiek było, drgnął czy nie, to usunął się sierżant na bok. Mężczyzna w szynelu odwrócił głowę w prawo i popatrzył w oczy drugiemu sierżantowi. Jego bagnet też drgnął. Też niemal niezauważalnie. I zrobił sierżant przejście.
Wtedy mężczyzna w żołnierskim płaszczu spojrzał w oczy lejtnantowi. Ten zmieszał się. Speszył. Skierował spojrzenie na duży zegar ścienny, żeby zapamiętać godzinę. Była trzecia pięćdziesiąt sześć. Lejtnant nie wiedział, dlaczego chce zapamiętać dokładny czas. Taka była po prostu reakcja obronna mózgu. Lejtnant intuicyjnie, całym sobą pojął, że to ON. Ale świadomość nie od razu dopuszczała tę porażającą informację. Tak skonstruowana jest nasza psychika. W sytuacjach ekstremalnych, w najbardziej dramatycznych momentach, mózg włącza mechanizm hamujący i w ułamku sekundy rodzą się w nas tysiące wątpliwości i zastrzeżeń: nie, to nie może być prawda! Za nic w świecie! To niemożliwe. Dlaczego w nocy? Dlaczego bez uprzedzenia? Bez ochrony? Dlaczego samochód od razu odjechał, zamiast czekać? Dlaczego tylko jeden samochód? Bez obstawy? Tak się nigdy nie dzieje. Zwłaszcza nocą. Nie, to nie on! Jest niepodobny. Na portretach wygląda zupełnie inaczej. A jeżeli to sobowtór? Ucharakteryzowali sobowtóra i sprawdzają naszą czujność.
Ciężkie spojrzenie przeszyło lejtnanta służby bezpieczeństwa państwowego na wylot i rozpruło mu wnętrzności niczym chłopska rohatyna brzuch napoleońskiego żołnierza. Taki wzrok czuł na sobie lejtnant dotąd tylko raz w życiu: kiedy w ZOO na Krasnej Priesni patrzył na niego dwunastometrowy boa-dusiciel z amazońskiej dżungli. Ale wówczas lejtnanta dzieliła od węża gruba szyba.
Teraz szyby nie było.
Lejtnant chwiał się, ale utrzymywał ciało w pozycji pionowej, jako że tamten wzrok jednocześnie odpychał i przyciągał. Dzięki temu lejtnant nie padał ani w przód, ani w tył. Ale nogi miał jak z waty, w brzuchu czuł pustkę, w głowie dzwoniły dzwoneczki, wokół wszystko wirowało. Raptem równowaga nadprzyrodzonych sił została naruszona. Lejtnant poddał się mocy żółtawych oczu. Sufit odjechał do tyłu i podłoga uderzyła lejtnanta w twarz. Miał szczęście, że nie upadł na marmur, ale na gruby dywan. I właśnie w tej chwili wszelkie jego wątpliwości rozwiały się. Lejtnant służby bezpieczeństwa państwowego pojął, że to nie sobowtór.
Dwóch sierżantów z bagnetami wyprężyło się jak struny, wstrzymując dech. Nawet powieka im nie drgnęła. Przez głowę tego po lewej przemknęła nawet myśl, by przyjść leżącemu lejtnantowi z pomocą, ale tylko oblizał spierzchnięte wargi.
Nocny gość z zainteresowaniem popatrzył na nieruchome ciało u swych stóp i ostrożnie je przestąpił.
— Cóż za wrażliwi lejtnanci służą teraz w organach bezpieczeństwa.
Gna przed siebie NACZSPECREMBUD. Chołowanow pije wódkę. Ma szeroką naturę. Dużo wódki w niej się mieści. W przedziale numer siedem Nastia śmieje się w gorączce. I wzywa Stalina. Z kogo się śmieje? Co chce przekazać Stalinowi? Czy zabrała teczki z materiałami na niego i Chołowanowa? Jasne, że tak. Inaczej by się nie śmiała. Teraz wszystkie te dokumenty dostaną się w ręce Stalina. Cały materiał, jaki czekiści zebrali w ciągu dwudziestu lat. A było tego niemało. Warto by się od dziewczyny dowiedzieć, gdzie to schowała i ją załatwić. W takim stanie wystarczy zatkać jej usta. Żaden doktor się nie pozna. Stalin będzie zadowolony. Chołowanow zamelduje: przed śmiercią powiedziała, że teczkę z materiałami dotyczącymi Stalina znalazła i spaliła, a walizkę z modułem wrzuciła do rzeki. I Chołowanow podjął decyzję.
Białymi marmurowymi schodami wyłożonymi czerwonym chodnikiem doszedł mężczyzna w szynelu do popiersia Dzierżyńskiego, gdzie dwaj wartownicy efektownie sprezentowali broń i zamarli w bezruchu. Mężczyzna bacznie im się przyjrzał i zadowolony skinął głową. Przynajmniej wewnątrz gmachu utrzymują jaki taki porządek. I szerokimi schodami skręcił w prawo. Wartownicy sprawnie wrócili do pozycji do nogi broń. Grzmotnęli kolbami o podłogę i znów zastygli w bezruchu.
Człowiek w żołnierskim płaszczu odwrócił się i spojrzał na tych przy wejściu. Sierżanci stali jak marmurowe posągi. Lejtnant nadal leżał z rozrzuconymi rękami. Ani drgnął. Gość wzruszył ramionami.
Przez korytarze, gabinety i sale ogromnego gmachu przetoczyło się: ON. A zaraz potem: JEST TU. Od archiwów i piwnic, gdzie rozstrzeliwano, od kotłowni i krematoryjnych pieców, poprzez sale z terkoczącym telegrafem i gabinety naczelników, cele tortur i izolatki, bufety i restauracje, niezliczone windy i schody, aż po spacerniaki na dachu przewaliło się to i stopiło w jeden wielki ogłuszający huk: ON JEST TU.
Zaczęły trzaskać drzwi, rozdzwoniły się telefony, ruszyli gońcy. Wartownicy przybrali postawę jeszcze bardziej zasadniczą. Nadzorcy w więziennych korytarzach ściągnęli pasy, w nocy nieco poluzowane, zapięli górne guziki mundurów. Oficerowie prowadzący nocne śledztwa i więźniowie składający zeznania otrząsnęli się z ociężałości.
Dwóch milicjantów na placu Dzierżyńskiego wyrwanych zostało z otępienia: w olbrzymim gmachu światło zaczęło się zapalać w jednym oknie za drugim. Wkrótce wszystkie piętra były oświetlone.
I od tego budynku i placu przez bulwary i aleje, szerokie ulice i kręte zaułki, zaniedbane skwery i zrujnowane świątynie, przez uśpione domy i ruchliwe dworce przetoczyła się niewidzialna i bezgłośna, ale przytłaczająca wszystkich wieść: coś się dzieje.
Coś niepojętego.
I ważnego.
Nocny gość otworzył drzwi jasno oświetlonego gabinetu. Na wprost — portret pięciometrowej wysokości: mężczyzna w butach z cholewami, w rozpiętym żołnierskim płaszczu, w zielonej czapce z daszkiem. Rzuciwszy okiem na swoją podobiznę, podszedł do półek z książkami. Nic ciekawego: Marks, Engels, Lenin, Stalin. Wszystkie książki dużego formatu, tylko jedna mała. Co to takiego? “Regulamin polowy. RP-36”. Oto co czyta ludowy komisarz spraw wewnętrznych towarzysz Jeżow. Ale nie, nie czyta. Stronice nie rozcięte.
Gość nie zdejmując płaszcza, usiadł w fotelu komisarza, zdjął czapkę i położył na zielonym suknie. Biurko ludowego komisarza spraw wewnętrznych przypominało boisko do gry w piłkę nożną. Barwą i rozmiarami.
Mężczyzna w szynelu nie miał w zwyczaju czytać książek od początku. Otwierał je na pierwszej lepszej stronie i czytał, póki go nie znudziło. Srebrnym nożem do papieru przeciął wybraną na chybił trafił stronę. Przeczytał pierwsze słowa, uśmiechnął się. Ze srebrnego pucharu sportowego służącego za pojemnik wybrał gruby czerwony ołówek ze złoconymi kantami, złotym wizerunkiem wieży Spaskiej i złotym napisem KREML, po czym grubą kreską zakreślił paragraf szósty: “Nieoczekiwany atak działa paraliżująco”.
Pędzi NACZSPECREMBUD, a kierownik pociągu specjalnego krząta się przy Nasti jak przy noworodku. Najważniejsze zbić gorączkę. Trudna sprawa. Nie pomaga ani owijanie w mokre prześcieradła, ani przykładanie lodu. Dobrze, że chociaż wypiła trochę wody. Po troszku je kawior, a kawior wywołuje pragnienie. Dobre i to. Bo kiedy człowiekowi już nic się nie chce, to koniec.
Zwilża Ciech Ciechowicz usta Nasti źródlaną wodą i rozmyśla o tym i owym. Dlaczego Chołowanow się zapija? To do niego niepodobne. Tyle już lat jeżdżą razem po całym kraju. Dziewczyny — tak. To słabość towarzysza Chołowanowa. Ale wódka? A tu nic, tylko mu przynoś butelki. Cytrynówkę. Pieprzówkę. I tę nową, co przysłali na spróbowanie. Stolicznaja się nazywa. W dodatku nie zakąsza. Jemu też by się przydało, żeby ktoś trzymał go za głowę i srebrną łyżeczką karmił kawiorem. A może pije z radości? Nie, z radości tak się nie pije. To o co chodzi? Uratowali dziewczynę. Dziewczyna wiezie ważny meldunek dla towarzysza Stalina. Czy to źle? Chołowanow powinien się cieszyć.
Skomplikowane te pańskie fanaberie.
Na pozór Chołowanow cieszy się, że Nastia dotarła do pociągu. A tak, jakby się jej bał. Chyba targają nim sprzeczne uczucia. Dlatego pije. I Ciech Ciechowicz podjął decyzję.
Mężczyzna w szynelu podniósł słuchawkę. Słuchawka momentalnie zameldowała:
— Tu dyżurny operacyjny, starszy major bezpieczeństwa państwowego Snigirow.
— Kto z kierownictwa NKWD jest na miejscu?
— Zastępca ludowego komisarza, towarzysz Beria.
— Dobry z niego pracownik! Proszę go nie niepokoić. Niech sobie spokojnie pracuje. A towarzysza Jeżowa i wszystkich zastępców niezwłocznie wezwać do mnie.
— Tak jest. W tej chwili.
— I ludowego komisarza łączności, towarzysza Bermana.
— Tak jest! — ryknęło w słuchawce tak służbiście, że Stalin aż się skrzywił.
Noc nad światem. NACZSPECREMBUD pędzi, reflektorem rozcina ciemność. Przed nim Moskwa.
Chołowanow przestał pić.
Puste butelki włożył do kosza, żeby się nie walały po podłodze. Całkiem pokaźna sterta. Towarzysz lubi porządek. Umył się, uczesał. I znowu wygląda, jakby nic nie pił. Jak na lotnika przystało, zarzucił biały jedwabny szalik. Szalikiem można łatwo udusić. Tak załatwiono imperatora Pawła. Co prawda w jego czasach nie było jeszcze lotników i białych szali ze spadochronowego jedwabiu. Dlatego musieli udusić srebrzystym. Takie nosili oficerowie gwardii. Ale lotniczy lepiej się nadaje. I nie zostają na nim odciski palców. To rzecz wielokrotnie sprawdzona.
Przeciwnika najlepiej zaskoczyć w niedzielę o czwartej, nad ranem.
Kiedy już opadło napięcie pracowitego tygodnia. Kiedy ochrona poluzowała pasy. Kiedy wartownicy rozpięli guziki pod szyją. Kiedy oficer dyżurny zameldował telefonicznie, że noc minęła spokojnie i błogo się przeciągnął. Kiedy ucichły place i ulice. Kiedy milicjanci na placu Dzierżyńskiego pomyśleli, że już po zmianie. Kiedy oficerowie kończący dyżur rzucili karty i dopili kieliszki. Kiedy naczelnik oddziału odwalił wreszcie sprawozdanie kwartalne; oznajmił sekretarce, że nie trzeba teraz przepisywać, odprowadził ją do domu i zanocował u niej, bo trolejbusy nie chodziły.
Teraz, kiedy ostatni niebieski trolejbus bierze ostatni zakręt, właśnie teraz należy działać. Przez zaskoczenie.
Niech zaterkoczą telefony, niech się. zachłysną podnieconymi głosami. Niech ruszą gońcy i kurierzy. Niech się obudzą komisarze ludowi, którzy ledwie zdążyli przyłożyć głowę do poduszki. I ich zastępcy. Niech klnąc wciągają oporne cholewki. Niech zawyją klaksony samochodów. Niech kierowcy sypną przekleństwami. Niech telefoniści i dyżurni krzyczą w słuchawki do utraty tchu. Niech się miotają i szaleją.
— Halo! Halo! Towarzysz Jeżow? Nie? A gdzie go można znaleźć? W Komitecie Centralnym? Dzwoniliśmy. W Lefortowie na śledztwie? Też dzwoniliśmy. W Suchanowie? Nie. Nie ma. Na Łubiance? Nie zawracajcie dupy! A jak myślicie, skąd? Nie ma go tutaj. U kochanki? Ale skąd. U najlepszego przyjaciela? Aha. Halo! Nie ma u was przypadkiem towarzysza Jeżowa? Co? Obudźcie go! Powiedziałem: obudźcie! Halo! Z towarzyszem Bermanem proszę! Nie ma? U przyjaciela? Halo! Budźcie! Towarzysz Frynowski? To wy, towarzyszu? Tak. Natychmiast. Tak, bardzo pilne. Nie. Plac nie jest otoczony. Ani czołgami, ani wojskiem. Tak, sam. Bez ochrony. Tak. Powtarzam: jest sam. W gabinecie towarzysza Jeżowa. Tak. Czeka.