Człowiek w błyszczących oficerkach mieszka przy ulicy Gorkiego. Ma świetny apartament. Wpadł na chwilę, po rzeczy. Zgarnął walizkę, zamknął mieszkanie — i do windy. W tych wielkich domach na Gorkiego są wspaniałe windy. A ta jest najlepsza. Poniżej przycisków jest ledwie widoczny otwór. Mało kto wie, że gdy do otworu włoży się kluczyk, wówczas winda zjeżdża nie zatrzymując się po drodze na żadnym piętrze.
Bardzo proste urządzenie. Pod warunkiem, że się posiada odpowiedni klucz.
Towarzysz w błyszczących oficerkach miał taki klucz i z niego skorzystał.
Winda ta tym jeszcze różni się od innych, że gdy po włożeniu klucza wciśnie się równocześnie guziki 4 i 1, wówczas kabina bez zatrzymywania się minie parter, zjeżdżając do podziemnego tunelu.
Wcisnął odpowiednie guziki i winda ruszyła w moskiewskie podziemia. W końcu stanęła. Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie. Wysiadł z kabiny. W prawo — czarny korytarz. W lewo — czarny korytarz. Prosto — czarny korytarz. Towarzysz zaświecił latarkę, omiótł snopem światła po bokach, po czym ruszył prosto przed siebie.
Trzydzieści kroków, skręt, czterdzieści kroków i jeszcze raz w bok. Ukryte w murze drzwi schronu przeciwlotniczego. Pomajstrował coś przy zamku, drzwi odjechały w bok, odsłaniając swoją półmetrową grubość. A za drzwiami zwyczajny tunel moskiewskiego metra, tyle że ślepy. Na torach wagon techniczno-remontowy.
Skład techniczny wyglądał tak samo jak te, które widuje się czasem w metrze: lokomotywa ni to dieslowska, ni to elektryczna, wagon ni to pocztowy, ni to bagażowy, poza tym platforma z jakimiś urządzeniami. Na wagonie napis: NACZSPECREMBUD-12. Wystarczy przyjrzeć się lokomotywie, by zauważyć, że ma podwójny napęd: elektryczny i dieslowski. Tunelami metra lepiej śmigać na prąd. Po co zatruwać powietrze? W wyjątkowej sytuacji, gdyby odcięli zasilanie, skład techniczno-remontowy nie ma prawa stanąć. Musi być w ruchu w każdych warunkach, zwłaszcza krytycznych. Po to silnik diesla. Zresztą wykorzystuje się go nie tylko w tunelach. Skład techniczny ma wiele zadań również na powierzchni. Tam diesel jest po prostu niezbędny. Jednym słowem, tak jak w okręcie podwodnym: pod wodą prujemy na akumulatorach, na powierzchni — na silnikach.
Przy lokomotywie stoją maszyniści. Zwyczajni radzieccy kolejarze. Tyle że trochę wyżsi i ze dwa razy szersi w barach. Ot i cała różnica. Maszyniści zasalutowali człowiekowi w lśniących oficerkach i ruszyli do kabiny. Jest pasażer, znaczy się w drogę. W wagonie ni to pocztowym, ni to bagażowym — konduktor. Też nie ułomek. Dziwna rzecz: konduktorzy są tylko w wagonach pasażerskich, a ten pasażerski nie jest. Okienek w nim niewiele, zaledwie kilka otworów w masywnym opancerzeniu. Przypomina trochę wagon więzienny, tam też okien nie za wiele. A najpewniej nie jest to ani wagon bagażowy, ani pocztowy, ani nawet nie więzienny, tylko zwyczajne laboratorium do sprawdzania stanu torowisk. Bywają takie w składach remontowych: niby wagon pasażerski, a wewnątrz nafaszerowany aparaturą pomiarową. Właśnie dlatego nie ma zbyt wielu okien.
Zresztą na razie nie warto łamać sobie głowy tym wagonem. Z czasem wszystko się wyjaśni.
Tymczasem towarzysz w oficerkach uścisnął dłoń barczystego konduktora:
— Serwus, Ciech Ciechowicz!
— Dzień dobry, towarzyszu Chołowanow. Dokąd każecie?
— Do Leningradu.
Śmignął NACZSPECREMBUD-12 pustymi tunelami, zagruchotał przez pogrążone w śnie stacje, wyskoczył na powierzchnię i zamarł na bocznym torze Dworca Leningradzkiego. Wśród pustych podmiejskich pociągów. Tak doczeka ranka.
Punktualnie o ósmej rano spod stalowej konstrukcji Dworca Leningradzkiego wypłynął czerwony parowóz, ciągnąc za sobą karawanę czerwonych wagonów ze złotą wstęgą nad oknami i złoconym napisem: “Czerwona Strzała”.
NACZSPECREMBUD-12 odczekał dokładnie dwie minuty, po czym spokojnie ruszył w ślad za “Strzałą”. Bardzo wygodny sposób: aby nie dezorganizować rozkładów jazdy, skład specjalny puszcza się za ekspresem w odległości dwóch semaforów. I tak do samego Leningradu. Bez postojów.
Nasuwają się dwa pytania.
Po pierwsze: czy jakiś skład remontowo-techniczny może wbić się w rozkład jazdy i pruć za “Czerwoną Strzałą”?
Bynajmniej. Jakiś — nie może. Co innego, jeżeli pociąg należy do kompanii NACZSPECREMBUD-12.
Po drugie: czy skład remontowy potrafi nadążyć za “Czerwoną Strzałą”?
Odpowiedź również brzmi: nie. Poza jednym wyjątkiem. Jeżeli skład należy do kompanii NACZSPECREMBUD-12, wówczas może wyprzedzić dowolną “Strzałę”.
Oczywiście, gdyby zaszła taka potrzeba.
Ekspres “Czerwona Strzała” cały dzień jest w drodze: rano wyrusza z Moskwy, wieczorem jest w Leningradzie.
Podobnie NACZSPECREMBUD-12.
Na przedmieściach Leningradu tabor remontowy odbił od trasy prowadzącej do Dworca Moskiewskiego. Minął rozjazdy i zwrotnice, udał się w kierunku parowozowni i pustych wagonów, by wreszcie dotrzeć do niepozornej, zarośniętej chwastami bocznicy, ukrytej między dwoma ceglanymi murkami. Tam znieruchomiał. Uchyliły się drzwi wagonu. Towarzysz zeskoczył na żwir i dał nura w brudne, okopcone drzwi. I po wszystkim.
Nikt go nie zauważył. W pobliżu ceglanych murów nie było żadnego świadka tego zdarzenia.
Zresztą nawet gdyby znalazł się jakiś przypadkowy obserwator, nie miałby szans rozpoznać towarzysza, który wynurzył się z wagonu nie w lśniących oficerkach i mundurze, ale w angielskim garniturze firmy Austin Reed, butach Thumberland, filcowym kapeluszu, z płaszczem przerzuconym przez lewe ramię i wytworną teczką z krokodylowej skóry w prawej ręce. I nie był to już bynajmniej towarzysz Chołowanow, lecz towarzysz Bejew, obywatel Bułgarii, wysokiej rangi funkcjonariusz Kominternu.
Przeciął starą halę zasypaną tłuczniem i odłamkami szkła, po czym wynurzył się na pustej uliczce, gdzie stała zaparkowana taksówka z zaciemnionymi szybami. Zwalisty kierowca ziewał, wyraźnie znużony oczekiwaniem.
— Na Dworzec Fiński.
— Tak jest.
Tu ślad się urywa. Chętnie opowiedziałbym, dokąd się udał, ale tego, niestety, nie zdołałem ustalić.
Wiadomo natomiast, że dwanaście dni później pojawił się niespodziewanie w najpiękniejszym mieście świata: w Waszyngtonie.
Znalazłszy się w Waszyngtonie, niejaki pan Bejew zastukał mosiężną gałką laski w lustrzane drzwi majestatycznego gmachu przy Ulicy K, mieszczącego zarząd koncernu “Faraon i synowie”. W tym momencie pan Bejew nie był już urzędnikiem Kominternu, ale szacownym bułgarskim przedsiębiorcą.
Cenił wygodę w każdych okolicznościach. Komintern to sztab Światowej Rewolucji, dlatego granicę Związku Radzieckiego najdogodniej przekraczać posługując się legitymacją tej instytucji. Z kolei po Ameryce lepiej nie podróżować w charakterze wysłannika sztabu Światowej Rewolucji, lepiej wcielić się w biznesmena. I lepiej nie udawać Szweda, bo można się łatwo wsypać. Również Włocha, Byle policjant może się okazać Włochem. Udawanie Greka, a tym bardziej Irlandczyka, grozi w każdej chwili zdemaskowaniem. Ale ilu amerykańskich policjantów mówi biegle po bułgarsku? Nawet gdyby trafił się taki okaz, wówczas pan Bejew ma gotowe wytłumaczenie: Jestem Bułgarem, ale rodzice są Rosjanami. Uciekli od przeklętych bolszewików. Ma też w zanadrzu inne fortele…
A więc elegancki dżentelmen zapukał w lustrzaną taflę, odźwierny wprawnym ruchem otworzył drzwi, uchylając równocześnie czapki. Dżentelmen wjechał na szóste piętro.
Bardzo lubił te waszyngtońskie piętra i korytarze, umiał należycie docenić marmurowe schody i kute w brązie lichtarze. Świat ogarnęła moda na starożytny Egipt. Oto miał przed sobą niemal wzorcowy przykład tej cudownej architektury: kolumnady jak w świątyniach Asuanu, kute w brązie szerokie liście oraz ludzie z głowami psów. Łagodne światło sączące się z niewidocznego źródła. Wytwornie.
Drzwi się otworzyły i znalazł się w gabinecie, który mógł z powodzeniem uchodzić za salę koronacyjną Ramzesa II.
Zza biurka ruszył mu na spotkanie dobrze zbudowany mężczyzna, wyciągając rękę na powitanie.
W milczeniu wymienili uścisk dłoni. Wysoki urzędnik Kominternu, alias poważany przemysłowiec, alias Chołowanow, znany w wąskich kręgach pod dźwięcznie brzmiącym pseudonimem Gryf, podał gospodarzowi gabinetu swą ozdobną laskę. Ten wziął ją do ręki i uważnie obejrzał gałkę w kształcie lwiej paszczy. Uchylił ukryte w ścianie drzwi, wyjął z garderoby identyczną laskę, porównał, po czym zwrócił laskę Chołowanowowi i gestem zaprosił na fotele.
Nie każdy Amerykanin mówi swobodnie po bułgarsku. Nie każdy Bułgar biegle włada angielskim. Dlatego przeszli na rosyjski. Przybysz bez trudu, a gospodarz uważnie dobierając słowa i zwracając uwagę na prawidłową wymowę.
— Co zdziałaliście?
— O, niemało. Zaangażowano osiemdziesięciu czterech amerykańskich inżynierów. Zostali skierowani na budowę kompleksu zakładów lotniczych w Komsomolsku. Pięćdziesięciu sześciu udało się na budowę fabryki czołgów w Czelabińsku…
— Wolimy raczej mówić o fabryce traktorów — grzecznie zauważył gość.
— Tak, oczywiście — przytaknął skwapliwie gospodarz. — Osiemnastu amerykańskich inżynierów pojechało na budowę fabryki czołgów w Niżniem Tagile, znaczy się, do fabryki wagonów. Wkrótce należy spodziewać się uzupełnień do zakładów lotniczych w Woroneżu i Kujbyszewie i do fabryki czołgów w Charkowie.
— Doskonale. Poza tym potrzebujemy specjalistów w dziedzinie akustyki i techniki nagrywania dźwięku.
— Proszę pana, o specjalistów było nietrudno, póki Ameryka była pogrążona w kryzysie. Ale teraz, gdy wychodzi z zapaści…
— Do czego pan zmierza?
— Chodzi ciągle o to samo. O zarobki amerykańskich inżynierów w Rosji…
— Również o pana zarobki?
— Również o moje.
— Amerykańscy inżynierowie żyją w Rosji tak, jak w Ameryce nikomu nawet się nie śni i zarabiają tyle, że nikt w Ameryce nie dałby wiary.
— Mimo to liczba chętnych stale maleje.
— Zastanowię się nad tym.
— Spróbuję znaleźć akustyków. Do Rosji?
— Do Rosji. Ale proszę o dyskrecję. Niech pan ich angażuje do Szwajcarii, wspominając mimochodem, że w Rosji płace są trzykrotnie wyższe. Proszę tak to zaaranżować, by mieli dokumenty i wizy wystawione na Szwajcarię, ale żeby każdy marzył o kontrakcie w Rosji.
— Później, w podróży, akustycy znikną w nie wyjaśnionych okolicznościach…
— O to niech już pana głowa nie boli. Ma pan ich zaangażować i wysłać do Szwajcarii. Koniec, kropka.
— To będzie kosztować więcej niż zwykle.
— Ile?
— Dwa razy więcej.
— Pomyślę. Czy to aby nie przesada?
— Proszę sobie znaleźć innego chętnego.
— Dobra, umowa stoi. Jeszcze jedno. Potrzebuję aparatów o nazwie magnetofon.
— Ile?
— Czterdzieści.
— Oho!
— Czterdzieści na początek. Potem więcej.
— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, że jeden magnetofon kosztuje tyle, co dwanaście niezłych samochodów?
— Tak.
— Czterdzieści magnetofonów stanowi równowartość niemal pięciuset porządnych wozów.
— Znam tabliczkę mnożenia.
— Czy mogę liczyć, jak zwykle, na dziesięć procent kwoty?
— Oczywiście.
— Dobrze. Dostarczę panu magnetofony.
— Generalnie jesteśmy zadowoleni z pańskiej pracy. Oto wynagrodzenie za miniony okres. Martwimy się o pana bezpieczeństwo. Stanowczo radzimy, aby proponował pan zatrudnianym inżynierom kontrakty też do innych krajów, nie tylko do Rosji…
— Proszę pana, kryjemy się, jak możemy. Ale zatrudnianie ekspertów do innych krajów przynosi firmie same straty.
— Pan znowu o tym samym?
— No tak, w pewnym sensie.
— Dobrze, zastanowię się nad tym. No i ostatnia sprawa. Jak wygląda realizacja głównego zamówienia?
— Będzie gotowe do końca 38 roku.
— Nie da się wcześniej?
— W żaden sposób.
— Zapłacę ekstra.
— Nie da się. Gdybyśmy wiedzieli, co robimy, to co innego. Może dałoby się wcześniej. Pan nie ma pojęcia, jak trudno jest konstruować skomplikowany mechanizm, nie znając jego przeznaczenia.
— Rozumiem doskonale. Ale taki jest warunek umowy: nie będzie pan pytać, co to jest i do czego służy.
— A wie pan, ja się chyba domyślam. To musi być jakiś osobliwy klucz do bardzo złożonego systemu elektrotechnicznego, który budujecie u siebie, w Związku Radzieckim. Przypuśćmy, że mister Stalin buduje tajną rezerwową stolicę, na wypadek wojny… Skupia tam wszystkie strategiczne i taktyczne środki łączności. Aby jednak ktoś niepowołany nie skorzystał z tej zapasowej stolicy i jej systemów łączności, mister Stalin buduje urządzenie, które pod względem komplikacji nie ustępuje najnowocześniejszym maszynom szyfrującym świata, a zarazem ma niewielkie rozmiary: można je zmieścić w niedużej walizce albo teczce.
Nie możecie zamówić takiego urządzenia w Rosji: wrogowie mister Stalina mogliby się o tym dowiedzieć, wejść w posiadanie aparatury i obrócić ją przeciw mister Stalinowi, przejmując kontrolę nad całą łącznością w kraju. Tymczasem, jeżeli zamawiacie je w Ameryce, możecie spać spokojnie. Tutejsi eksperci nie znają jego przeznaczenia, a nawet gdyby domyślali się, że jest to klucz do jakiegoś systemu, to i tak nie mogą z niego skorzystać, bo nie wiedzą, gdzie mieści się ta sekretna stolica, z jej supertajnymi systemami łączności, które otwiera tenże klucz… Czy nie mam racji?
Gość przez cały czas słuchał uważnie, nie przerywając. Teraz zabrał głos:
— Mister Stenton, macie w Ameryce bardzo trafne powiedzenie: ciekawość zgubiła kota. — W oczach Chołowanowa pojawił się dziwny błysk, który natychmiast zdmuchnął uśmiech z twarzy jego rozmówcy. — Uprzejmie proszę, by nigdy z nikim nie dzielił się pan swoimi domysłami o możliwych zastosowaniach urządzenia, które pańska firma buduje na nasze zamówienie.
— Przecież jesteśmy tu sami…
— Mister Stenton, proszę wierzyć, że dla nas obu będzie lepiej, jeśli powstrzyma się pan od ujawniania własnych przypuszczeń, choćby nawet wobec mnie. Żegnam pana.
Tego samego wieczoru szacowny bułgarski biznesmen przeistoczył się w jedynego następcę serbskiego rodu książęcego. A osiem dni później — w wysokiego urzędnika Kominternu, potem w towarzysza Chołowanowa, towarzysza w lśniących oficerkach, znanego jako Gryf.
Nastia dawno zauważyła, że kiedy ćwiczy na macie i rzuca instruktora przez prawe ramię, wtedy na balkonie, gdzie złożono zakurzony sprzęt sportowy, miarowo przechadza się para oficerek. Może nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie blask, jaki od nich bije.
Dzisiaj po skończonych zajęciach wyskakuje z szatni na pusty korytarz i nagle słyszy, że ktoś ją woła.
Odwróciła się, na korytarzu stoi mężczyzna w skórzanym płaszczu. Całe szczęście korytarz szeroki, w sam raz, żeby mógł swoje bary pomieścić. Jeszcze trochę, a musiałby stanąć bokiem. Na nogach ma te same oficerki, które świecą nawet w ciemności. Można nocą po lesie spacerować, oświetlą ścieżkę.
— Obywatelko Strzelecka, wpłynął wniosek od majstra Nikanora…
— To on jeszcze żyje?
— Powraca do zdrowia.
— Proszę mu przekazać, że jak go jeszcze raz spotkam, zatłukę.
— Nie ma po co go spotykać.
— Całe szczęście.
— Nazywam się Chołowanow.
— Bardzo mi miło. Spieszę się do pracy. Do widzenia.
— Rozmawiałem z dyrektorem “Sierpa i Młota”.
— Z dyrektorem? — nie uwierzyła Nastia.
— Z dyrektorem. Oto papier z jego podpisem. Awansowałyście ze stanowiska sprzątaczki na pomocnicę szefa zmiany.
— Przecież ja w ogóle nie znam się na produkcji!
— A po co macie się znać? Będziecie chodzić do fabryki raz w miesiącu, po wypłatę. Jeżeli nie będziecie mogły, prześlą pieniądze do domu. Kierownictwo reprezentacji ZSRR powołuje was do kadry. Nie ma u nas sportu zawodowego i nie będzie. Mamy za to sport amatorski, trenujemy dzień i noc, cały rok na okrągło.
— A “Sierp i Młot” będzie mi płacić za taką pracę?
— Obowiązkowo. Skoro sportowiec-amator nie chodzi do pracy, bo trenuje, to z czego miałby żyć? Nasze fabryki pomagają sportowcom. Jeszcze jakieś pytania?
— Tak, jedno. Wasz pistolet, to prawdziwy Lahti?
Srebrzysty samolot lśni, jak oficerki Chołowanowa. Wzdłuż kadłuba widnieje czerwony, zamaszysty napis: STALINOWSKI SZLAK.
— Tym samolotem lecimy? Zaraz, zaraz, coś zaczynam kojarzyć. Czy ten Chołowanow, który leciał na biegun…
— Tak, to ja.
— Jest jeszcze jeden znany Chołowanow, taki od rekordów motocyklowych.
— To prawda, jest.
— Wasz brat?
— Nie, to ja.
— A Chołowanow od jazdy konnej?…
— Jeżdżę też konno.
— Nic nie rozumiem.
— Na razie załóżcie ten kożuch. Lecimy na Krym, ale na dużej wysokości wszędzie mroźno. Poza tym czas, byśmy zaczęli mówić sobie po imieniu. Po co te niepotrzebne formalności?
Trafiła jej się partnerka-chichotka. Doświadczona. 215 skoków, w tym 73 z opóźnionym otwarciem.
— Słuchaj uważnie. Szkolili mnie do popisowego skoku z opóźnionym otwarciem, na defiladę. Teraz uznali, że skoczymy razem. Muszę szybko cię wciągnąć, żebyś nadrobiła zaległości. Obejrzyj ten przyrząd, dzieło geniuszu narodu radzieckiego i jego wspaniałych konstruktorów. Nazywa się RPR-3. No więc, naciągamy mechanizm spustowy. Teraz położę mechanizm pod szklanym kloszem i uruchomię pompę próżniową. Wyobraź sobie, że skaczesz z pułapu czterech tysięcy, a spadochron ma się otworzyć dwieście metrów nad ziemią…
— Co?! Kto otwiera spadochron na dwustu metrach po skoku z czterech tysięcy?
— Na dwustu metrach spadochrony otwierają bohaterowie. Ja, na przykład. Jak masz pietra, mów od razu.
— Nie boję się.
— Słusznie. Bo nie ma się czego bać. Skaczemy nie na radzieckich spadochronach, tylko na amerykańskich. Z radzieckim oprzyrządowaniem.
— Czy można na dwustu metrach wytracić prędkość po takim skoku?
— Można, trzeba tylko otworzyć spadochron w ściśle określonej chwili.
— Skąd mam wiedzieć, w którym momencie?
— Musisz zaufać technice. Geniuszowi narodu radzieckiego.
— O geniuszu już słyszałam. Powiedz lepiej, jak to działa.
— Bardzo prosto. To automat ciśnieniowy. Wiesz, że im wyżej, tym bardziej powietrze jest rozrzedzone. Naturalnie, podczas skoku ciśnienie wzrasta. Mechanizm reaguje na zmianę ciśnienia. Gdy tylko spadniesz do ustalonego pułapu, wyzwala się spadochron.
— Przecież ciśnienie powietrza zmienia się, w zależności od pogody.
— Dlatego przed skokiem naradzamy się z meteorologiem i odpowiednio regulujemy automat.
— Rozumiem.
— No więc umieszczam mechanizm pod kloszem i wypompowuję powietrze. Patrz na wskazówkę na skali. O, proszę, teraz mamy ciśnienie jak na czterech tysiącach metrów. Skaczesz. Ciśnienie wzrasta. Minęłaś trzy tysiące metrów. Teraz dwa tysiące. Tysiąc. Osiemset. Sześćset. Czterysta. Trzysta. Dwieście. Hop!
Rozległo się głośne trzaśniecie, jakby strzał z dwururki, jakby potężna sprężyna zatrzasnęła łapkę na myszy.
— No i co? Sprytnie pomyślane?
— Sprytnie. A jeżeli… nie zadziała?
— Nie wygłupiaj się. Przecież ma mechanizm dublujący.
— A jeżeli…
— Wariatka. Jak się to nazywa? RPR-3. Dzieło geniuszu. Trzy niezależne automaty. Słyszałaś podwójny strzał? A naprawdę były trzy. Czasem zlewają się w dwa, czasem w jeden. Twój mechanizm wypróbowano 567 razy i zawsze zadziałały wszystkie trzy spusty. Jeżeli nie wierzysz, zapytaj instruktora. Zresztą możesz poprosić o spotkanie z autorem tego wynalazku. Będziecie wspólnie powtarzać eksperyment, aż do znudzenia.
— A twój ile razy wypróbowali?
— 641 razy. Raz się zdarzyło, że jeden spust odmówił posłuszeństwa. Dwa strzeliły, a trzeci zawiódł. Tylko na co mi trzy niezawodne spusty? Jeden starczy w zupełności.
— I skakałaś?
— Pewnie. Jutro zaczniemy wspólnie. Pamiętaj: w naszym fachu nie ma strachu. Cykory mają przechlapane.
Już od wczesnego dzieciństwa Nastia przyswoiła sobie: nie pękać, cykory mają przechlapane. Wychowywała się w wyższych sferach. Ojciec Nasti był wysokim oficerem. Czasem zachodzili jego koledzy. Wspólnie z kumplami wlewali w siebie hektolitry koniaku, a potem przechodzili na niezrozumiały żargon: Nie pękaj, Andrieju Andriejewiczu, nie cykoruj, cykory mają przechlapane. Skąd w ustach zasłużonych oficerów taki niewojskowy żargon? Tego Nastia nie mogła pojąć. Zapytała w szkole wychowawczynię, Annę Iwanownę, co to za dziwne słowo. Anna Iwanowna, kobieta inteligentna, ze zdumienia otworzyła oczy: Ach, Nastiu, prymusko najdroższa i chlubo naszej szkoły, jak to możliwe, że nie znasz takich prostych rzeczy. Przyjdzie czas, siekną ci calaka do kabaryny, znaczy wlepią ci odsiadkę, zagruchoczesz menażkami na etapach i po zonach, a tymczasem nie znasz ludzkiej mowy. Pękać, cykorować — znaczy bać się. To stare powiedzenie. Ale jak masz poznawać nowe, nie znając starego? I pamiętaj, dziecko, na tym świecie lepiej nie pękać. Stara nauczycielka zaciągnęła się tanim papierosem, spojrzała gdzieś hen, daleko i dorzuciła: Cykory mają przechlapane.
Skakały z czterech tysięcy.
Pod stopami morze błyska milionem zwierciadeł. Piaszczysta mierzeja sięga za horyzont. Ustawili spusty na natychmiastowe otwarcie spadochronów.
Za sterami samolotu R-5 — sam Chołowanow. Powiewa biały szalik ze spadochronowego jedwabiu. Wzbił się na pułap czterech tysięcy. Uśmiechnął się.
— No, dziewczyny, wyłazić na płaty. I nie pękać. Jakby co, otwierać ręcznie.
Jasna sprawa. Nie po raz pierwszy powtarzają instrukcję. Wysunęły się na płaty. Nastia na lewy, Katia na prawy.
— Gotowe?
— Gotowe.
— Jeszcze moment. Uwaga. Teraz! Zsunęły się ze skrzydeł i runęły w otchłań.
Znowu skaczą z czterech tysięcy. Tym razem samoczynne otwarcie spadochronu na trzech kilometrach. Wiatr wydął Nastię jak żagiel na pełnym morzu. Boi się. Co rusz dotyka uchwytu, metalowej ramki na lince. Ręce należy rozkładać na boki. A Nastia ciągle sięga po uchwyt, sprawdza, czy aby jest na swoim miejscu. Jest.
Spadają całą wieczność. Nastia straciła już wszelką nadzieję, że automat, dzieło geniuszu narodu radzieckiego… Jaaak huknęło!!! Szeleszcząca powłoka wyszarpnęła się z pokrowca, rozwinęła nad głową i strzeliła, rozprostowując naraz całą powierzchnię. Nastia sprawdza nad głową: żadnych załamań, spadochron równo wypełniony powietrzem, linki nośne nie poplątane. Rozejrzała się, czy aby nie wpadnie stopami w sąsiednią czaszę. Obróciła się w uprzęży, czy nie zderzy się z partnerką. Katia leci tuż obok, roześmiana:
— Jutro otwieramy na dwóch tysiącach.
Otworzyły na dwóch tysiącach. Lecą tuż obok siebie.
Chołowanow ma surową minę: bez pośpiechu, wszystko w swoim czasie. Najważniejsza systematyczność. Dziesięć kolejnych skoków z opóźnieniem na dwóch tysiącach. Potem stopniowo coraz niżej. Czasami on też skacze na trzeciego, dla towarzystwa.
Wieczorami, po ćwiczeniach, palą ognisko na piaszczystej mierzei. Ogień pod samo niebo. Morze wypluwa na brzeg drewniane kloce, paliki, brewiona. Całymi latami leżą na piasku, schną. Potem trafiają do ogniska kadry ZSRR. Powiadają, że kloce pachną jodem. Inni mówią, że solą. Albo czymś tam jeszcze. Cokolwiek to jest, ognisko pachnie morzem. A przy ognisku Nastia.
I cała kadra jest tu, na miejscu. Śpiew do białego rana.
I dostał rozkaz: maszeruj na zachód
A ona — w przeciwną stronę
I jeszcze:
Nad Donem, i w Zamościu
Butwieją białe kości…
Śpiewali też pieśni własne, desantowe:
A do wiązu powoli podchodzi
Człowiek
Ze spadochronem
Potem, przed świtem, rozbrzmiewały nieprzyzwoite kuplety. Rej wodziła Katia. Zawodziła takie pieśni, że cała kadra płoszyła mewy śmiechem. I tańczyli do rana.
Zrzucili je na czterech tysiącach z otwarciem na dwóch.
Spadochron wystrzelił i Nastia zawisła nad morzem. A Kati nie wystrzelił. Śmignęła tuż obok — i w dół, w dół, w dół. W jednej chwili zamieniła się w malutką kropeczkę. Jak jej pomóc? Spadochron Nasti już jest otwarty, nijak nie może jej gonić. Może tylko pomóc jej krzykiem. I Nastia krzyczy, co sił w piersi:
— Ciągnij! Katia!! Pociągnij uchwyt!!!
Na ziemi Katia śmieje się, cała i zdrowa. I Chołowanow się śmieje. Śmieje się cała kadra. Katia jest już wyszkolona. Jej mechanizm nastawiono nie na dwa kilometry, lecz na dwieście metrów. Żeby Nastię nastraszyć.
A Nastia myślała, że Kati nie ma już wśród żywych.
Wszyscy zataczają się ze śmiechu. Tylko Nastia nie może dojść do siebie. Serce nie ze stali.
— No, dobrze już, dobrze. Ty też, Nastiu, będziesz kiedyś latać prawie do ziemi, sama będziesz straszyć żółtodziobów. Idź teraz, odpocznij. Nie będziemy cię więcej straszyć. Jutro znowu skaczemy z czterech tysięcy, ale otwarcie na tysiącu. To nie w kij dmuchał. Idź, przygotuj się psychicznie. Nie będziesz się bała?
— Nie będę.
Zrzucili z czterech tysięcy. Z otwarciem na kilometrze.
Na tysiącu metrów strzelił Kati spadochron, a Nastia leci w dół, zamienia się w spadający punkt.
Teraz Katia wrzeszczy, jak opętana:
— Nastia, otwieraj! Otwieraj, durna! Szarpnij ręką! Ręką!!!
Nie może jej pomóc. Katia zwisa w uprzęży pod kopułą, szybciej nie poleci w żaden sposób. A Nastia, ze złożonym spadochronem — w dół, do ziemi, do ziemi… Na dole też wszyscy wrzeszczą:
— Szarp! Nastia! Szarp!!! Nie reaguje.
Na dwustu metrach zadziałały wszystkie trzy automaty. Strzelił spadochron — i już wylądowała. Wzywa ją Chołowanow.
— Sama nastawiłaś na dwieście?
— Aha.
— Żeby nas nastraszyć.
— Aha.
— Przecież nie umiesz otwierać nawet na ośmiuset metrach.
— Teraz już umiem. Od razu na dwustu.
— Doskonale. Za rażące naruszenie dyscypliny zostajesz odsunięta od dalszych skoków. Wykluczam cię z kadry.
Przechadza się po pustej mierzei.
Szumią fale. Na niebie spadochrony. Szybowce i samoloty.
Nie ma nic do roboty. Nie ma dokąd jechać. Siedzi na brzegu, puszcza kaczki po wodzie. Albo leży i patrzy w dal. Jak bezdomna kotka. Od trzech dni nie miała niczego w ustach. Kotka przynajmniej polowałaby na myszy. Nastia nie umie łowić myszy. Dlatego siedzi i patrzy w morze. Wokoło żywej duszy. Za to odespała wszystkie miesiące wstecz i wiele miesięcy naprzód. Nikt nie przeszkadza — kładź się na kamieniach i śpij do woli. Koc niepotrzebny. Ciepło. Więc leży, przebiera w pamięci paragrafy regulaminu.
Za plecami zachrobotały kamyki. Spojrzała za siebie. Nikogo nie widać, oślepia ją słońce. Widzi tylko buty. Niewiarygodny blask cholewek. Nie podnosi wzroku. Po co? I tak wie, do kogo należą.
Nie odezwała się słowem. Co tu mówić?
On pierwszy przerwał milczenie:
— Co robisz?
— Podziwiam krajobraz.
— Głodna?
— Nie.
— Masz charakterek!
Nie odpowiedziała.
— Wiesz, ja też mam charakter. I najchętniej posłałbym cię do wszystkich diabłów. Problem w tym, że dałem za ciebie sto amerykańskich spadochronów. I wychodzi na to, że je zwyczajnie roztrwoniłem. Więc latam po niebie i cię wypatruję. Piaszczysta mierzeja, nie mogłaś daleko pójść. Daleko od naszych spadochronów.
— Nie mogłam.
— Zbieraj się idziemy.
— Dokąd?
— Skakać.
Zaczęli wszystko od początku: skakali z czterech tysięcy z otwarciem natychmiastowym, potem z czterech tysięcy z otwarciem opóźnionym na trzech kilometrach. Na dwóch. Na kilometrze. Z czasem doszli do dwustu metrów.
Początkowo na cztery tysiące zabierał ją sam Chołowanow. Potem wezwano go Moskwy w niewiadomym celu. Samolot pilotował jego pomocnik. Ale z Chołowanowem było lepiej.
— Co za wariat zabiera takiego faceta w samym środku szkolenia i zawraca mu głowę duperelami?
— Głupia, wiesz przynajmniej, o kim mówisz?
— O Chołowanowie. Rekordziście.
— Dureń z ciebie, Nastiu. Chołowanow to osobisty pilot towarzysza Stalina. I jego ochroniarz. Nie przypadkiem mówią o nim Gryf.