— Towarzyszu Stalin, nauka nie może w tym przypadku stwierdzić niczego z całą stanowczością.
— Niczego?
— Niczego, towarzyszu Stalin.
— To strasznie niepewna ta wasza nauka.
— Towarzyszu Stalin, to przypadek naprawdę wyjątkowy. Wszystko związane jest z pamięcią. Przeciętny osobnik wykorzystuje mniej niż setną część swoich zdolności zapamiętywania. Ale są i tacy, którzy wykorzystują połowę, trzy czwarte, a nawet więcej swojego potencjału. To kwestia stałego treningu. Im więcej zapamiętujemy, tym więcej potrafimy zapamiętać. Zdarzają się jednak fenomeny. Na każdy milion mieszkańców przypadają trzy, cztery osoby z niezwykłą pamięcią. A raz na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt milionów, z pamięcią, której granic nie da się wyznaczyć.
— I właśnie w jej wypadku wam się to nie udało?
— Staraliśmy się określić granice jej pamięci, kiedy zaczęła pracować w klasztorze. Bezskutecznie. Nie dlatego, że coś zaniedbaliśmy. Tylko dlatego, że te granice po prostu nie istnieją. To niezwykle rzadki przypadek. Może mamy w kraju jeszcze jedną taką osobę. Rachunek prawdopodobieństwa wyklucza możliwość istnienia u nas trzeciego takiego osobnika. I właśnie te szczególne osoby dotyka czasem dziwna przypadłość, kiedy pod wpływem maksymalnego wysiłku fizycznego i napięcia nerwowego patologicznie wyostrza się percepcja. Tykanie zegarka odbierają jak walenie młotem w kowadło tuż nad uchem. Najsłabsze światło wydaje się gwałtownym rozbłyskiem potężnego reflektora, skierowanego prosto w twarz. Taka osoba czuje zapach kwiatów w sąsiednim mieszkaniu. Trzymamy teraz tę dziewczynę w idealnie zaciemnionym i dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Nie przyjmowała pokarmów, bo zapach jedzenia po prostu ją dusił. Mamy nadzieję, że choroba minie sama. Wskazują na to pewne symptomy. Co prawda dziewczyna nie odzyskała jeszcze przytomności, ale udało się zbić gorączkę. Podajemy kroplówkę, więc nie grozi jej wyniszczenie fizyczne. Do pomieszczenia, w którym przebywa, tytułem eksperymentu wstawiliśmy kwiaty i nie zaobserwowaliśmy pogorszenia stanu. Jednakże percepcja bodźców świetlnych i dźwiękowych…
— A więc nauka jest bezradna?
— Taka pamięć, jak mówiłem, zdarza się niezwykle rzadko. Znane nauce przypadki można policzyć na palcach jednej ręki.
— Ale przecież nauka radziecka stoi wyżej od nauki burżuazyjnej.
— Naturalnie, towarzyszu Stalin. Niemniej, ta dziwna choroba nie została jeszcze dokładnie zbadana, nie posiada nawet nazwy, nie mówiąc już o metodach leczenia.
— A co pocznie nauka radziecka, jeżeli ta choroba przytrafi się mnie?
Obudziła się w dużym pokoju o białych ścianach. Okna otwarte na oścież. W pomieszczeniu chłód. Za oknem szumi morze. Jest przykryta ciężką, miękką kołdrą. Jest jej ciepło. Przy łóżku nocny stolik. Na stoliku — order. Nie, dwa. Dwa jednakowe. Obok siebie. Dotknęła ich. Podniosła do oczu. Jeden. Potem drugi. Rzeczywiście są dwa. Dwa Ordery Lenina.
Spuściła nogi na podłogę i usiadła. Owinęła się kołdrą jak obszerną futrzaną szubą.
Ciekawe, co jest za oknem. Podniosła się ostrożnie i na chwilę stanęła. Ale zaraz musiała usiąść z powrotem. Nie ma mowy o dojściu do okna. Kręci się w głowie. Położyła się.
Jakie morze tak pluszcze? Bałtyk? Nie, nie Bałtyk. Za oknem chwieje się gałąź palmy. Aha, południe. Morze Czarne. Ale dlaczego tak chłodno? Pewnie zima.
Do pokoju zajrzała pielęgniarka w białej chuście. Zdziwiła się i wybiegła.
Na korytarzu rozległy się głosy. Słychać wiele kroków. Pospiesznych, niecierpliwych.
Drzwi się otworzyły. Stanął w nich profesor ogromnego wzrostu. Grubas, cały w bieli. Wokół świta, też w bieli. Profesor miał pincenez na złotym łańcuszku. Podniósł je do oczu i długo przyglądał się Nasti. Reszta przybyłych, cisnąc się w drzwiach, usiłowała coś dojrzeć zza jego pleców.
Profesor uśmiechnął się.
Świta też się uśmiechnęła. Profesor zrobił krok do przodu. Świta za nim. Profesor usiadł na brzegu łóżka Nasti. Tamci obstąpili go w koło.
— No proszę, nasza ptaszyna ożyła. Jak się czujemy? Nastia tylko kiwnęła głową: dobrze.
— Świetnie. Proszę pokazać język. Tak. Dobrze. Proszę powiedzieć aaa. W porządku. Oczy? Tak samo. Za tydzień zaczniemy wstawać.
Świta zamruczała z aprobatą.
Profesor zwrócił się do kogoś za swoimi plecami:
— Nauka radziecka stoi dużo wyżej od nauki burżuazyjnej. Proszę wysłać telegram do towarzysza Stalina.
Nastia rzeczywiście po tygodniu wstała. I o własnych siłach doszła do okna.
Minął jeszcze tydzień i otulona w ciepłą lotniczą kurtkę na futrze spacerowała wzdłuż pustej plaży. Daleko, daleko, nad górami, codziennie wzbijał się samolot i przelatywał nad morzem. Lekarze i pielęgniarki nie zwracali na samolot specjalnej uwagi. Samolot jak samolot, fakt, że duży. Ale Nastia od dziecka interesowała się wszystkimi nowinkami z dziedziny lotnictwa. Przyjrzała się i rozpoznała od razu. To TB-7. Wróg ludu Tupolew i wróg ludu Pietlakow skonstruowali najlepszy na świecie bombowiec strategiczny. Najwyższy czas, żeby zaczęto go oblatywać. Zastanawiała się, kto też może być oblatywaczem maszyny. Prawdopodobnie Wodopianow. Trzeba będzie zapytać kogoś ze znajomych. Na przykład Chołowanowa. Ciekawe, gdzie on jest.
Nad Rosją pastwi się marzec, a tu, na wybrzeżu Krymu, ani śniegu, ani mrozu. Pogoda tylko trochę bardziej wietrzna i chłodniejsza. Ale dobra do latania. Dlatego jak rok długi, oblatuje się tutaj nowe samoloty i szybowce desantowe. Szkoli najlepszych pilotów. Lotnisk tu tyle, że cały Krym to właściwie jeden wielki, niezatapialny lotniskowiec. Na wschodzie, za horyzontem, musi być jakieś wielkie lotnisko. Na północnym wschodzie — kolejne. Dwa na północy. Na zachodzie co dzień ukazują się na niebie punkciki spadochronów. Szkolą chyba jakieś dziewczęta przed kolejną paradą powietrzną. Żeby zadziwić świat grupowym skokiem z opóźnionym otwarciem spadochronu. A może przygotowuje się dziewczyny również do innych zadań. Odważne otworzą spadochron dopiero na wysokości dwustu metrów. A wczoraj lądował tam jakiś srebrzysty samolot. Może Stalina? Nastia uśmiechnęła się.
Nastia ciepło ubrana siedzi nad brzegiem morza. Ciska kamyki do wody. Mewy wrzeszczą. Za plecami Nasti zachrzęścił żwir. Odwróciła się, ręką osłoniła oczy przed słońcem. W jego oślepiających promieniach stoi jakieś ogromne chłopisko. Twarzy nie widać. Tylko kożuch i błyszczące oficerki.
— Cześć, Gryf.
Chwycił ją na ręce. Okręcił w powietrzu.
— Cześć, dziewczyno.
— Puść mnie, wariacie. Radzieccy spadochroniarze też miewają czasem zawroty głowy.
Ostrożnie postawił ją na ziemi.
— Jak ci tu jest?
— Dobrze. Opowiadaj.
— Co mam opowiadać?
— Wszystko.
— Prosta sprawa. Wykryto spisek. Zdrajcy mieli w swoich rękach wszystkie systemy łączności i nie wykończony punkt dowodzenia w Górach Żygulowskich. Można było stamtąd rządzić nie gorzej niż z Moskwy. Zresztą w Moskwie też mieli swoich ludzi. I na terenie całego kraju. Posiadali bardzo obciążające towarzysza Stalina materiały, na podstawie których mogliby na plenum KC oskarżyć go i pozbawić stanowiska. Byli w stanie aresztować kogo chcieli. Działali zupełnie bezkarnie. Mieli prawie nieograniczoną władzę. Przejęli walizkę z modułem kontroli, klucz do wszystkich rządowych, państwowych, wojskowych, dyplomatycznych i wszelkich innych systemów łączności. Ale bunt stłumiono w zarodku. Zanim zdążył wybuchnąć. Osobiście aresztowałem Boczarowa. W tej ręce trzymałem nakaz. Tym pistoletem waliłem w pysk. Lahti świetnie się do tego nadaje, bo masywny. Trzeba uważać, żeby nie zabić. Niby niezły facet z tego Boczarowa. A jak się głębiej zastanowić… Zresztą, hak mu w smak. Jeżowa pozbawiono stanowiska ludowego komisarza spraw wewnętrznych. Na razie pełni obowiązki komisarza transportu wodnego.
— Ale dlaczego?
— Na wszystko przyjdzie czas. Towarzysz Stalin lepiej zna się na strategii i taktyce walki klasowej, niż ty czy ja. Wspomnisz moje słowa: nie miną dwa, trzy miesiące i towarzysz Jeżow zniknie. Nikt o nim nie będzie pamiętał.
— I co, komisarzem NKWD jest teraz Beria?
— Zgadłaś.
— A co z Frynowskim?
— Kop w górę. Został ludowym komisarzem marynarki wojennej. Frynowskiego trzeba było trzymać jak najdalej od Moskwy. Polatał sobie po całym kraju, od południa po krąg polarny, jak mówi piosenka. Ale już nie lata. Zdjęty ze stanowiska i aresztowany.
— A co z Bermanem?
— Towarzysz Stalin w ramach gry wojennej polecił Hermanowi zająć lub zneutralizować systemy łączności w Moskwie. Berman nie wywiązał się z zadania i Stalin go zdjął ze stanowiska ludowego komisarza łączności. Przed Sylwestrem został aresztowany, osądzony i rozstrzelany.
— I kto teraz jest komisarzem łączności?
— Na razie stanowisko jest nie obsadzone, ale resortem kieruje Pieresypkin.
— Ten major, co stale miał na pieńku z Bermanem?
— Tak, ten sam, tylko że teraz pułkownik. Zobaczysz, towarzysz Stalin mianuje go komisarzem łączności.
— Czy towarzysz Stalin odnalazł teczkę?
— Tak.
— A walizeczkę?
— A myślisz, że za co dostałaś drugi order?
— Teczki z materiałami na ciebie spaliłam w kotle parowozu.
— Ale zapamiętałaś, co w nich było i opowiedziałaś Stalinowi.
— Niemożliwe.
— Możliwe. Wszystko co do słowa zapamiętałaś i opowiedziałaś.
— Mówiłam, a on zapisywał?
— Nie. Znaczy towarzysz Stalin ma notatnik, a oprócz tego brązowy brulion, w którym coś zapisuje i nikt nie wie, co. Ale tym razem nic nie notował. Towarzysz Stalin może się w zupełności obejść bez zapisywania. Pamięć ma taką jak ty. Ty odtwarzałaś stronicę za stronicą, a on siedział i słuchał. Jakby ktoś przegrywał z magnetofonu na magnetofon. Od czasu do czasu towarzysz Stalin mnie wzywał, żebym też posłuchał.
— Nie miej mi za złe, Gryf. To w gorączce.
— Tak, tak, w gorączce. Ale opowiedziałaś wszystko tylko jemu. Ani mnie, ani lekarzom nie chciałaś. Ale mnie to nie zaszkodziło. Im więcej Stalin wie, tym łatwiej może kontrolować. Wiesz, co towarzysz Stalin dla ciebie zrobił? Polecił, żebyś sejf, w którym Boczarow trzymał walizkę, dostała na pamiątkę.
— I gdzie on teraz jest?
— Został wyczyszczony, pomalowany i wysłany w Góry Żygulowskie. W podziemnym mieście masz prywatny apartament. Tam go ustawiono. W gorączce mówiłaś o tym sejfie jak o człowieku. Prosiłaś towarzysza Stalina, żeby ci go podarował. Nie tylko Stalin jest ci wdzięczny. Ja też. Proś, o co chcesz, Nastiu.
Czego ona może chcieć?
Nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiała. Niczego jej nie potrzeba. Pieniędzy? Nie. Po co pieniądze? Tak samo mieszkanie. Szczęśliwy jest ten, kto nie boi się wszystkiego stracić. A nie boi się człowiek, który nie ma nic do stracenia. Ona, Nastia, właśnie nie ma nic. Cały jej dobytek mieści się w żołnierskim plecaku. Ordery? Ma dwa. Najwyższe odznaczenia. Dobry pistolet? Dobry jest Lahti, ale dla niej za ciężki. A jeśli nie Lahti, to Luger. A Luger a ma pod ręką.
Proś, o co chcesz.
Chołowanow załatwi wszystko. Zrobi, co będzie chciała. A gdyby nie mógł, poprosi towarzysza Stalina.
No to czego jej potrzeba? Czego brakuje jej do pełni szczęścia?
Setki milionów ludzi dzień i noc o czymś marzy. Każdy czegoś chce. Ile byśmy nie mieli, zawsze chcemy więcej i więcej. Każdy żołnierz chce być lejtnantem. Ale jak tylko nim zostanie, już marzy o stopniu starszego lejtnanta. Każdy kapitan chciałby zostać majorem, a major — pułkownikiem. Nastia nie musi marzyć. Wystarczy jeśli powie, że chce. Zażyczy sobie zostać Bohaterem Związku Radzieckiego i jutro we wszystkich gazetach ukaże się informacja: Za wykonanie odpowiedzialnego zadania, za męstwo, odwagę i bohaterstwo… Może też poprosić o awans na dowódcę brygady. Dowódca brygady Strzelecka. Naszywki z rombem. Amerykanie mają generałów brygady, ale u nas nie ma generałów, tylko dowódcy. Takie same dystynkcje przysługują starszemu majorowi bezpieczeństwa państwowego. Starszy major bezpieczeństwa państwowego Anastazja Strzelecka. Może też Nastia powiedzieć: towarzyszu Stalin, jestem zmęczona, chciałabym odpocząć w samotności, poproszę o willę w Rio de Janeiro, z dużym basenem i widokiem na ocean, o białą, albo lepiej czarną limuzynę i o konto w banku Credit Suisse… Czy Stalin na to pozwoli? Pozwoli. Ocaliła przecież jego imperium i władzę. Władzę najpotężniejszego, najbogatszego człowieka stulecia… Towarzysz Stalin może jej zapewnić wszystko, z wyjątkiem nieśmiertelności. Czy w takim razie solidne konto bankowe i marmurowa willa to nie za mało? Ale o co prosić, jeśli można mieć wszystko?
W dzieciństwie czytała Nastia “Wyspę skarbów”. Bohaterowie przeżywali tam mnóstwo przygód, aż wreszcie stawali się posiadaczami nieprzebranych bogactw. I na tym kończyła się książka Roberta Stevensona. Dlaczego? Bo dalej byłoby nieciekawe. Już wtedy uświadomiła sobie, że wszystkie najlepsze i najciekawsze książki i filmy opowiadają o tym, jak ludzie do czegoś dążą, coś usiłują zdobyć. A jak już zdobędą, to opowieść się kończy. Zaintrygowało to Nastię i powróciła do książek z wczesnego dzieciństwa. I tu było to samo — głupi Jaś szukał złotych jabłek, ognistego ptaka, pięknej królewny. Jego przygody były zawsze bardzo ciekawe. Ale kiedy już znalazł, czego szukał, bajka się kończyła. Bo cóż jeszcze mogło się zdarzyć interesującego?
Z tego wniosek, że życie bywa szczęśliwe i ciekawe, dopóki człowiekowi czegoś brak, o czymś marzy, za czymś goni i nie ustaje w poszukiwaniach.
Ale czy w ogóle przychodzi taki moment, że osiągamy w życiu wszystko, gotowi jesteśmy zawołać: Trwaj, chwilo! Jesteś piękna… i zaprzedać duszę diabłu? A jeśli ten diabeł pojawił się pod postacią towarzysza Stalina, to czy Nastia nie zaprzedała już duszy?
Miała swoją chwilę szczęścia. I to niejedną. Gdyby można było całe życie utkać z takich chwil! Z chwil, kiedy posiadamy władzę. Absolutną i bezgraniczną. Nastia niczego innego nie pragnie. Nie potrzebuje dystynkcji ani złotej gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego. Sławy ani zaszczytów. Nie chce marmurowej willi, czarnego krążownika szos ani otwartego konta. Woli pozostać skromnym, niewidzialnym trybikiem władzy.
Władza!
Dopiero teraz pojęła, dlaczego Stalin nie wiesza sobie na szyi gwiazdy z brylantami. Normalny człowiek ma dom, rodzinę, pasje, marzenia. A Stalin nie ma nic. Nic oprócz władzy. Może mieć każdą kobietę. Może się obwiesić wszelkimi odznaczeniami. I nie robi tego. Bo niczego mu nie trzeba. Ma WŁADZĘ. Władzę nad ludźmi, nad życiem i śmiercią każdego człowieka. Władzę niekontrolowaną i bezgraniczną.
Nastia otarła się o tę władzę. I upoiło ją to.
Kapłani w starożytnym Egipcie upatrywali sens życia w podporządkowaniu wszelkich działań władzy. Nastia też chce być kapłanką. Kapłanką władzy absolutnej. Niepotrzebne jej mieszkanie i stroje, niepotrzebne samochody i pieniądze.
Ludzie, którzy sięgają po władzę, przeważnie nie znają jej prawdziwego smaku. Zdobywają władzę dla sławy, bogactwa, wygód i zaszczytów. Obwieszają się wstęgami i orderami, pragną posiadać haremy, pałace i wspaniałe stroje. Ci niedługo utrzymują się na szczycie. Taki Robespierre. Przegrał, bo urzekła go sława i honory. Zewnętrzne, nieistotne atrybuty władzy.
Jedynie nieliczni pragną władzy dla niej samej. Znają jej prawdziwy smak. Bez domieszek. Nastia jest przekonana, że na świecie żyje tylko jeden człowiek, który poznał smak władzy do końca. Ten człowiek chodzi w butach z cholewami, w żołnierskim płaszczu i zielonej czapce z daszkiem. Nie musi rozcieńczać smaku władzy orderami i tytułami. Upija się nią w czystej postaci.
Nastia odwróciła się na drugi bok. Wtuliła policzek w poduszkę ze świadomością, że jest szczęśliwa.
Wszystkie ścieżki w podmoskiewskim lesie pachniały wiosną. Wykopany dół przesycony był świeżymi sokami. Zanosiło się na piękną wiosenną egzekucję. Lubię przebiśniegi, których już nigdy nie będę zbierał w lasach pod Moskwą. A Nastia, jeszcze zanim rozpoczęła się egzekucja, zebrała ich cały bukiet.
Lokomotywa NACZSPECREMBUDU ciągnęła tym razem pięć zakratowanych wagonów. W każdym z nich były trzy przedziały dla ochrony, jeden stanowił karcer, a pozostałych sześć zajmowali wrogowie ludu. W każdym przedziale po dwunastu. Czyli w jednym wagonie — siedemdziesięciu dwóch. W pięciu — trzystu sześćdziesięciu. Tu i ówdzie wtłoczono więcej niż po dwanaście osób. W karcerach zamknięto najgorszy element. Słowem, wrogów ludu było razem czterystu pięćdziesięciu czterech. Z Taganki więzienną budą przywieziono jeszcze ośmiu reedukowanych. Po egzekucji mieli pozbierać buty i poukładać zwłoki w dole. Ma się rozumieć, jak skończą robotę, trzeba będzie ich też rozwalić. A więc wszystkich razem — czterystu sześćdziesięciu dwóch.
Nasze plany pięcioletnie nabierają rozmachu. Wszędzie wprowadza się ulepszenia. A już szczególnie jeśli chodzi o rozstrzeliwanie. Jeszcze trzy miesiące temu skazanych konwojowano pieszo. A teraz, proszę. Motoryzacja. Chołowanowowi przydzielono autobus ZIM, z Zakładów im. Mołotowa. Bardzo przyzwoity, lśni i pachnie świeżą farbą. Dół pomalowany na granatowo, góra na niebiesko. Dbają w fabryce o estetykę wyrobów.
Autobus ma wejście z tyłu. Można go podstawić bezpośrednio pod drzwi wagonu i rozładowywać przedział po przedziale. Autobus pełen wrogów ludu podjeżdża na miejsce egzekucji. Konwojenci nie muszą się męczyć.
Pozostaje im tylko ustawić więźniów.
— Wiązać mocniej! Tak krępować ręce drutem, żeby wyli z bólu!
Stoi Chołowanow na wzgórku. Zęby wyszczerzył w uśmiechu. Przypomina psa z konwoju. Nogę oparł na pniaku. Całujcie but, skurwysyny!
Całują.
A Chołowanow ze wzgardą kopie ich w twarz: a masz, psia twoja mać…
Przyszła pora na zwolenników Jeżowa.
Pokornie idą na rozstrzelanie. Z wybitymi zębami, z pokrwawionymi twarzami, ze zmiażdżonymi palcami. Wyskakują z autobusu, mrużą oczy. Spieszno im do rozwałki. Boją się, by nie zmieniono wyroku. Aż nie wierzą, że udało im się dożyć śmierci. Wiosna buszuje po lesie, a oni przez te trzy miesiące już zapomnieli, że w ogóle istnieje taka pora roku. Zapomnieli, co to dzień i promienie słońca. Zapomnieli, jak się nazywają. Pamiętają tylko o jednym: że po życiu przychodzi śmierć. Śmierć, która przynosi spokój i ukojenie. Śmierć-wybawicielka. Ożywieni nadzieją, poszturchując się i popychając, spieszą teraz na jej spotkanie.
Do dołu.
Wszyscy są zmęczeni. Wyczerpani.
Rozstrzeliwanie to ciężka robota.
Ktoś w szarym mundurze, na stronie, kończy właśnie redagować gazetkę ścienną “Stalinowski Strzelec”: Zmęczeni, ale zadowoleni… Marzy, żeby zostać pisarzem. Budzi się w nim talent literacki, który w przyszłości wybuchnie z siłą wulkanu. Towarzysz Stalin naradzi się z towarzyszami i mianuje go wybitnym pisarzem. Klasykiem realizmu socjalistycznego.
A tymczasem — męka tworzenia. Trzeba opisać egzekucję do gazetki ściennej. Tak, żeby swoi wiedzieli, o czym mowa, a niewtajemniczeni — nie: Pododdział towarzysza Szyrmanowa otrzymał od dowództwa odpowiedzialne zadanie…
A praca naprawdę nie jest lekka. Na pozór wydaje się, że to nic wielkiego położyć trupem czterysta osób. Ale spróbujcie sami. Ilu to wymaga dodatkowych czynności!
Na końcu rozstrzeliwuje się reedukowanych. Z nimi zawsze najwięcej zamieszania. Chcą żyć. Krzyczą, szarpią się, wyrywają. Że niby nie spodziewali się takiego losu.
Ale już z nimi spokój.
I w tym momencie na szyję Nasti zarzucono od tylu pętlę z cienkiego drutu. Zaciśnięto mocno. Wiadomo: przeszkolona, zna różne sztuczki.
Nastia z trudem chwyta powietrze. Bezskutecznie próbuje rozluźnić pętlę. Olbrzymia łapa Chołowanowa spada jej na głowę. Szyrmanow chwyta Nastię za włosy, a Chołowanow puszcza w ruch pięści. Wali jak w bęben.
Ból nie przychodzi od razu. Chołowanow bije, a usłużny Szyrmanow zaciąga garotę, żeby się dziewczyna nie szarpała.
Cisnęli na mokry piach to, co jeszcze przed chwilą było Anastazją Strzelecką. Chołowanow zadarł jej głowę szarpnięciem za włosy.
— Przypomnij sobie, ilu ludzi załatwiłaś. Jeden skurwiel jest wystarczającym powodem, żeby dostać czapę. A ty ilu rozwaliłaś? I eszelon kryminalistów wypuściłaś na wolność. Co z tego, że w interesie władzy radzieckiej. Kto powiedział, że władza odpłaca wdzięcznością? W dodatku za dużo wiesz. Możesz stać się niebezpieczna. Aż nadto powodów, żeby się od ciebie uwolnić. Podaruję ci lekką śmierć. A teraz… Teraz całuj but.