A zaczęło się tak: instruktor Skworcow zebrał drużynę spadochronową i wrzasnął:
— Czołem!
— Czołem! — odkrzyknęły chórem dziewczyny.
— Która z was potrafi tańczyć?
— He, he — prychnęły. Pewnie. Jasne. Jakże to nie umieć?
— Dobra — powiada instruktor Skworcow. — Która umie tańczyć, trzy kroki do przodu. Raz, dwa, trzy!
Szereg drgnął i postąpił trzy kroki naprzód. Tylko Nastia została na miejscu. Skworcow zmierzył wzrokiem wyprężony szereg:
— Nie potrzebuję tylu. Potrzebna mi jedna. No więc, która potrafi dobrze tańczyć… — powtórzył Skworcow, akcentując słowo “dobrze”. — Trzy kroki wystąp… Raz, dwa, trzy!
Szereg odbił następne trzy kroki. Nastia nadal stała nieporuszona.
— Dziewczyny, miejcie litość. Potrzebna mi jedna. Ta, która tańczy doskonale… Z szeregu, wystąp!
Znów trzy defiladowe kroki. I znowu Nastia ani drgnie. Instruktor zbliża się.
— Anastazja, co z tobą? Nie umiesz tańczyć?
— Nie.
— Kłamiesz.
— Kłamię.
— Czemu?
— Bo nie chcę tańczyć.
— Nikt tego nie wymaga.
Instruktor Skworcow obszedł ją wkoło, omiótł wzrokiem.
— Nie mówiłem, że trzeba tańczyć. Tancerek mam całą Moskwę. Potrzebna mi dziewczyna gibka i zwinna, żwawa, sprężysta i precyzyjna w ruchach. Pokaż…
— Ślubowałam…
— To nie będzie taniec. Tylko prezentacja umiejętności.
— W takim razie… Ale tak bez akompaniamentu…
— Będzie muzyka.
Skworcow umieścił patefon na taborecie, zakręcił porządnie korbką, poprawił srebrzystą membranę… Wśród dziewczyn szmer: Spójrz na mnie instruktorze! Zatańczę i bez muzyki!
Instruktor Skworcow opuścił igłę na brzeg płyty, patefon zakasłał, odchrząknął, jak tenor przed wyjściem na scenę i nagle zadudniły w jego trzewiach kotły, saksofony, trąbki… Nastia na moment zamarła wyprostowana, uduchowiona, jakby prąd przeszedł ją z góry na dół, jakby iskry posypały się z koniuszków palców. I ruszyła w tan.
— O, ho, ho! — słychać wśród pozostałych.
Stoją wokoło, patrzą. Niektóre nawet nie patrzą. Poszły składać spadochrony.
Tymczasem Nastia, jak nakręcony diabełek, wytańcowuje kolejne rytmy. Po jej ciele jakby fala przepływała tam i z powrotem, jakby jej ciało nie miało kości ani stawów. Tańczy w miejscu, jak wąż zaklinany brzmieniem fletu. Jakby była przytwierdzona do parkietu. Przestrzeń przy odpowiednich umiejętnościach staje się zbędna. Kto naprawdę potrafi tańczyć, nie potrzebuje sali balowej. Może tańczyć w miejscu.
Gdzieś w Kalkucie czy Madrasie doceniono by ten taniec. Albo w Chicago. Inna sprawa, że i w Moskwie został oceniony właściwie.
— No, dziewczyny, czy któraś jeszcze chce zademonstrować swoje umiejętności?
Nie ma chętnych. Dziś skoki, trzeba oszczędzać siły, nie tańce w głowie.
Śmieje się instruktor Skworcow. I szepce Nasti do ucha:
— Zuch z ciebie. Byłaś świetna! Sprzedam cię za trzy spadochrony.
Wieczorami Nastia pracuje. Zakład “Sierp i Młot”, odlewnia, posada zamiataczki. Siedem godzin dziennie, zgodnie ze stalinowską konstytucją. A rano — kółko spadochronowe.
— Niejeden uważa, że w spadochroniarstwie najważniejsze to złożenie spadochronu, skok i lądowanie. Bzdura, dziewuszki. Nie wierzcie w te banialuki. Tylko głupek sądzi, że wystarczy wylądować i po sprawie. Nie, laleczki moje kochane, po wylądowaniu najważniejsze dopiero się zaczyna. Trzeba jak najszybciej ukryć spadochron i oddalić się z miejsca lądowania. Dlatego od dziś będziecie codziennie biegać długie dystanse. Żeby zmylić pogoń, trzeba pokonać rzekę wpław. Dlatego każdego dnia, poza maratonem, będziemy pływać kilometr. Basenu tu nie ma, ale nie jest potrzebny. Rzeka Moskwa będzie naszym basenem.
— A zimą?
— Zimą lodołamacz przygotuje miejsce do pływania.
Odgwizdano wieczorną szychtę, ucichła hala i szatnie. Pusto. Nie kończące się szeregi żelaznych szafek. Na każdej szafce kłódka… Każda inna. Gdyby zaplątał się tu jakiś kolekcjoner, mógłby w jednej tylko przebieralni jednego wydziału zebrać niezwykły zestaw kłódek wszystkich czasów i narodów.
Nastia ostrożnie daje nura do swojej dziupli. Niepostrzeżenie, jak szara myszka. Trzeba tylko zostawić szczelinkę. Na zewnątrz jest klamka, od środka jakoś nikt nie pomyślał. Jak zamek się zatrzaśnie, nie ma wyjścia z pułapki. Ten, kto projektował szafki na ubrania widać nie zakładał, że będą kiedykolwiek służyć komuś za sypialnię. Za dom.
Nastia wtuliła się plecami w blaszaną ścianę, oplotła ramionami kolana, podparła głowę… Śpi. Szkoda tylko, że tak prędko drętwieją nogi. Szkoda, że nie ma ich jak wyciągnąć. Szkoda, że tak zimno nocami. Szkoda, że przetłuszczone fartuchy nie grzeją, a głowa boli od ich smrodu. Ale to wszystko drobiazgi. Po maratonie i kilometrowym pływaniu, po treningu spadochronowym (a dla zdolnych tancerek dodatkowo: strzelanie, walka wręcz, biegi na orientację) i po wieczornej zmianie, sen przychodzi w oka mgnieniu. Choćby nawet w żelaznej szafce ubraniowej na odlewni w zakładzie “Sierp i Młot”.
Instruktor Skworcow jest bardzo wymagający:
— No więc tak. Skoro mamy wrzesień, to otwieram sezon kąpielowy. Teraz wszystkie zajęcia będziemy zaczynać od pływania. Godzinę dziennie. Przez okrągły rok. W Moskwie nie bywa zimno. Rzadko kiedy temperatura spada do minus trzydziestu. To u nas na Syberii bywa zimno. Tu jest ciepło. Zawsze. A nawet u nas, na Syberii, woda nie bywa zimna. Nigdy. Zimna woda twardnieje i zamienia się w lód. W lodzie można wybić przeręblę. A w przerębli woda jest ciepła. Dopóki nie stwardnieje. W tym czasie rąbiemy następną przeręblę.
I jeszcze jedno. Zabraniam próbowania temperatury wody nogą. Ani ręką. Nie ma co próbować. Temperaturę wody widać na oko. Nie zamieniła się w lód, znaczy ciepła. Do wody się wskakuje, jak spadochroniarz. Wszystko jasne?
— Jasne.
— W takim razie macie minutę na rozebranie się… Już! Od jutra będziemy się szybciej rozbierać.
Dlaczego Nastia sypia w szafce? Ponieważ nie ma innego miejsca. Jeszcze niedawno miała duże mieszkanie. Ogromne. Ale została w tym mieszkaniu sama jak palec. Samiutka w całej Moskwie. Każdy krok wypełnia pokoje donośnym echem. Każdy krok budzi echo na ulicach miasta. Ciemnymi ulicami chodzą ciemni ludzie. Stukają do drzwi. Jesteście aresztowani! Aresztowani! Aresztowani!
Przyczaiła się Moskwa. Przycichła. Udaje nieżywą.
W te dziwne noce Nastia przemierzała opustoszałe pokoje. W każdym pokoju ściany zastawione książkami. Pod sam sufit. A pokoje słusznej wysokości. Wszystko byłoby nie najgorzej, ale oto na drzwiach wejściowych rada miejska przygwoździła postanowienie: ZWOLNIĆ DO DNIA 13.7.1936.
Dokument jak najbardziej formalny: pieczęć z sierpem i młotem, nieczytelny podpis.
Co zrobić z książkami? I w ogóle co robić? Ojciec, krasnyj kamandir, okazał się wrogiem ludu. Już go nie ma. Matka też okazała się wrogiem ludu, pozbawionym prawa do korespondencji. Dziadek-białogwardzista zawsze należał do wrogów tej władzy. Żyje w jakimś zapomnianym ukraińskim miasteczku, zatajając przeszłość. Kiedyś można było wpaść do dziadka po cichu na parę dni. Teraz nie wolno. Podróż zabroniona.
Nastia miała w Moskwie wielu przyjaciół. Ale jakoś po aresztowaniu rodziców dawne przyjaźnie się pourywały, a nowych nie przybyło.
Do 13 lipca został jeszcze tydzień. Dlatego Nastia siedziała dniami i nocami, i wertowała książki. Czytała wolno. Uczono ją szybkiego czytania, ale nie przypadło jej to do gustu. Kto szybko czyta, ten nie śledzi wzrokiem kolejnych wierszy, lecz sunie wzrokiem po jednej linii, z góry na dół. Dziewięć sekund na stronę.
Nastia nie chciała tak czytać. Miała własny styl. Nie można było jej wytłumaczyć, dlaczego lepiej prześlizgiwać się wzrokiem po stronach z góry w dół. W ogóle nie bardzo rozumiała, dlaczego należy czytać najpierw jedną stronę, a potem drugą. Otwarta książka ukazuje przecież dwie strony. Dlatego zawsze czytała je równocześnie, nie sunąc wzrokiem po kolejnych wierszach, ani ślizgając się z góry w dół, lecz pokrywając jednym spojrzeniem naraz obie kartki. Normalnie człowiek potrzebuje na dwie strony osiemnaście sekund, a ona — pełną minutę.
Ale wolne czytanie ma swoje dobre strony. Osiemnaście sekund pozwala jedynie prześlizgnąć się po powierzchni tekstu. Czytający zapamięta treść pod warunkiem, że jest zrozumiała i ciekawa. Jeżeli natomiast poświęcimy minutę na dwie strony, wówczas zapamiętamy dowolny tekst, nieważne, czy ciekawy, czy nudny. Później każdy przeczytany fragment możemy bez trudu odtworzyć z pamięci.
W głowie każdego człowieka pomieściłby się cały księgozbiór dowolnej biblioteki, choćby liczyła miliony tomów. Nastia czytała, co wpadło jej w ręce. I wszystko zapamiętywała. Mając w pamięci przeczytane książki, mogła w każdej chwili otworzyć w myślach dowolny tom na dowolnie wybranej stronie i na nowo go odczytać. Ludzie zauważali, że czasem dzieje się z nią coś dziwnego. A to płacze bez powodu, a to wybucha śmiechem. A ona po prostu czytała sobie Gogola, albo Remarque'a czy Haska.
Wtedy, siedząc w opustoszałym mieszkaniu, postanowiła sprawdzić, czy dobrze zapamiętała “Regulamin polowy. RP-36”. Niewielka broszura, 215 stron, 385 paragrafów. Prócz paragrafów Nastia zapamiętała to, co z regulaminem nie miało bezpośredniego związku: Druk wykonano na papierze z kombinatu papierniczego w Karnie; I Drukarnia Państwowego Wydawnictwa Wojskowego Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR, Moskwa, ul. Skworcowa-Stiepanowa 3.
Ci, którzy szybko czytają, żeby zapamiętać dwustu, trzystustronicową książkę, muszą przeczytać ją dwukrotnie. Niektórzy nawet trzykrotnie. A Nastia zapamiętywała wszystko za pierwszym razem. Czas poświęcony wolnemu czytaniu nie szedł na marne. Może wyrecytować cały “Regulamin” od pierwszej do ostatniej strony. I to dokładnie tak, jak jest zapisane w broszurze. Może też na wyrywki, poszczególne paragrafy. Wystarczy wymienić numer. Paragraf 128: “…Sztuka pisania rozkazu wymaga umiejętności obrazowego i jednoznacznego wyrażenia idei bitwy…” Regulamin zawiera też króciutkie paragrafy, na przykład paragraf 280. Trzy linijki. Ale są też znacznie dłuższe, na przykład 308 i 309. Każdy liczy prawie stronę. Ale to jej nie sprawia różnicy. Może cytować całe paragrafy albo stronice. Niektóre zaczynają się w pół słowa. Inne w pół słowa się kończą. To Nastia zaczyna recytować w pół słowa. Można ją sprawdzać linijka po linijce. Cała książka liczy 6544 wiersze. Na przykład piąty wiersz na 139 stronie brzmi: “celownikiem na 800 m. Jeżeli nie spełnia powyższych wy-”. A szósty wiersz: “magań, to baterię wytacza się w trybie alarmowym dla”.
Sprawdziła. I sama się pochwaliła: — Brawo, Nastiu!
Tylko po co teraz to wszystko?
Książki, książki. Co z nimi zrobić?
W końcu zdecydowała, że zostawi je razem z mieszkaniem. Te, które lubiła i czytała, zna na pamięć. A po cóż jej nie lubiane i nie czytane?
Porzuciła mieszkanie. Porzuciła szkołę. Teraz mieszka w szafce. Bez książek. Majster Nikanor zorientował się, że Nastia wieczorami znika w przebieralni. To nie jest w porządku. A jeżeli jest nasłaną sabotażystką? A jeżeli zostając sama niszczy sprzęt? Ale majster Nikanor to poczciwina. Nie wypędza jej na ulicę. Wie, że Nastia nie ma żadnego domu, poza skrytką w żelaznej szafce.
Czy w całej Moskwie nie można znaleźć bardziej odpowiedniego miejsca niż szafa w przebieralni na odlewni w fabryce “Sierp i Młot”?
Można znaleźć. Lecz kiedy Nastia została sama na świecie, postanowiła zacząć życie od nowa. I zacząć od tego, co najważniejsze. A co się najbardziej liczy? Przede wszystkim proletariackie pochodzenie. Skąd wziąć proletariackie pochodzenie? Cały jej ród, wstecz do dwunastego pokolenia, wiernie służył Imperium orężem. Strzelcy i kanonierzy, ułani i huzarzy, dragoni, nawet trafił się oficer pułku gwardii konnej. Stąd nazwisko — Strzelecka. Ma w genealogii takich, którzy stali u tronu i bronili go nie szczędząc krwi, oraz takich, którzy potrząsali tronem jak gruszą. Ma przodków, którym carowie nie omieszkali własnoręcznie ściąć głów. Ma i takich, których w kajdanach pędzono na Sybir. Którzy w łapciach wracali z Sybiru do pałaców z białego marmuru i spracowanymi dłońmi chwytali za gardło wychuchane dynastie. Którzy w jedną noc przepijali połowę królestwa, a drugą połowę oddawali przyjacielowi. Ot tak, dla fantazji. Ma w swym rodzie takich, którzy odchodzili na koniec świata odpokutować za wszelkie grzechy i takich, co wracali z Wielkiej Wojny z Orderem Świętego Jerzego na szyi. Byli też tacy, co cisnąwszy czapką o ziemię poszli na służbę do Czerwonych, przelewali za nich krew, dosłużyli się najwyższych szlifów, po czym ginęli na Wyspach Sołowieckich, tam, gdzie ich niepokorni przodkowie modlili się o przebaczenie.
Ale proletariuszy w swoim rodzie nie miała.
Przyjąwszy ten fakt do wiadomości, mogła wybrać jedno z dwojga: dorobić sobie proletariacką genealogię, albo w każdej ankiecie wpisywać bez wahania: pochodzenie arystokratyczne. I przystać do proletariatu. Zacząć proletariacką dynastię od zera, poczynając od siebie: Anastazja Strzelecka, proletariuszka pierwszego pokolenia.
Proletariuszka Nastia siedzi w żelaznej szafce. Zaliczyła dwa maratony, półtora kilometra stylem dowolnym, dwie godziny rzucała na macie sześćdziesięciokilogramowym manekinem i dwie godziny składała spadochrony. I jeszcze siedem godzin z miotłą na odlewni. Wydawałoby się, że uśnie w jednej chwili. Lecz sen nie przychodzi. A może odmienić los? A nuż uda się przeżyć bez proletariackiej szafki?
Łażą po Moskwie knajacy. Nastię ciągnie do nich. Dumny to naród. Tępią ich, osaczają, gniotą bez litości. A kogo nie złamią — pod mur. Knajacy trzymają się mocno. Może dołączyć do nich? Jej przecież nikt nie złamie.
Mogą ją co najwyżej zastrzelić. No to co? Ale jest jeden szkopuł: baba nie może rozkazywać knajakom. Nastia nie wie dokładnie, czy to prawda, ale tak słyszała. Tak więc nic z tego. Bo Nastia chce przewodzić. Gdyby żyła w czasach elżbietańskich lub za Katarzyny, pokusiłaby się o tron. Albo zgniłaby w Twierdzy Pietropawłowskiej. Jak księżna Tarakanowa.
Skoro kobieta nie ma szans u knajaków, znaczy nie tędy droga.
Inna społeczność rozkwita w Moskwie w najlepsze. Sprzedawcy, kelnerzy, ci, którzy mają coś wspólnego z handlem. Dobrze sobie żyją. Niezła robota.
I jeszcze jedna grupa: pisarze, artyści. Ale ich też gniotą, też łamią. A którego nie złamią — rozwalają.
No, ale kto rozwala? Ach, żeby móc przyłączyć się do tych, którzy gniotą i łamią! Tyle, że ich też ktoś gniecie, ktoś rozwala. I Nastia zdecydowała się na proletariat.
Zgłosiła się na pomocnicę odlewnika. Nie przyjęli. — To nie dla bab robota — powiedzieli.
Druga zmiana kończy pracę. Klasa robotnicza wali za bramę fabryczną. Niezmiennie powtarza się ten sam scenariusz: przez portiernię wyrywają pierwsi niecierpliwi, jak potok, który przerywa tamę. Potem strumień opada, zwęża się, sączy wąskim strumykiem, wreszcie kapie po jednej kropli. Ostatni potrafią godzinę guzdrać się w szatni, złorzecząc, na czym świat stoi.
W końcu wszystko ucicha. Nastia — myk do szafki. A tu drzwiczki na oścież i majster Nikanor.
— Przecież nie masz nawet jak nóg rozprostować. Chodź do mnie.
— Gdzie?
— Nie bój się. Mam w kanciapie materac, jest się czym okryć. Możesz tam spać co noc.
I pcha się z łapskami, ciągnie ją do siebie. Dyszy chucią, wódą i czosnkiem.
— Nie — opiera się Nastia. — Dziękuję, Nikanorze Iwanowiczu, zostanę tutaj.
A oczy Nikanora nalane krwią źrebięcą, buchają żarem, jak piec martenowski. Wczepił się w nią łapskami, nie odpuści. Złość drobnymi kropelkami spływa mu po zębach. Spróbuj odmówić! Rozszarpie na strzępy.
Nastia rozluźniła ramiona, Nikanor zwalił się na nią całym ciałem. I wtedy przyłożyła mu leciutko prawym kolanem. Zgiął się wpół, puścił, ścisnął ręce w kroku. To chwila, o której marzy każdy adept sambo. Splotła dłonie, wzniosła do góry i wymierzyła majstrowi potężny cios w kark. Nikanor jęknął, osunął się na kolana. Właśnie o to chodziło. Nastia wie, że musi bić, póki jest na kolanach. Nie dać mu się podnieść. Inaczej zatłucze łopatą i nie pomogą żadne chwyty. Dlatego kolejny cios, w to samo miejsce, pod potylicę. Tym razem nogą: prawe kolano pod brodę i gwałtowny wyprost w dół. Kantem stopy w szyję.
Nikanor jęknął z bólu. Chciał wytłumaczyć, że to nieporozumienie, że nie chciał sprawić jej przykrości. Zdążył nawet otworzyć usta, lecz w tym momencie trafiła go w splot słoneczny, aż coś zabulgotało w Nikanorze i naraz zapomniał wszystkie potrzebne słowa. Nawet gdyby sobie przypomniał, nie był w stanie wykrztusić choćby jednego wyrazu. Tymczasem Nastia, nie tracąc czasu, bije piętą w wątrobę i jakieś wrażliwe wnętrzności tak, że aż stanęły mu przed oczami zielono-fioletowe koła. A Nastia wyprowadza następny cios, tym razem stopą obutą w potężny, twardy, proletariacki bucior. I znowu w czuły punkt. Nikanor w jednej chwili zrozumiał, że nie przypadkowo towarzysz Stalin szkoli milion spadochroniarzy. Nie ćwiczą dla przyjemności. Nie dla zabawy śmigają głową w dół z samolotów.
Kolejny cios butem trafił go w lewą brew. Poczuł jakby słońce eksplodowało mu w oku trylionem iskier. Zaraz potem majster Nikanor dostał w zęby. Tym samym buciorem. Nie, tak dalej być nie może! Od niepamiętnych czasów na Rusi obowiązywał kodeks: powalonego się nie bije. Przeklęci komuniści, zdemoralizowali młodzież na własny obraz i podobieństwo. Patrzcie ją, pastwi się nad leżącym. Ja ci pokażę! Nikanor zamachnął się prawym, chciał chwycić ją za nogę. Nie wiedział bidula, że w sekcjach spadochroniarskich trenują najlepsi tancerze i tancerki. Nie miał pojęcia, że prymusi trafiają na szkolenie specjalne. Jeżeli ktoś umie tańczyć, to znaczy, że ma gibkie ciało, sprężystą muskulaturę, wilczą reakcję i kocią zręczność. I odporność wielbłąda. Stanowi wymarzony materiał na zapaśnika lub karatekę.
Uchyliła się od łapy Nikanora, grabiącej powietrze nad podłogą i powtórzyła cios: prawe kolano pod brodę, do twarzy, po czym zdecydowany wyprost w dół. Po palcach. Żeby nie machał grabiami. Nikanor zawył z bólu. A Nastia prosto go w kolano: żeby nie mógł biec za daleko, jeżeli przyjdzie mu do głowy ją gonić.
Wstaje Nikanor, wielki i straszny. Rozerwie ją na strzępy. Boi się Nastia, ale i bawi. Łapie Nikanora za prawy przegub, tak jak uczył instruktor Skworcow i zakłada dźwignię. Rzut przez siebie, do tyłu. Pyskiem w żelazną szafkę, aż ta jęknęła od uderzenia. Nastia wie, że nie ma odwrotu. Dlatego trzyma gardę, zgodnie z zaleceniami “Regulaminu polowego”, wyprowadzając szybkie, zaskakujące kontry. Rozstrzygająca — w stos pacierzowy. Neutralizuje na dłuższy czas.
Bladym świtem następnego dnia majster Nikanor ruszył w kierunku swojej pakamery. Ma tam swój materac. Ma się czym okryć. Ruszył na czworaka, zaklinając się na wszystkie świętości, że nigdy w życiu nie tknie spadochroniarki. Też mi delicje: ani cycków, ani tyłka. W sumie niczego od niej nie chciał. Wielkie mi mecyje. Nie chce, to nie. Komu taka potrzebna? Nikanor ma takich cały wydział. Wystarczy gwizdnąć…
Pozwólcie, towarzyszu Chołowanow, pozwólcie. Pokażę wam prawdziwe cacko.
Towarzysz Chołowanow wkracza w ciemną pustkę balkonu. Jego wypolerowane cholewki lśnią tak, że rozjaśniają mrok w najodleglejszych zakątkach.
Dawniej śpiewał tu chór. Teraz balkon służy za magazyn sprzętu sportowego. Widać stąd całe wnętrze cerkwi. Pośrodku na macie instruktor szkoli grupę dziewcząt. Cerkwie znakomicie nadają się na sale gimnastyczne. Wysokie sklepienia, jest czym oddychać.
— Popatrzcie tylko. Co wy na to?
Patrzy towarzysz Chołowanow, bo też jest i na co popatrzeć. Dziewczęta na macie właśnie ćwiczą rzuty. Instruktor przerzuca je przez bark, a one przerzucają instruktora.
— Proszę spojrzeć na tę blondyneczkę.
— No, no…
— Od razu widać różnicę…
— To prawda.
— We wszystkich odmianach walki: w zapasach, judo, sambo, są dwa zasadnicze elementy — chwyt i rzut. To podstawa teorii. Chwytasz, po czym rzucasz. Tym grzeszy niejeden żółtodziób: chwyta i zaczyna dreptać, przymierzać się, przysposabiać do rzutu. A u niej chwyt i rzut stanowią jedno. Nie chwyta, tylko od razu rzuca, niespodziewanie. Poczekajmy. Za moment znowu rzuci.
— Proszę zobaczyć! Ledwie dotknęła go czubkami palców i rzut. I to jaki! To nie rzut, to czysta poezja. Niech pan patrzy: zwód i następny rzut. Nieźle radzi sobie z instruktorem. Nawet nie zauważyłem chwytu.
— Nie najgorzej.
— Proszę zobaczyć, zwód, jeszcze jeden. I rzut! A chwytu jakby nie było. Teraz ją któraś rzuciła. Musiała tego chcieć. Bo bez tego nawet nie warto próbować. Skontruje i rzuci za matę.
— A teraz? Niby wylądowała na macie, a nie leży. Ani nie wstaje. Odbija się od maty jak piłeczka od betonu. Jak by ją nie rzucać, natychmiast powraca do pionu. Hop! Hop! Istna żmija. Żmija rzucona na ziemię też jest w jednej chwili gotowa do ataku.
— Musi jednak popełniać jakieś błędy.
— Ma się rozumieć, towarzyszu Chołowanow. Nawet najwięksi mistrzowie nie są bez skazy. Ona zawsze wykonuje rzuty przez lewy bark. Na prawo. A powinna rzucać przez prawe i przez lewe ramię, żeby nikt nie wyczuł. Ale to da się poprawić. Przydzieli się jej najlepszego trenera Związku Radzieckiego i za rok może stawać do zawodów międzynarodowych… Znowu rzuciła! Czy nie cudeńko?
— Cudeńko — przyznał towarzysz w lśniących oficerkach. — Po co, Skworcow, pokazujecie? Ja ją zabiorę.
— Zabierzecie — przytaknął pokornie instruktor Skworcow. — Jasne jak słońce, że zabierzecie. Ale nie jesteście, towarzyszu Chołowanow, ostatnim bydlakiem, żeby takie cudo zabierać z klubu za darmo.
— Klubowi na pewno potrzebne spadochrony…
— Amerykańskie. — Skworcow skromnie spuścił wzrok. — Wiecie, jakie. Te z zieloną metką. Jedwabnik na pajęczynce.
— Znam jedwabnika. Też używam tylko amerykańskich.
— No właśnie, o nie chodzi.
— A nie pokazałeś czasem dziewuszki czekistom?
— No wiecie, jakże bym mógł…
— A wojskowym?
— Wy jesteście pierwsi. Znacie mnie nie od dziś. Jeżeli nie znajdą się spadochrony dla wiernego przyjaciela, wtedy rzeczywiście będę musiał ją…
— A jak skacze?
— Po mistrzowsku.
— Z jakiego pułapu?
— Tysiąc. Trzy tysiące. Pięć. Siedem.
— Skakała z tlenem?
— Jakżeby inaczej, na siedmiu tysiącach?
— A skoki z opóźnionym otwarciem?
— Nie zawracałbym wam głowy, gdybym sam nie sprawdził. Czuję się urażony…
— Naprawdę nikomu jej nie pokazałeś?
— Żebym miał tu zginąć, towarzyszu Chołowanow.
— Uważaj, Skworcow. Ześlę cię tam, gdzie księżyc mówi “dobranoc”. Znasz mnie. Zwiedzisz największe budowy komunizmu.
— Przysięgam, że nikomu poza wami jej nie pokazywałem.
— Dobra. Umowa stoi. Jutro dostaniesz pięć amerykańskich spadochronów.
— Sto.
— Powiedziałem: pięć!
— Sam myślałem na początku, że pięć. Prawdę mówiąc, myślałem, że wam ją sprzedam nawet za trzy. I to radzieckie. Ale potem zmieniłem zdanie. Dzień w dzień jest na treningu. Codziennie po trzy godziny walki. Trzy godziny szkolenia spadochronowego. Potem godzina pływania. Trochę biegu, kółko krótkofalarskie. Słowem, wszystko jak się patrzy. I, jak by nie miała jeszcze dość, odwala pełną zmianę w “Sierpie i Młocie”. I jakoś się nie przemęcza.
— A ty skąd wiesz?
— Spójrzcie na nią. Czy widać po niej, że sypia trzy godziny na dobę?
— Nie widać.
— No właśnie. Proszę zobaczyć, jak załatwiła tych trzech. Brylant. Trudna w obróbce, jak na diament przystało. Ale po oszlifowaniu blask niezwykły. Na każdym treningu odkrywamy w niej nowe strony. I z każdej strony: blask. Czekiści za nią…
— Za darmo ci ją zabiorę.
— Towarzyszu Chołowanow, przecież nie jesteście ostatnim bydlakiem.
— Ostatnim nie.
— No to za sto.