Po moskiewskich tramwajach krążą plotki. Kursują po bazarach i bramach. Spiera się gawiedź. Powiadają, że na powietrznej paradzie pokazano bardzo zabawny numer: zrzucono z samolotu dziewczynę ze spadochronem i worek kartofli — też ze spadochronem. Worek roztrzaskał się o ziemię, a dziewczyna cała i zdrowa. Śmiechu było co niemiara!
Ale nie wszyscy tak mówią. Niektórzy twierdzą, że były dwie dziewczyny. Jedna żyje, a druga zginęła. Worek kartofli wymyślono na wszelki wypadek, gdyby coś się nie powiodło. A w rzeczywistości były dwie. Widziano je na własne oczy. Jedna doświadczona. Ta się uratowała. A druga kompletnie zielona. Skakała i ciągle chciała się wyróżnić. No i doskakała się.
Chołowanow położył towarzyszowi Stalinowi na biurku równy plik zadrukowanych kartek. Raport operacyjny o moskiewskich plotkach w minionym tygodniu. Towarzysz Stalin siedzi za biurkiem. Czyta. Milczy. Chołowanow zamarł. Obcasy ściągnięte. Czubki lśniących oficerek rozchylone na przepisową odległość. Ręce wyprężone wzdłuż szwów.
Niedobrze, gdy towarzysz Stalin milczy. Jeszcze gorzej, gdy milczy i nie proponuje usiąść. Sam siedzi. Szeleści kartkami raportu, jakby zapomniał o Chołowanowie. Raport liczy siedem stron, tyle ile jest dni w tygodniu. Rocznie 52 raporty operacyjne. 365 stron.
Towarzysz Stalin czyta i odkłada na bok przejrzane strony. Pierwsza. Druga. Trzecia. Towarzysz Stalin czyta czwartą stronę, a Chołowanow wie, o czym czyta w tej właśnie chwili. Łatwo zapamiętać, co jest na każdej kartce. Na pierwszej — uporczywie szerzące się pogłoski, że w trakcie pokazów zabiła się pewna spadochroniarka. Na drugiej — o tym samym. I na trzeciej i na czwartej. I tak dalej. Z tym, że na każdej stronie dochodzą kolejne fantastyczne domysły. Pierwszego i drugiego dnia plotki nie wymieniają nazwiska rzekomo zabitej. Poczynając od trzeciego dnia stopniowo wyjaśnia się, że miała na nazwisko Strielnikowa, albo Striełkowa. Cała Moskwa huczy wciąż
O niej. Wszystkie plotki spływają do Chołowanowa. Specjalny wydział zajmuje się sortowaniem materiałów i redagowaniem raportów. Chołowanow je podpisuje, po czym dostarcza na biurko towarzysza Stalina. Miałby wielką chęć opisać w raporcie jakieś inne pogłoski, o spadochroniarce wspominając mimochodem. Nic z tego. Prócz jego raportu na biurku wyląduje raport o moskiewskich plotkach autorstwa NKWD. Z podpisem towarzysza Jeżowa.
I jeszcze jeden, z KC. Z podpisem towarzysza Malenkowa. Malenkow nie wie, o czym informuje Jeżow. Jeżow nie wie, o czym donosi Malenkow. Obaj nie mają pojęcia, co przyniesie Chołowanow. W zasadzie Jeżow, Malenkow i ich podwładni w ogóle nie powinni wiedzieć, że Chołowanow ze swoimi chłopcami dubluje niektóre aspekty działalności KC i NKWD. A Chołowanow nie ma dostępu do raportów tych dwóch organizacji. Prócz nich jest jeszcze ktoś, kto informuje towarzysza Stalina. Poza Chołowanowem. Poza KC i NKWD. I wszyscy tylko o jednym — o spadochroniarce.
System został tak pomyślany, by wszystkie źródła informacji były od siebie niezależne. Żeby nikt nie miał wyłączności. Jak w tej sytuacji Chołowanow mógłby skłamać? Nie ma jak. Na tle innych raportów każdy wybieg zostanie natychmiast zdemaskowany. Właśnie dlatego bite siedem stron jego raportu jest poświęcone tylko tej jednej sprawie, która poruszyła całą stolicę, od podziemnych stacji metra aż po kremlowskie gwiazdy. (Chołowanow otrzymał rano meldunek: wczoraj trzej robotnicy polerowali czerwoną gwiazdę na wieży Świętej Trójcy i bez przerwy paplali o spadochroniarce. Informacja pochodziła z trzech niezależnych źródeł…)
Spróbuj w takich warunkach cokolwiek zataić.
Towarzysz Stalin zakończył lekturę, ułożył kartki w stos i przypomniał sobie o człowieku w lśniących oficerkach:
— Siadajcie, towarzyszu Chołowanow. Usiadł.
A towarzysz Stalin wstał. Nabił fajkę. Długo ją rozpalał. Aż rozpalił. Wtedy zaczął krążyć po gabinecie, za plecami Chołowanowa. Jak tygrys w klatce. Nie słychać kroków, miękko stąpa łapami po podłodze. Chołowanow wyczuwa za plecami krwiożercze zwierzę.
— Szkolimy milion spadochroniarzy, towarzyszu Chołowanow. A wy ośmieszyliście nasz kraj wobec całego świata. Rozumiem, chcieliście cały świat zadziwić. Nie udało się. Próbowaliście naprawić swój błąd. Postąpiliście słusznie, widząc, że katastrofa jest nieuchronna. Podobała mi się wasza postawa w chwili śmierci spadochroniarki. Byliście jedynym człowiekiem, który zareagował zdecydowanie, szybko i prawidłowo. Roztrzaskała się na oczach wszystkich. Wszyscy to widzieli. Ale dzięki podjętym przez was działaniom połowa Moskwy jest przekonana, że to był worek kartofli.
Towarzysz Stalin umilkł na chwilę, po czym mówił dalej:
— Natomiast druga połowa Moskwy mimo wszystko wierzy, że na ziemię spadła spadochroniarka. Dlatego naradziliśmy się tutaj z towarzyszami i postanowiliśmy was, towarzyszu Chołowanow, rozstrzelać.
— Słuszna decyzja, towarzyszu Stalin — zgodził się Chołowanow. — Mądra i bardzo na czasie.
Towarzysz Stalin bierze słuchawkę:
— Dajcie mi Jeżowa. Towarzyszu Jeżow, Chołowanowa należy rozstrzelać.
— Szkoda, że dopiero teraz — odparła słuchawka. — Mam na tego sukinsyna dwanaście walizek kompromitujących materiałów.
Towarzysz Stalin odłożył słuchawkę.
— Dam wam ostatnie zadanie, towarzyszu Chołowanow. Zanim was rozstrzelamy, macie położyć kres pogłoskom o spadochroniarce. Zastanawialiście się, jak to zrobić?
— Zastanawiałem się, towarzyszu Stalin i mam zamiar nie tylko je ukrócić, ale nawet obrócić na naszą korzyść.
Towarzysz Stalin stanął przy oknie i długo oglądał gwiazdę na wieży Świętego Spasa, na którą właśnie wdrapali się trzej robotnicy. Malutka gwiazdeczka. Jeśli oglądać ją z dołu. Ale ludzie na niej jeszcze mniejsi. Pchełki. Wysoko, psiakrew. Na takiej wysokości na jeden tylko temat mogą pytlować: któż to runął na ziemię. I nie ma jak poskromić tych jęzorów. Chołowanow twierdzi, że to uczyni i obróci na naszą korzyść? Ciekawe.
— Mówcie dalej, towarzyszu Chołowanow.
— Nie sposób zaprzeczyć, że spadochroniarka zginęła. Dlatego poleciłem Wydziałowi Rozpowszechniania Pogłosek, by nie próbowali ich zwalczać, lecz przeciwnie, by je podsycali.
— Interesujące.
— Zauważcie, towarzyszu Stalin, przez pierwsze dwa dni plotkowano o anonimowej spadochroniarce, nie wymieniając jej z nazwiska. Przez ostatnie pięć dni nie mówi się już o śmierci jakiejś nieznanej spadochroniarki, lecz o konkretnej osobie, nazwiskiem Strzelecka. To, oczywiście, bzdura. I jest to robota moich chłopców. Nie podważając faktu tragicznej śmierci spadochronłarki, udało im się odpowiednio ukierunkować pogłoski. Tam, gdzie najłatwiej będzie położyć im kres. I obrócić na naszą korzyść. Jak można zdementować śmierć jakiejś bezimiennej spadochroniarki? Byłaby to beznadziejna walka z wiatrakami. Ale zdementować śmierć spadochroniarki Strzeleckiej można bez trudu. Przecież żyje w najlepsze.
Niech Moskwa na razie gada do woli o wypadku spadochroniarki. Ale nie jakiejś tam, nieznanej, lecz właśnie o Strzeleckiej! Należy skupić na niej powszechne zainteresowanie. Im więcej plotek o jej śmierci im więcej szczegółów, tym lepiej.
— Strzelecką należałoby tymczasem dobrze ukryć, żeby nikt jej nie widział.
— Towarzyszu Stalin, ukryłem ją natychmiast po wypadku. Poza wami, mną i samą Strzelecką nikt nie ma pojęcia, która ze spadochroniarek poniosła śmierć.
— Ale przecież ktoś widział zwłoki tej, która naprawdę zginęła. Jak jej tam? Michajłowej.
— Trupa Michajłowej widziała z bliska tylko Strzelecka i ja. Nikt więcej.
— Dobrze, towarzyszu Chołowanow. W porządku.
— No więc, jeżeli wszyscy będą powtarzać, że zabiła się Strzelecka, a raptem okaże się, że jest cała i zdrowa, to trudno o lepsze dementi. Nikomu nie przyjdzie do głowy pomyśleć o drugiej spadochroniarce. Psychologia tłumu. Kto powtarzał bzdurną plotkę o śmierci Strzeleckiej, okryje się hańbą. Dlatego usilnie namawiam, by pogłoski o śmierci Strzeleckiej doprowadzić w przyszłym tygodniu do apogeum… i pokazać Strzelecką światu.
— Gdzie?
— Byle nie w prasie. Wyglądałoby to podejrzanie. Najlepiej pokazać ją tam, gdzie ją znają i pamiętają. W fabryce “Sierp i Młot”. Dopiero później w prasie. Tak, niby mimochodem.
Towarzysz Stalin ponownie ujął słuchawkę:
— Dajcie Jeżowa… Towarzyszu Jeżow, naradziliśmy się tutaj z towarzyszami i zdecydowaliśmy, że Chołowanowa na razie nie rozstrzelamy.
To-wa-rzy-sze! Dziś występuje przed nami sławny pilot polarny, motocyklista światowej klasy, znakomity jeździec, spadochroniarz: towarzysz Cho-ło-wa-now!!! Przez chwilę wydawało się, że runie dach odlewni razem z suwnicą. Owacje aż do bólu dłoni. Na podeście pojawił się Chołowanow, ale nie w polarnej kurtce i futrzanych butach, lecz w szkarłatnej rubaszce z krajką, lśniących oficerkach i narzuconej na ramiona marynarce. Na marynarce galeria baretek. Chołowanow wie, że choć za oknem sierpień, spodziewano się postaci w kożuchach. Tak lud postrzega pilotów polarnych. Najlepiej z białym niedźwiedziem pod ramię. Rozumiejąc to, Chołowanow przybył w nieoczekiwanym stroju. I z miejsca podbił audytorium. Zaskoczenie zawsze jest intrygujące. Kobiecej połowie kombinatu szczególnie przypadła do gustu jego czerwona jedwabna rubaszka. Zaklaskały w dłonie. Mężczyznom też się spodobał. Z uznaniem patrzyli na jego bary jak szafa, na jego słuszny wzrost, ramiona jakby stworzone do chwytania konia w biegu, na jego lekki krok. Chołowanow nie wszedł na podest, ale wzleciał, jakby nie miał wagi. A podest przemierzył potężnymi susami.
Spodziewano się, że wyjdzie na środek, stanie, wyciągnie kartkę zza pazuchy. Ale gdzie tam! Chołowanow wskoczył na pomost i z miejsca nadaje. Idzie i mówi. Głos jak dzwon — może arie śpiewać, może dowodzić dywizją. Nie doszedł nawet do połowy pomostu, a już rozśmieszył wszystkich do łez. Sypie żartami jak z rękawa. Urodzony anegdociarz.
Chołowanow przykuł uwagę tłumu. I nie puścił. A lud zadowolony. Lud lubi, gdy w człowieku jest siła. Gdy siła człowieka przepełnia. Mówca uniósł rękę, rozciął dłonią powietrze i widać było jak pod szkarłatnym jedwabiem przetaczają się stalowe bicepsy. A kark ma buhaja. Kark taki, że nie warto zapinać kołnierzyka, bo i tak się nie uda. Czuje też publiczność, że siły ducha w nim jeszcze więcej. Aż go rozpiera.
A Chołowanow z tłumem, jak ze zwierzem: raz pogłaszcze, raz przyłoży knutem. Żarty, żarciki — i nagle o knowaniach wroga. Tłum w jednej chwili przepełnia się sprawiedliwym gniewem. Teraz o polityce umiłowanej partii — i owacja, jakby on właśnie tę partię ucieleśniał. Klaszczą mu tak, jakby klaskali ukochanej partii, która prowadzi lud ku jasnym celom. A on — o najbardziej uwielbianym, o tym, który nie śpi po nocach troszcząc się o swój lud. Sala w histerii. I nagle z wysokiego C — znowu w żarty. Rozbawił wszystkich do łez. Snuje opowieść, a tłum odpowiada mu salwami śmiechu i owacjami, aż okna dzwonią. Fajny gość. Równiacha.
Dużo naopowiadał. O samolotach, koniach, motorach, białych niedźwiedziach. Kilka osób musiało zaczerpnąć haust świeżego powietrza, by opanować paroksyzmy niepohamowanego śmiechu. Najdłużej mówił o spadochronach.
Wreszcie skończył. Sam się zmęczył. Roześmiany, ociera czoło jedwabną chustką.
— Są pytania?
Las rąk.
Chołowanow wskazuje na starca, który musi tkwić na tym wydziale przynajmniej od czasów Aleksandra II. Pytajcie, drogi towarzyszu dziadku.
Dziadek odchrząknął, przygładził wąsa:
— Powiedz no mi, synku, jak ci twoi spadochroniarze lecą z nieba, nie kręci im się we łbach?
— Nie — odparł zdecydowanie Chołowanow. — Nie, ojczulku, radzieccy spadochroniarze nie miewają zawrotów głowy! — Posypały się oklaski za tę odpowiedź. — Jeżeli czymś kręcą, to dupą. Bo dupą lubią zakręcić!
Huknęło wydziałem, od fundamentów aż po dach. Wystraszone gołębie zerwały się z gzymsów, jak po strzale armatnim. I długo ludzie tarzali się po ziemi. Nie wszyscy, tylko ci, którzy mieli dość miejsca. Wielu stoi na obrabiarkach, wiszą na dźwigu, oblepili karnisze. Dwaj desperaci uczepili się nawet haka suwnicy.
Żart musi trafić na podatny grunt. Gdyby ktoś inny powiedział to samo, pośmialiby się chwilę i tyle. Ale przed nimi. dowcipkuje bohater podbiegunowy w lśniących oficerkach, obwieszony orderami. I dobrze żartuje. Po naszemu. Po robociarsku.
Zapewne długo jeszcze zrywaliby boki, gdyby Chołowanow nie wskazał młodzika o dość bezczelnym spojrzeniu: proszę pytać, drogi towarzyszu.
A ten jak nie chlapnie:
— Bardzo pięknie nam tu opowiadacie, towarzyszu spadochroniarzu, a tymczasem na naszym wydziale zamiatała taka dziewuszka, Nastia Strzelecka. Ktoś naopowiadał jej niestworzonych rzeczy, namówił nieszczęsną do tych waszych spadochronów. I nie ma już naszej Nasti.
Cała hala zamarła, aż słychać było, jak gołąb trzepocze skrzydłami pod dachem. Za oknami — tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Ale bezczelność… Tłum zmroziło, dosłownie zamienił się w bryłę lodu. Wszyscy zdębieli.
— Prowokator — wycedził przez zęby, jakby do siebie, osobnik w szarym prochowcu. Powiedział to cicho, ale został usłyszany. — Prowokator! — powtórzył jeszcze raz, znacznie głośniej. I jak nie zacznie wrzeszczeć: — Prowokator!!! — I rzuca się na młodzika z pazurami, prosto do twarzy. I wszyscy stojący w pobliżu, na prowokatora. Rwać go na strzępy!
Rozerwaliby go niechybnie. Ale zareagował Chołowanow. Powstrzymał ich gestem:
— Zaczekajcie! Jeżeli obywatel jest winny, nie należy go szarpać, jak wilki owcę, tylko doprowadzić gdzie trzeba. Tam już się nim zajmą. Wyjaśnią, z kim jest powiązany, kto go nasłał, kto mu podsuwa prowokacyjne pytania, kto mu płaci. Chwasty wyrywa się z korzeniami! A w ogóle: na czyj młyn lejecie swoją mętną wodę, obywatelu!? Uwaga! Rozkazuję! Stojący w pobliżu, otoczyć go! Tylko żeby włos mu z głowy nie spadł. Zakończymy wiec i wtedy osobiście dostarczę tego delikwenta tam, gdzie jego miejsce.
Wokół niegodziwca zagęścił się uświadomiony aktyw robotniczy. Zwrócony w cztery strony świata. Kwadrat nie do pokonania. Komórka.
— Radziecki sąd zajmie się wami. Tylko, kto wam, obywatelu prowokatorze, powiedział, że Nastia Strzelecka zginęła?
A ten już z rozkwaszonym nosem, ale hardo bierze się pod boki:
— Cała Moskwa o tym huczy!
Rzucili się ze wszystkich stron: bij go, bydlaka! Ale robotniczy aktyw wykazał czujność. Odepchnął nacierających.
Chołowanow zwrócił się do zebranych:
— Ludzie! Nie wolno go zabijać! Zabijając prowokatora utrudniamy dochodzenie. Poza tym krzyczycie, gorączkujecie się, a przecież i wśród was są tacy, którzy uwierzyli, że Nastia Strzelecka roztrzaskała się podczas skoku. Powiem wam, towarzysze, jak matce rodzicielce: ja też nie jestem bez winy. Nasłuchałem się rozmaitych opowieści i też mi było ciężko na sercu. Dobra dziewuszka. Sami wiecie najlepiej, przecież ją znacie. Ja też ją poznałem. Razem skakaliśmy. Więc kiedy usłyszałem, że się zabiła, bardzo to przeżyłem. A ona tymczasem wypełniała odpowiedzialne zadanie najwyżej wagi. Nie mogę wam wszystkiego powiedzieć. Tajemnica państwowa. Ale wierzę, że wkrótce dostanie za to order. Najwyższe odznaczenie. Tymczasem nie dalej jak wczoraj idę ja po lądowisku i co myślicie? Z naprzeciwka… Nastia Strzelecka ze spadochronem. Przecież ty nie żyjesz! — powiadam. A ona w śmiech.
Hala milczy. Tysiąc par oczu patrzy z wyrzutem: gdyby to od nas zależało, towarzyszu Chołowanow, rozerwalibyśmy prowokatora na strzępy. Wy pierwsi powinniście rzucić się na niego i zastrzelić jak psa. Żeby nie podburzał ludzi. Ale nie trzeba nas oszukiwać. Widzieliśmy na własne oczy: roztrzaskała się dziewczyna. I wielu tutaj dobrze ją znało. Zabić prowokatora — to wasze prawo, towarzyszu Chołowanow, ale kłamać ludziom nie przystoi. Nawet bohaterowi lotów polarnych.
— Dobra — powiada Chołowanow. — Moskwa nie wierzy łzom i słowom też nie wierzy. Wiedziałem, że mi nie uwierzycie. Toteż przywiozłem ją ze sobą. No chodź, Nastiu, do swoich. Pokaż się ludziom.
I Nastia wyszła na pomost.
Hala na moment zamarła, po chwili tłum poderwał się z miejsc. Wszyscy krzyczą, tupią, biją brawo:
— Nastia! Tyś to? Naprawdę!? Nastiusza!! Słoneczko nasze najdroższe! Taka ważna, że nawet do nas nie zajrzy! Przecież to ona! Patrzcie na nią! A takie rzeczy, bydlaki, wygadywali!
Cieszyli się i klaskali. Klaskali i śmiali się. A babiny dorodne to nawet się popłakały: durniutka jest i będzie, teraz uszła z życiem, to zabije się następnym razem. Głupek spadochronowy, a mimo wszystko szkoda jej.
Chołowanow uniósł rękę:
— Towarzysze! Oto macie przykład przebiegłości wroga: Cała Moskwa huczy. A wy, łatwowierni, bierzecie to wszystko za dobrą monetę. Więcej wiary! Gdzież nasza proletariacka czujność rewolucyjna? Kiedy wróg mówi otwarcie, wtedy się oburzacie. Ale kiedy ten sam wróg po tramwajach sączy swój jad do uszu, wtedy słuchacie z rozdziawionymi gębami. Mam rację?
— Masz — przyznali zgodnie.
— Ten drań kręcił się wśród was, szeptał jednemu i drugiemu i nikt go nie powstrzymał, nikt nie wyrwał mu jęzora!
— Towarzyszu Chołowanow, pierwszy raz widzimy go na oczy! On nie nasz.
— A więc nasłany! Trzymacie go?
— Trzymamy! — odkrzyknęło trzydzieści gardeł uświadomionego aktywu robotniczego.
— Rewolucyjnym obowiązkiem każdego z nas jest nie dopuścić, by podobne gagatki otumaniały umysły. Prowokatorów i intrygantów pod mur! Oto nasze zadanie. Tymczasem, prowadźcie go do mojego samochodu. Tylko dobrze pilnujcie! Razem odstawimy go tam, gdzie trzeba.
— Odstawimy! — odpowiedziało trzydzieści gardeł.
— A wam wszystkim, drodzy towarzysze robotnicy fabryki “Sierp i Młot”, radzieccy spadochroniarze przesyłają gorące pozdrowienia spod samego sklepienia nieba!!!
Kierowca uchyla drzwi do wozu. Chołowanow siada razem z Nastia na tylnym siedzeniu. W ręku trzyma wycelowany w prowokatora Lahti L-35. Prowokator leży pod nogami, skrępowany paskami od spodni, sznurami, łańcuchami, wszystkim, co wpadło w ręce. Stopnie samochodu oblepia uświadomiony aktyw robotniczy. Drugi samochód, z tyłu — tak samo. Obstawa.
Bez trudu opuścili teren fabryki. Milicji było zatrzęsienie. Na cześć Chołowanowa. Błękitny szpaler powstrzymał napierający tłum.
Wyjechali.
Chołowanow chowa Lahti, zapina kaburę. Aktyw robotniczy rozwiązuje prowokatora. Ten masuje zdrętwiałe nadgarstki, gramoli się na środkowe siedzenie, ściera chusteczką charakteryzację z twarzy. Ze stopnia odzywa się osobnik w szarym prochowcu:
— Towarzyszu Szyrmanow, nie za bardzo wam pysk pokaleczyłem?
— Dobrze już. — I do Chołowanowa: — No jak, dobrze zapytałem?
— Dobrze, Szyrmanow. Doskonale. Twoi chłopcy też spisali się na medal. Daj ode mnie każdemu jeden dzień wolnego.
Po Moskwie krążą plotki. Powiadają, że Trocki nasłał zza granicy bandy mataczy-podszeptywaczy. Do jednej tylko fabryki “Sierp i Młot” — setkę. Gadali takie rzeczy, że aż uszy więdły. Że ponoć władza radziecka żywą dziewuchę puszczała z nieba bez spadochronu. A dziewczyna cała i zdrowa. Striełkowa. Albo Strelina. Prowokatorów zgarniano wczorajszej nocy. W “Sierpie i Młocie” wyłapali wszystkich, co mieli dłuższy język. Dwieście osób. A dokładnie — dwieście pięć. Pięciu z nich spadochroniarz Chołowanow sam złapał w fabryce. Leciał na biegun i przyszło mu do głowy — a może by tak zgarnąć jednego z drugim? I co myślicie? Skoczył ze spadochronem i już ma jednego w garści. Potem drugiego. W pół godziny pięciu wyłapał. Związał ich wszystkich jednym spadochronem… Resztę zabrali nocą. Ale zwyczajnie, prosto z łóżek, rozespanych. Na innych zakładach też zgarniali. Będzie ze trzy tysiące. Albo i cztery. Słusznie, dobrze im tak.
Kończy się letni dzień. Zachód słońca. Sosny. Dacza. Długi stół. Obrusy i serwetki wykrochmalone, aż chrzęszczą. Srebra. Kryształy. Mieczyki w wazonach, jak sztuczne ognie na niebie. Olbrzymi kucharz po raz ostatni omiata wzrokiem nakrycia, sprawdza, czy wszystko jak należy. Kelnerzy w nieustannym ruchu, krzątają się wokół odświętnego stołu.
Nieco na uboczu stoją przywódcy. Czekają. Pełni szacunku. Na towarzysza Stalina. Jest tutaj, na łące. Ale najwidoczniej zapomniał, że stół już przygotowany. Niespiesznie przechadza się, do ściany lasu i z powrotem. Obok niego — dziewczyna-spadochroniarka. Nastia. Towarzyszka Strzelecka. Peroruje z zapałem. Stalin słucha. Zaprzecza. Przytakuje. Nikt nie waży się przerwać rozmowy. A oni znowu zawrócili od daczy w stronę lasu. Poważna rozmowa. O spadochroniarstwie. O masowym szkoleniu spadochroniarzy do oczekiwanej wojny wyzwoleńczej. Potrzeba spadochronów. Wielu spadochronów. Potrzeba specjalnych fabryk. I przędzalni jedwabiu. I magazynów. Przechowywanie spadochronów nie jest takie proste: odpowiednia temperatura, wilgotność itd. Potrzebne suszarnie. I warsztaty naprawcze. Potrzeba nowych klubów spadochronowych. Dziesiątków tysięcy instruktorów. Niezbędne jest lotnictwo transportowe. Trzeba myśliwców bombardujących, które nagłym uderzeniem zniszczą lotniska wroga i utorują drogę ciężkim transportowcom. Milion spadochroniarzy. A prócz wielotysięcznych brygad desantowych, dywizji i korpusów, potrzebne są niewielkie elitarne pododdziały desantowe, które wyrżną załogi nieprzyjacielskich lotnisk jeszcze przed nalotem naszych myśliwców bombardujących, przed pierwszym uderzeniem, przed rozpoczęciem wojny. Elitarne pododdziały żeńskie? Oczywiście, że żeńskie. Delikatną robotę lepiej powierzyć kobiecie. Co innego, gdy przed rozpoczęciem wojny w okolicy wrogiego lotniska pojawią się dryblasy z cekaemami, strasząc całą okolicę, a co innego, gdy zjawią się smukłe niewiasty. Pancerna pięść w aksamitnej rękawiczce. Kamuflaż. Dokładnie tak, jak nakazuje “Regulamin polowy. RP-36”. Milion chłopa — to później, po zdławieniu lotnisk, a na razie…
I niespodziewane pytanie Stalina:
— Przyjaźniłyście się?
Zaparło jej dech. Rozumie, że pytanie dotyczy Kati. Przypomniała sobie Katię-chichotkę i oczy nabiegły jej łzami. Wie, że jeśli zapłacze, zostanie jej to wybaczone. Może po to w ogóle zapytał, by się rozpłakała. By ulżyła duszy. Ale ona nie chce płakać. Zatrzepotała powiekami. Wystarczy się odezwać i nie powstrzyma już łez. Dlatego nie powiedziała ani słowa, tylko skinęła. Zagryzła wargi, patrząc ponad nim. Ledwie kiwnęła głową. Bardziej nie można, bo głowę trzeba trzymać wysoko. Wtedy sylwetka dumna. Trzeba patrzeć na szczyty drzew. Nie kiwać mocno głową, jeśli chce się powstrzymać łzy na końcach rzęs. Więc prawdę mówiąc nawet nie skinęła, tylko miną dała do zrozumienia: tak, byłyśmy przyjaciółkami. A oczy — w górę i w bok. Wie, że jeżeli obejmie ją teraz łagodnie i przytuli, to nie wytrzyma, rozszlocha się na jego ramieniu.
Na uboczu, niedaleko stołu (do stołu jednak nie podchodząc) stoją najlepsi synowie tego kraju. Towarzysz Mołotow. Towarzysz Mikojan. Towarzysz Chruszczow. Towarzysz Jeżów. Jeszcze jacyś towarzysze. Rozumieją, jaka rozmowa się toczy. Dlatego nie przeszkadzają. Nie patrzą na łąkę, po której spacerują Nastia ze Stalinem. Ale wszystko widzą. Wiedzą, że w tej właśnie chwili mowa jest o Kati. Po cóż on o tej Kati?… Lepiej żeby o lotniskach. Opowiedziałaby, że w pierwszych sekundach wojny, a nawet kilka minut przed jej rozpoczęciem, trzeba wyrżnąć całą ochronę wszystkich lotnisk. Wszystkich artylerzystów przeciwlotniczych. Bladym świtem podrzynać gardła śpiącym pilotom. No, jeszcze przeciąć druty łączności w rejonie lotnisk. Wtedy ich myśliwce nie wystartują, a nasze eskadry będą mogły bombardować bez przeszkód…
Ale to go mniej interesowało. Objął ją i łagodnie przytulił.
Wtedy się rozpłakała.
Wieczerza długo się ciągnęła. Było dużo wina. Dużo żartów. Siedziała po prawicy Stalina i nie mogła oderwać od niego wzroku. Widziała go z samego bliska. Patrzyła na niego z wdzięcznością. Przecież tylko z uprzejmości wypytywał ją o spadochronowe sprawy. Zna się na tym lepiej od każdego instruktora. Wie, że nasz, radziecki spadochron lepszy od amerykańskiego. Pewnie, że lepszy. Ale wie też wszystko o amerykańskich, tych z zieloną metką. Z jedwabnikiem na pajęczynie. Wie, że z jakiegoś powodu radzieccy piloci i spadochroniarze za jeden spadochron z zieloną metką są gotowi oddać siedem radzieckich. Siedem za jeden. Zna ten przelicznik.
Wiedziała, że nie powinna tak gapić się na niego. Dlatego patrzyła na wszystkich. Ale co rusz — rzut oka na niego. Ukradkiem, żeby nikt nie widział.
Był pierwszy i jedyny, który zrozumiał, że musi sobie popłakać. W tamtej chwili. Od nadmiaru wrażeń. No, to proszę. Masz moje ramię. Nawet nie próbował uspokajać. Szlochaj na zdrowie. Łkaj do woli. Goście poczekają.
I poczekali. Kolacja nawet nie bardzo się odwlekła.
Jakaś poczciwa kobieta, chyba gospodyni, zabrała Nastię. Pomogła jej doprowadzić się do porządku, odświeżyć twarz. Podała szklankę wody. Dobra jest woda na daczy stalinowskiej. Zimna. I w ogóle taka jakaś szczególna.
I oto znów u boku Stalina. Zaproponował wino. Odmówiła: nie piję, towarzyszu Stalin. Nie nalegał. Wobec pozostałych nie był tak pobłażliwy i łagodnie przymuszał: No, towarzyszu Jeżow, widzę, że po waszej stronie sucho w kieliszkach.
Niepostrzeżenie siny zmierzch wypełnił stalinowską daczę. Gwar coraz gęstszy. Śmiech, muzyka. Na werandzie płoną latarnie. Kelnerzy krzątają się bez wytchnienia, śmigając jak łyżwiarze. Towarzysz Kalinin co rusz spogląda na Stalina. A Stalin kręci głową: nie, jeszcze nie czas.
Raptem wszystko zniknęło ze stołów, kelnerzy szast-prast, uporali się z obrusem. Pod nim następny. Równie oślepiający. W błękicie zmierzchu też błękitny. Desery. Kelnerzy rozstawili wszystko, jak należy i już ich nie ma. Jakby ich nigdy nie było. Ani na daczy. Ani w okolicy. Towarzysz Stalin skinął towarzyszowi Kalininowi: teraz. Towarzysz Kalinin tylko na to czekał. W jego ręku, nie wiadomo skąd, pojawia się czerwone pudełeczko.
Stalin wstał. Umilkły wszystkie rozmowy. Nawet cykady na łące umilkły.
— Naradziliśmy się tutaj z towarzyszami, no i postanowiliśmy naszą spadochroniarkę wyróżnić Orderem Lenina. Towarzyszu Kalinin…
Michaił Iwanowicz z uśmiechem wręcza odznaczenie. Ściska dłoń. Potem nie wytrzymuje i obejmuje:
— Noś, córeczko. Zasłużyłaś.
Otoczyli Nastię ze wszystkich stron. Gratulują, ściskają ręce.
Z boku stoi samotnie Stalin. Obok niego jak spod ziemi wyrasta Chołowanow. Nikt nie wie, skąd się wziął. To jego specjalność — pojawiać się znikąd. Wtedy towarzysz Stalin szepnął mu cicho, tak, by nikt nie słyszał:
— Do KONTROLI.