Bezkresne pole ciągnie się po sam horyzont. W poprzek przecina je betonowy pas. Wzdłuż pasa ustawiono trybunę honorową. Dla wodzów. Nad trybuną rozciągnięto tropik w granatowe i białe pasy. Dookoła kręcą się ochroniarze.
Wodzowie zjadą tu za trzy dni, ale trybuna już dziś jest pod ścisłą ochroną. Za trzy dni całą przestrzeń po tej stronie pasa startowego wypełni zbity tłum. Sam pas pozostanie wolny. Pole za pasem również. Myśliwce będą kręcić nad nim pętle, spadochroniarze sfruwać pojedynczymi płatkami, a potem całą chmarą. Powietrzna parada. Niezłomna potęga ojczyzny. Nieugięte skrzydła Kraju Rad.
Tymczasem trwają przygotowania.
Żołnierze rozciągają przewody. Monterzy siedzą na słupach, stukają młoteczkami jak dzięcioły. Mocują megafony. Potężny dźwig podnosi kioski z ciężarówek i ustawia je w jednym rzędzie: Napoje orzeźwiające, Lody, Prasa. I znowu: Napoje orzeźwiające. Wprawni cieśle zbijają z desek wychodek. Wychodek-kolos. Największy w Europie.
Bezpieczeństwo przede wszystkim. Z Moskwy dowieziono zastępy czekistów. Trwają ostatnie przygotowania. Próba generalna.
Na pierwszy rzut oka — zwyczajni młodzieńcy w cyklistówkach, marynarkach, sportowych koszulkach. W ogóle jakby nie czekiści. Ale dość przypatrzeć się uważnie i nie ma cienia wątpliwości. To oni.
Nad polem rozlega się komenda: Na stanowiska!
Przed chwilą snuł się tłum, bezładna masa ludzka. I raptem, w jednej chwili, ustawili się w szeregi, proste jak struna. Długie łańcuchy ludzkie aż po horyzont. I dalej. Pojawiły się też łańcuszki poprzeczne. Przeplatają się, tworząc regularne kwadraty. Komórki. Szkielet tłumu. Kiedy moskwianie wpłyną na tuszyńskie lotnisko, pośród masy ludzkiej wyrośnie niedostrzegalna siatka czekistów. Z północy na południe, ze wschodu na zachód. W tłumie nikt jej nie zauważy. Na razie ćwiczą w pustej przestrzeni: Na stanowiska! Rozejść się! Każdy łańcuszek, każdy kwadrat ma swojego szefa. Każdy szef ma w kieszeni słuchawkę telefoniczną. Gdy ludzie zapełnią całe pole, każdy dowódca niepostrzeżenie podłączy swój telefon do podziemnego kabla, lub do kiosku “Napoje orzeźwiające”, albo do jakiegoś innego. Nie na próżno od każdego biegnie linia napowietrzna.
Im bliżej trybuny, tym gęściej rozmieszczone są łańcuszki, tym ciaśniejsze komórki. Przy samej trybunie — zwarte szeregi. Kohorta Aleksandra Macedońskiego.
Pod samą trybuną rządową stoi kabina komentatora.
Usadzono go tak, by miał w zasięgu wzroku samoloty, spadochroniarzy i twarz towarzysza Stalina. By w razie czego reagował. Tuż obok jest miejsce Chołowanowa. On też patrzy na samoloty, na spadochrony, na tłum i na twarz towarzysza Stalina. Ma bardzo trudne zadanie: patrzeć w oczy towarzysza Stalina. I w niebo. I w masę ludzką. I jeszcze na komentatora. Towarzysz Chołowanow ma przy pasie Lahti L-35. To na wypadek, gdyby komentator oszalał i zaczął wykrzykiwać jakieś obrzydlistwa do mikrofonu. Żeby za długo nie wykrzykiwał. Żeby można go było wyłączyć pojedynczym strzałem między oczy.
Chołowanow trzyma w ręku przełącznik. Wiadomo: kto ma łączność, ten wydaje rozkazy. A kto rozkazuje, ten jest panem i władcą. Nieprzypadkowo towarzysz Lenin zalecał, by w pierwszej kolejności zająć telegraf. Tak więc środki łączności są w odpowiednich rękach. Gdyby wrogowie wdarli się do kabinki i próbowali przez mikrofon przekazać tłumowi niewłaściwe polecenia, Chołowanow jednym ruchem przełącznika wyzwoli potężny impuls, który zablokuje cały system łączności. Lepiej ją zniszczyć, niż oddać w ręce wroga.
Przy samej kabince, tej, gdzie siedzą komentator i Chołowanow — trzej czekiści. Wyglądają na techników-dźwiękowców. Ale są tu wyłącznie po to, by przeszyć kulami Chołowanowa, gdyby on sam odświrował i próbował nagadać bzdur do mikrofonu. Broń trzymają w ukryciu, poły marynarek odstają niezgrabnie na boki. Wyposażeni bezpretensjonalnie. Takich cacek, jak Lugery, Colty, Lahti nie starcza dla wszystkich. Dlatego trzymają w kaburach rodzime tetetki, które nie mają starannego wykończenia, ani zamorskiego sznytu. Ale mają niezaprzeczalną zaletę: walą mocno i celnie. TT to pewna maszyna, nie zawiedzie w potrzebie. Gdyby jednak mimo wszystko któremuś z techników w momencie strzelania do Chołowanowa pistolet odmówił posłuszeństwa, wtedy ponownie zarepetuje broń. A póki będzie repetować, Chołowanowa przeszyje ośmioma kulami drugi towarzysz. Po to tu jest, razem z pierwszym. Jeżeli jemu też pistolet nie wypali, wtedy trzeci towarzysz będzie dziurawić Chołowanowa. Ale to byłby naprawdę wyjątkowy przypadek. Normalnie wpakują w niego po osiem pocisków, zmienią magazynki — i jeszcze po osiem strzałów. A tymczasem uśmiechają się do Chołowanowa. On też uśmiecha się do nich. Wszyscy trzej zachowują należyty respekt: osobisty pilot Stalina. Z takim nie ma żartów. Z drugiej strony, jeżeli nazajutrz padnie rozkaz, to osobisty pilot Stalina zamieni się w zwyczajnego klienta z niewielkim otworem wlotowym w potylicy i pokaźnym otworem wylotowym w okolicy czoła. Może też być odwrotnie. Można dostać się w ręce towarzysza Chołowanowa i stać się jego klientem. Dlatego tymczasem nie warto z nim zadzierać. Lepiej uśmiechać się przyjaźnie: no, jak tam, drogi towarzyszu?
Mijają godziny. Bezlitosne słońce doskwiera na całego. Nad lotniskiem kurz. Trwają ćwiczenia. Chołowanow rzuca do słuchawki: Blokada! To znaczy, że nikt nie będzie mógł się przemieścić z jednej komórki do drugiej. Puścić północ! To też zrozumiałe: w każdej komórce wypuszczać ludzi jedynie w kierunku północnym, pozostałe kierunki trzymać. Puść blokadę! Znaczy, że wszyscy mogą poruszać się w dowolnym kierunku, tłum w ogóle przestanie odczuwać obecność czekistów. I znowu: Blokada! Puścić południe! W ten sposób można zapanować nad milionowym tłumem. Pod bokiem stanęło kilka półciężarówek. W razie potrzeby można uzbrojony oddział przerzucić przez tłum do dowolnego punktu lotniska.
Nawet jeżeli nawali łączność telefoniczna, komunikacja z siatką czekistów nie będzie przerwana. Po prostu komendy będą przekazywane inną drogą. Ustalonymi gestami wzdłuż szpalerów, naśladowaniem sąsiada. Tuż koło budki komentatora postawiono chłopa na schwał. Wyższego dryblasa nie ma w całym NKWD. Gdy Chołowanow poleci mu usiąść, siada. Wtedy siadają wszyscy, którzy go widzą. Równocześnie siadają wszyscy, którzy widzą siadających. A po co? Dla dyscypliny. Kto wie, co się może wydarzyć? Jaka sytuacja zaistnieć? Choćby zerwanie łączności. No więc, wypełniaj milczące rozkazy. Wszelkie możliwe rozkazy. Wszelkie!
Rób wszystko, co ci każą. Dlatego sypią się komendy ze szklanej budki: Powstań! Siadaj! Padnij! Powstań! Siadaj! Rozejść się! Na stanowiska!
Obok, po pustym polu, przechadzają się dwie przyjaciółki-chichotki, Katia i Nastia. Przed rekordowym skokiem przyszły zwyczajnie obejrzeć pole, na którym mają wylądować. Wciąż je coś śmieszy. Ciągle tylko chi-chi i cha-cha. A Chołowanowowi pokazują rogi.
Nie rozumieją, jaka troska ściska Chołowanowa za gardło. Głupie, nic nie rozumieją. Takie ryzyko! Jak im jeszcze pomóc, jak je asekurować?
Nastia i Katia spacerują po polu. Stroją miny do czekistów. Kati wciąż zbiera się na śmiech. A Nasti już nie, bo co chwila wraca myślami do zbliżającego się skoku.
— Katia, pękasz?
— Zwariowałaś? Skakałam z opóźnionym otwarciem, kiedy ty jeszcze uczyłaś się składać spadochron. Sama nie cykoruj, nie szarpnij za uchwyt, bo zawiśniesz na pięciuset.
W tym momencie dojrzała żuczka na grzbiecie w trawie i zapomniała o skoku, i śmiała się do rozpuku.
Wiecie, dziewczyny, że radziecka technologia jest najlepsza na świecie. Ale dla pewności dołożymy jeszcze niemiecką. Prócz automatu RPR-3 damy wam dodatkowo niemiecki mechanizm. Zabezpieczenie musi być. Zabezpieczenie podwójne, jeszcze lepiej; potrójne, wspaniale. A my dołożymy jeszcze jedno. Z inną zasadą działania. To jest automat zegarowy. Urządzenie co prawda niemieckie, ale stoper szwajcarski. Rolex. Życzę powodzenia.
Wysunęły się na płaty, Katia na prawy, Nastia na lewy. Uśmiechnęły się do pilota. Pokazał im cztery palce w skórzanej rękawicy: znaczy są na czterech tysiącach. I machnął ręką. Dziewczyny skoczyły w otchłań.
Milionowy tłum utkwił wzrok w niebie.
I towarzysz Stalin.
I Chołowanow.
Przedostatni numer w programie. Odpowiedzialny — Chołowanow. Potem już tylko skok-masówka. Ale to już nie jego ból głowy. Powietrzna parada udała się na medal. Bez najmniejszej wpadki. Teraz tylko skok z czterech tysięcy z opóźnieniem, a potem zbiorowy skok finałowy.
Coraz wyżej wzbija się samolot, coraz ostrzej idzie w górę. I oto wyrównuje lot. Wyłącza silnik. Z ziemi słychać bardzo wyraźnie, jak ucichł warkot motoru. Spiker siedzi naprzeciw Chołowanowa, radośnie informuje tłum:
— Pułap cztery tysiące metrów nad poziomem morza.
Wtedy Chołowanow zrozumiał, że obie muszą zginąć.
Nastia spada w pustkę. Strumień powietrza szarpie nią jak górskie wodogrzmoty. Śmiesznie i strasznie. I coraz straszniej. Wszystko dziś jakoś inaczej. Ma takie poczucie, że nic nie jest tak, jak być powinno. Ziemia zbliża się zbyt szybko. Chronometr cyka, jak należy, wszystkie trzy spusty są naciągnięte, z dotychczasowej praktyki wie, że czekają długie spadanie, ale dlaczego ziemia zbliża się z taką prędkością? Najważniejsze, nie cykorować. Automaty same zrobią to, co do nich należy. Musi opanować strach. Nie pozwolić mu się wymknąć. Ale strach wyrwał się tak, jak wyrywa się czasza z plecaka. I Nastia krzyknęła, jak krzyczy się przez sen: kiedy krzyczysz, a krzyku nie ma. I kiedy krzyk jest jedynym ratunkiem:
— Szarp! Katia!! Szarp!!!
I Katia tuż obok. Na twarzy grymas przerażenia. I nie krzyczy, ale wrzeszczy:
— Szarp!
I sama szarpie za uchwyt. I Nastia szarpie za uchwyt. Ale…
Kiedy samolot wyrównał lot i wyłączył silnik, dla Chołowanowa czas stanął w miejscu, rozciągnął się jak akordeon. Sekundy zamieniły się w nieskończone godziny i doby. W całe lata.
Głos spikera zgrzytnął jak żelazem po szkle: NAD POZIOMEM MORZA!
Jakie to proste. Za punkt zero przyjęto poziom morza. Samolot wzbił się na cztery tysiące metrów NAD POZIOMEM MORZA. Niezawodne automaty otworzą spadochrony na wysokości dwieście metrów NAD POZIOMEM MORZA. Wszystko było tysiąc razy sprawdzane. Na piaszczystej mierzei. Na poziomie morza, lub kilka metrów ponad. A tu nie mierzeja krymska. Tu Moskwa. Tuszyńskie lotnisko. Każdy szkolny podręcznik podaje, że Moskwa leży 170 metrów NAD POZIOMEM MORZA. Mniej więcej, oczywiście. Są punkty wyższe i niższe. W żadnym wypadku ta wysokość nie może wystarczyć. Spadochrony otworzą się dokładnie dwieście metrów nad poziomem morza. Kiedy będzie za późno.
Towarzysz Stalin śledzi lot dwóch malutkich grudek. Stopniowo dociera do niego…
Chołowanow wyszarpnął mikrofon spikerowi.
Natychmiast wycelowały weń trzy lufy TT. Piorunuje czekistów wzrokiem. Twarz w straszliwym napięciu: muszę opanować sytuację!
Według instrukcji czekiści powinni strzelać. Wszyscy trzej mają broń w ręku. Ludzie rozpierzchli się na boki. Ale żaden nie pociąga za spust. Czują instynktownie: dzieje się coś przerażającego i tylko Chołowanow z mikrofonem może uratować sytuację. Spoglądają na Stalina. Jeden ruch brwi, jeden gest i ciało Chołowanowa przeszyłyby dwadzieścia cztery kule.
Lecz towarzysz Stalin milczy. Nie okazuje swoich myśli. Jak rzeźba z granitu. Jak stalowy posąg. Nie darmo przyjął nazwisko — Stalin! Nieobecny na ziemskim padole. Wzrok jego wybiega w przyszłe stulecia.
A Chołowanow wyczekuje: obie się roztrzaskają, czy tylko jedna. Katia-chichotka może się uratować. Doświadczona.
Nad jedną grudką wyskoczył i strzelił spadochron, wypełniając się powietrzem. Nad drugą też wyskoczył. Ale nie strzelił. Nie zdążył.
Chołowanow gwałtownie wciska guzik mikrofonu i ogłasza roześmianym głosem:
— Oglądaliście państwo numer zatytułowany “Katia-chichotka z ziemniakami”! Cha-cha-cha. Wykonanie: mistrzyni w skokach spadochronowych, rekordzistka Związku Radzieckiego i Europy, Katarzyna Michajłowa. No i worek ziemniaków! Cha-cha-cha!
Chołowanow ma gradowe oblicze. Mikrofon wtyka spikerowi:
— Tak trzymać!
Spiker powtarza, rozbawiony: — Worek ziemniaków! — i zanosi się serdecznym śmiechem. A Chołowanow do dryblasa-enkawudzisty:
— Śmiej się, bydlaku, bo zastrzelę!
Dryblas zarechotał ponuro: — Che-che-che. — I popłynęło po czekistowskich łańcuszkach i w tłumie: che-che-che.
A Chołowanow — do półciężarówki. I pełnym gazem na lądowisko…
Nastia ściągnęła spadochron za dwie dolne taśmy. Trzeba je wybierać szybko i sprawnie. Nie ma wiatru, więc czasza prędko opada. Zrzuciła uprząż i pędem do Kati.
Katia leży nieruchomo. Jak worek ziemniaków. I nie ściąga spadochronu. Instrukcja nakazuje natychmiast ściągać spadochron i zrzucać uprząż. Nastia biegnie, ale nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ledwie może ustać. Tak mocno uderzyła przy lądowaniu, że ma wrażenie jakby oba kolana rozsypały się w drobny mak. I stopy i biodra. I kręgosłup jakby połamany w dziesięciu miejscach. Dlatego Nastia biegnie jak pokraczny manekin. Instrukcja mówi wyraźnie; ściągniesz swój spadochron — pędem do sąsiedniego. Ale nie ma co ściągać. Ledwie zaczerpnął powietrza. Nie jest napięty, jak powinien, tylko sflaczały, jak przekłuty balon.
Rozpostarła ręce, zagarnęła rozwiany jedwab. Spadochron nie stawiał oporu, zgasł pod jej ciężarem, choć Nastia nie wyróżnia się solidną budową. Teraz szybko zwinąć tkaninę w kłąb. Odczepić uprząż, żeby wiatr nie pociągnął ciała. Rozpina zamki, bojąc się spojrzeć na Katię.
Zajechała półciężarówka. Z kabiny wyskakuje Chołowanow. Katię w spadochron i na samochód. Drugi spadochron również. Nastię za rękę — i do kabiny. Dopiero wtedy spojrzał jej w twarz. I aż go rzuciło. Albo to jej mina, albo też nie spodziewał się ujrzeć ją żywą. Na zdrowy rozum, to przecież ona powinna być martwa.
A Katia żywa.
Ciało Kati wygląda strasznie.
Straciło kształty ciała. Całe zdeformowane. Wszędzie coś wystaje, same guzy i krwiaki. Zwłoki w oczach czernieją. Przemieniają się w jeden ogromny siniec.
Chołowanow za kierownicą. Nastia obok. Martwe wejrzenie. Zadziwił się Chołowanow: ani jednego słowa, ani jednej łzy. Ruszył ostro do przodu. Jak najdalej od tłumu. Jak najdalej od zgiełku.
Na niebie — masowy desant. Tysiąc skoczków na wielobarwnych spadochronach. Nie można oderwać oczu.
Kati Michajłowej urządzono skromny pogrzeb. I dyskretny. Chowano ją, jak chowa się komandosów na tyłach wroga. Owiniętą w spadochronowy jedwab, bez trumny. W nieznanym miejscu. Nie można postawić płyty nagrobnej. Nie można wygrawerować nazwiska. Prestiż państwa jest ponad indywidualne ofiary. Tylko krzyżyk na mapie. A mapę — do sejfu. Minie pięćdziesiąt lat, na całej kuli ziemskiej nastanie prawdziwy komunizm. Nie będzie wtedy granic państwowych, wszystkie kraje zjednoczą się w wielką rodzinę równoprawnych nacji. I wtedy wspomnimy o tobie, Katiu Michajłowa. Za pięćdziesiąt lat. Aż strach pomyśleć: w 1987 roku. Postawimy ci wtedy w tym miejscu imponujący pomnik. Z granitu. I wypiszemy złotymi literami: W trakcie pełnienia zaszczytnych obowiązków… podczas pionierskich prób z nową technologią, będącą dziełem geniuszu… Katia Michajłowa… Chichotka.
Nastia nie płakała nocą.
W ogóle nie płakała. Chołowanow zamknął ją w spadochroniarni. Uprzedził: nie waż się pokazywać na zewnątrz. Przyniósł jej koc, poduszkę, mydło, ręcznik, proszek do zębów, szczotkę, grzebień, wiadro wody, pięć opakowań suchego prowiantu. Zażartował:
— Komandos uzbrojony w suchy prowiant jest właściwie nieśmiertelny.
Nie przyjęła tego żartu. Sam zresztą się zreflektował, że gadka o nieśmiertelności jest nie na miejscu.
I oto jest sama w wielkim magazynie. Pod dachem lata nietoperz. W okienku, pod samą kopułą hangaru, księżycowa poświata.
Wtuliła się w poduszkę i długo zagryzała wargi. Do samego świtu. Żeby nie zapłakać.
I nie zapłakała.