Nastia wstąpiła na kamienne płyty dziedzińca. Było jasne, że to nie jakiś zwykły klasztor, ale żeński. Ściślej mówiąc — dziewczęcy. Dziewczęta nie miały na sobie czarnych habitów, tylko krótkie dopasowane spódniczki i skórzane kurtki. Jak komisarki w latach wojny domowej. Pistolety przy pasie.
Jest ich cały tłum. Śmieją się, zerkając na Chołowanowa. Najzwyklejsze pod słońcem radzieckie komsomołki, o najzwyklejszych, otwartych radzieckich twarzach. Tutaj każdy mężczyzna jest im towarzyszem, kolegą i bratem. Kobieta mężczyźnie — towarzyszką, koleżanką i siostrą. Dlatego komsomołki uśmiechają się do Chołowanowa po koleżeńsku. I rzucają w jego stronę koleżeńskie spojrzenia. Może trochę za długie, jak na koleżeńskie. Ale nikt nie zwraca na to uwagi.
W monasterze obowiązuje przepisowy ubiór: zielone kombinezony, wysokie buty na grubych miękkich podeszwach, spadochronowe hełmy. Nastię i Chołowanowa mija pluton, wlokąc się resztkami sił. Dziewczynom nie do śmiechu. Powłóczą grubymi podeszwami po płytach dziedzińca, pot leje się strużkami, męczy zadyszka. Babsztyl o wyglądzie kapitana drużyny koszykarek całą noc ganiał je po okolicznych lasach, ciągle zrzędząc, że guzdrają się jak muchy w gównie. Dlatego nie w głowie im chichoty. Tylko babsztyl-kapitan koszykarek obdarza Chołowanowa powłóczystym, koleżeńskim spojrzeniem.
Jeszcze jeden pluton wraca z nocnych ćwiczeń: cztery dziesięcioosobowe drużyny z cholerną babką na czele, tym razem niewysoką. Wiadomo, wśród kurdupli o zołzę nietrudno. Pokrzykuje w marszu. Zrównała się z Chołowanowem. Twarz jej się rozjaśnia. Pluton przebiega truchtem i znów rozlega się ryk: — Razem! Równo!
Na placyku, pod główną dzwonnicą, trzeci pluton czyści broń. W tym czasie czwarty zajmuje się składaniem spadochronów.
— Gdzie skaczecie?
— Tu, pod bokiem, na lądowisku eskadry polarnej. Bo tu jest główna baza “Stalinowskiego Szlaku”. A czasem lecimy poskakać na Krym.
Z naprzeciwka podchodzą komsomołki, niewielkimi stadkami. Niby zasępione, a za plecami: chi-chi-chi!
Stalin odłożył ostatnią kartkę. Wpadł w namysł. W minionym tygodniu nie było dominującej plotki. Gadali o tym i o owym. Że obniżono ceny na mięso, masło, chleb, jabłka, wódkę. Cieszą się ludziska. Gadali też, że zniknęło ze sklepowych półek mięso, masło, chleb i jabłka. Tylko wódka została. Tańsza dziesięć procent i stokroć gorsza.
Poza tym w Moskwie mówi się o Robespierze. To już nie plotka, ale najpopularniejszy temat moskiewskich rozmów. Robespierre był przywódcą Rewolucji Francuskiej, który w końcu sam wylądował pod lśniącym ostrzem gilotyny. To jego ludzie odrąbali mu łepetynę jak głowę kapusty. I potoczyła się główka… Najciekawsze, że kiedy wieziono go obskurną furmanką na miejsce straceń pośrodku placu Zgody, tłum wyklinał, ciskając kamienie, zgniłe jabłka i śmierdzące jaja. Ten sam tłum, który zaledwie trzy dni wcześniej uznawał go za największego geniusza wszystkich czasów i narodów, tłum, który z bezkrytycznym uwielbieniem i entuzjazmem przyjmował nowy kult — kult Najwyższej Istoty, kult Robespierre'a, kult jednostki.
Raport zawiera wiele szczegółów odnośnie Istoty Najwyższej… Istny traktat historyczny. Pod dokumentem podpis: Malenkow.
Stalin dobrze zna historię Istoty Najwyższej. Interesował się jego fenomenem. Na biurku obok raportów leży stare, XIX-wieczne wydanie: Gustave Le Bon, “Psychologia tłumu”. Tłum cechują irracjonalne zachowania. To żywioł groźny i nieobliczalny. Tłum zawsze ma swoich przywódców i inspiratorów. Dlaczego raptem zaczął plotkować o Robespierze?
I jeszcze jedno doniesienie z minionego tygodnia. Plotkowano o tym i o owym. Popularny temat ostatnich dni: Łobespier. Pod raportem zamaszysty gryzmoł. Nieczytelny.
A oto notatka Chołowanowa: ceny — i Robespierre. Podpis zdecydowany, energiczny. Każda litera jak zygzak błyskawicy.
A o czym donosi towarzysz Jeżow?
Towarzysz Jeżow donosi o cenach. Resort towarzysza Jeżowa nie odnotował popularnego tematu “Robespierre”.
Dom powinno się budować tak, by przetrwał tysiąc lat. Co najmniej. Dlatego najlepszym budulcem jest granit. Nastia i Chołowanow kroczą granitowymi schodkami, coraz wyżej i wyżej. Ludzie pięćset lat dreptali tymi schodkami, a stopnie są tylko lekko wytarte. Można będzie po nich chodzić następne dziesięć tysięcy lat.
Granitowe mury tłumią każdy dźwięk, dają przyjemny chłód, półmrok i spokój. Po bokach puste korytarze. Nastia wspina się coraz wyżej. Bez treningu można tu dostać zadyszki, ale Nastia jest wyćwiczona. Nie to, co te dziewczynki, które po jednej nocy biegania nie wiedzą, jak się nazywają.
Wreszcie dotarli do celu. Są na poddaszu. Strop zbudowany z potężnych bali, poczerniałych z upływem czasu. W końcu liczą pięćset lat! Przez poddasze biegnie korytarz z drzwiami po obu stronach.
Chołowanow otwiera pierwsze z brzegu. Zaprasza.
Nastia weszła — i oniemiała z zachwytu. Pokój ze skośnym dachem. Trzy na trzy metry. Szerokie drewniane łoże pokryte niedźwiedzią skórą, półka, szafka. Podłoga z dębowych desek. Jeszcze jedna skóra na podłodze. W kącie żeliwny piecyk. Pod oknem stół, też dębowy. Krzesło. To wszystko. O takim miejscu marzyła. Takie pokoje bywają tylko w rycerskich zamkach i baśniowych pałacach. Takie pokoje pojawiają się na kartach książek dla dzieci. Wyrysowane na całą stronę.
Klasztorny dziedziniec, choć bardzo przestronny, jest cały w kwiatach bzu. Spoza rozłożystych gałęzi wyglądają potężne kamienne budowle: kaplice, dzwonnice, refektarz, dormitoria. A między zabudowaniami — dróżki, alejki, ogródki. Wszystko razem oplata potężny mur z wieżyczkami. Za murem tysiącletnia puszcza jodłowa, dalej jeziora z połyskującym sitowiem, dalej znowu las i jeziora. Las sięga podnóża gór na horyzoncie. Nastia wyobraziła sobie, jak pięknie tu będzie za kilka miesięcy, w barwach jesieni.
Z najwyższej dzwonnicy, przez lornetkę, można dojrzeć lotnisko za lasem. Na stojankach widać jaskrawopomarańczowe samoloty. Eskadra polarna. Tylko jeden lśni srebrzyście. To “Stalinowski Szlak”. Łatwo poznać charakterystyczną sylwetkę i niepowtarzalny blask.
Ukochała sobie klasztory władza robotniczo-chłopska.
Co właściwie takiego ma w sobie klasztor? Przede wszystkim zapewnia idealne odosobnienie. Mury postawiono z doskonale dopasowanych bloków granitu. W górnych partiach mniejsze, po pół tony każdy. A niżej, przy samej podstawie — głazy-kolosy. Poza tym w klasztorze jest wszystko, co niezbędne do życia. Do życia w odosobnieniu. Ma też klasztor potężne stalowe wrota, kute kraty w oknach, przemyślne zamki, głębokie piwnice. I na obóz koncentracyjny się nadaje. I na tajny ośrodek badawczy. W ogóle nadaje się do każdego poważnego przedsięwzięcia.
Więc, Nastiu, miejsce nazywa się po prostu: klasztor. NKWD ma pod opieką całą masę klasztorów: Doński, Ostaszkowski, Sołowiecki, Suchanowo. My też mamy swój klasztor. Obcym nie ma potrzeby objaśniać, o jaki klasztor chodzi. A swoi zrozumieją w pół słowa. To miejsce ma też oficjalną, ściśle tajną nazwę: Instytut Rewolucji Światowej. Wstęp wzbroniony niemal wszystkim, ale przede wszystkim czekistom. Strategią Rewolucji Światowej osobiście zajmuje się towarzysz Stalin. Jest tu częstym gościem. Przyjeżdża wieczorem, w nocy pracuje, a rano — z powrotem do Moskwy. Śpi w drodze. W Moskwie nikt nawet nie zauważy jego nieobecności. Do naszego instytutu spływają materiały o wszystkich wydarzeniach na świecie. Do zadań speckurierów KC należy opracowywanie materiałów. Nasz instytut to ośrodek szkoleniowy i naukowo-badawczy. Podzielony jest na wydziały, sektory i plutony. Od tej chwili wchodzisz w skład dziewiątego plutonu, w sensie administracyjnym. Bo będziesz miała indywidualny tryb szkolenia i swoją pracę. Szkolenie to przede wszystkim nauka hiszpańskiego, bieganie, strzelanie, pływanie, walka wręcz, kradzieże kieszonkowe i włamania. Poznasz doliniarzy i kasiarzy, nauczysz się wspinaczki…
— Przecież tu tylko pagórki!
— Latem wezmę cię w Kaukaz. Tymczasem poćwiczysz na głównej dzwonnicy. Tyle o nauce. Co do pracy, będziesz w kontroli akustycznej. Twoje stanowisko pracy jest w sąsiednim pokoju. Chodź, zobacz. Zaczniemy od najważniejszego: od tego urządzenia. Dawniej takie urządzenia były strasznie ciężkie i zajmowały masę miejsca. Teraz nauka zrobiła postęp i skonstruowano nową generację. To waży zaledwie 530 kilogramów. Nazywa się magnetofon, dzieło geniuszu narodu radzieckiego.
Dziwi się Nastia: wszystkie napisy na metalowej obudowie we wrogim języku, a z boku tabliczka MADE IN USA.
— Błąd w sztuce — tłumaczy Chołowanow. — Nasi chłopcy budowali aparat i cały pokryli angielskimi napisami. Trzeba będzie usunąć. I tabliczkę doczepili z głupia frant. Powtarzam: aparat jest dziełem geniuszu radzieckiej myśli naukowo-technicznej. Powinno być napisane: ZDIEŁANO W SSSR. A najlepiej bez tabliczki. I tak każdy wie, że tylko u nas potrafią budować takie rzeczy.
To cud, nie maszyna. Może nagrywać ludzką mowę i potem ją odtworzyć. Słów nie nagrywa się na płytach woskowych, ale na stalowym drucie. Potem ten drut można rozmagnesować i na tej samej szpuli nagrać jakąś inną wypowiedź. I znowu rozmagnesować.
— Ale po co w ogóle nagrywać to, co ktoś mówi?
— Żeby później można było odsłuchiwać interesujące nas fragmenty. W Moskwie uruchomiliśmy już kilka takich aparatów. Przede wszystkim w ośrodkach zamkniętych, w pobliżu terenów letniskowych kierownictwa partii, członków rządu, kierownictwa NKWD i armii. W trakcie budowy ośrodków rządowych do każdego doprowadza się podziemny kabel. Wszystkie takie kable zbiegają się w centrach nagraniowych. Codziennie zwozi się szpule z nagraniami i wysyła pociągiem do naszego klasztoru, do analizy. Przesłuchujemy je i wyciągamy wnioski, kto jest prawdziwym marksistą, a kto niezupełnie…
— To bardzo ciekawe.
— Twój rozkład dnia wygląda następująco: pobudka w południe, potem dwie godziny treningu. Godzina na obiad w jadalni dziewiątego plutonu. Po obiedzie jedna godzina wolna. O szesnastej właściwe szkolenie, poznawanie tajników naszej specjalności. Od szesnastej do czwartej rano praca w analizie akustycznej. Od czwartej do ósmej rano trening. Potem sen, od ósmej do południa. Tu, w klasztorze, masz funkcjonować dokładnie według harmonogramu. Na wyjeździe masz nienormowany czas pracy. Poza tym przysługuje ci jeden dzień wolny w miesiącu i tydzień urlopu w roku. Wskazane, żebyś urlop spędzała na miejscu. I tak nie masz żadnej rodziny, bo tu tylko takie przyjmujemy. Czasami rozkład dnia będzie się zmieniał, ale więcej niż cztery godziny snu z tego nijak nie wyjdzie. Możesz wysypiać się w dni wolne i podczas urlopu. Nie mamy czasu na życie prywatne. Dlatego życie prywatne prowadzimy w miejscach pracy.
— Gryfie, chyba wszystko zrozumiałam. Powiedz tylko, skoro wykonujemy tę całą robotę, to czym zajmuje się NKWD?
— NKWD kontroluje cały kraj i wiele spraw za granicą. A my kontrolujemy NKWD. Musisz wiedzieć, że są dwa rodzaje spisków. Pierwszy to taki, kiedy jest człowiek do rozstrzelania, ale nie ma dowodów. Wtedy doczepia mu się spisek, jak zdechłego szczura. Taki spisek byle głupiec potrafi wymyślić. Takie spiski są jak złoto, tyle że fałszywe. NKWD ma pozwolenie i rozkaz fabrykowania takich spisków. My nie wytapiamy fałszywego złota. Nie mamy prawa niczego fabrykować. My szukamy prawdziwych konspiratorów. Przede wszystkim w samym sercu NKWD. Wiemy, że spiskowcy nie zasypiają gruszek w popiele. Nie wiemy, gdzie knują w danej chwili. Wykryć taki spisek, to jak znaleźć żyłę złota. Nie wyznaczam ci żadnego zadania, nie każę ci szukać konspiratorów w takim czy innym urzędzie, w takiej czy innej grupie ludzi. Gdybym wiedział, gdzie jest spisek, sam bym go zdemaskował. Pracujemy jak poszukiwacze złota w Klondike. Nie wskazujemy, gdzie kto ma kopać. Na parterze masz do dyspozycji bibliotekę z najtajniejszymi dokumentami radzieckich instytucji oraz archiwum akt dziesiątków tysięcy ludzi. Możesz wybrać sobie pole działania. Bylebyś trafiła na złoto. Szukaj konspiratorów. A jeśli ich nie znajdziesz, pracuj nad nowymi metodami kontroli najwyższego kierownictwa.
Aby w pełni opanować technikę korzystania z aparatu zwanego magnetofonem, potrzeba wieloletniej praktyki. Ma on więcej przycisków, dźwigni i potencjometrów, niż kabina bombowca. Ich zastosowanie może zrozumieć tylko ktoś, kto ma za sobą specjalistyczne przygotowanie politechniczne. Dlatego nie ma sensu zawracać dziewczynom głowy przyswajaniem tych wszystkich mądrości. Przechodzą tylko podstawowy kurs obsługi magnetofonu i otrzymują wyraźne polecenie: tych guzików nie dotykać, tamtych pokręteł nie ruszać!
Regulacja magnetofonu należy do najbardziej skomplikowanych czynności. Powierza się ją wyspecjalizowanemu inżynierowi. Rosja jest ojczyzną magnetofonu. Skonstruował go geniusz narodu radzieckiego, ale zadanie dostrojenia i obsługi zlecono amerykańskiemu inżynierowi.
Mister Humphrey to dobry człowiek. Postawny. Zna swój fach. Przypadł mu niełatwy kawałek chleba. Magnetofon to bardzo kapryśne ustrojstwo. W klasztorze jest ich bez liku. Każdy musi być sprawny, wyregulowany, przetestowany. Mister Humphrey błyskawicznie opanował radzieckie urządzenia. Może to właśnie z myślą o nim wszystkie napisy na magnetofonach zrobiono po angielsku?
Postęp technologiczny galopuje szaleńczo, ale Mister Humphrey też nie próżnuje. Posiedzi dzień, drugi — i najnowocześniejszy system nie ma już przed nim tajemnic. Do niedawna budowano tylko magnetofony stacjonarne. W dużym pomieszczeniu montowano konstrukcję nośną z teowników, na niej umieszczano lampy chłodzone wodą, stawiano kołowrót o napędzie pedałowym, który wprawiał w ruch bęben z drutem magnetycznym… To już należy do przeszłości. Teraz szpulę z drutem napędza silnik elektryczny. Dzięki miniaturyzacji zmniejszono magnetofon do wielkości fortepianu. Możesz go postawić w dowolnym pokoju, a jak będzie trzeba, przesunąć do sąsiedniego. Wstawia się taki magnetofon do klasztornej celi — i stanowisko kontroli akustycznej gotowe!
Dniami i nocami krąży Mister Humphrey po klasztorze z lutownicą w ręku i odprawia tajemnicze misteria, których sens on jeden rozumie.
To prawda, Chołowanow nie skąpi grosza. Szczodrze wydziela Mister Humphrey'owi pokaźne pliki dolarów. Na terenie klasztoru wybudowano dla niego typowy amerykański domek. Każdego dnia samolotem sprowadza się amerykańskie tygodniki i prasę codzienną. Ciocia Masza, kucharka, przygotowuje specjalnie dla Mister Humphrey'a jajecznicę po amerykańsku. Wolno mu nawet słuchać amerykańskich stacji radiowych. O, jakie anteny wznoszą się nad klasztorem! Kto ma zgodę, może złapać dowolną stację na świecie.
A mimo wszystko życie ma Mister Humphrey nie do pozazdroszczenia. Tak jak pozostali mężczyźni, których złośliwy los cisnął do dziewczęcego klasztoru. Kobiety są z natury kapryśne, bardziej niż magnetofony. Dlatego Mister Humphrey ani dniem, ani nocą nie wie, co to spokój. Dzwonią bez przerwy:
— Czy nie dałoby się Mister Humphrey'a do pięćset-piętnastki?
A Nastia nie może się nadziwić. Przecież Mister Humphrey nie spędzi całego życia w monasterze. Przyjdzie czas, że wróci do siebie do domu. I wygada w tej Ameryce wszystkie sekrety radzieckich magnetofonów…
Kiedyś, dawno temu, towarzysz Lenin siedział w szałasie. Siedział i marzył. Wiedział, że każda rewolucja musi zniszczyć swoich wrogów. Jednak tak się jakoś zawsze składa, że rewolucja ma więcej wrogów niż przyjaciół. To się po prostu wie, jakie grupy społeczne, jakie klasy, powinny zostać wykorzenione.
Raptem towarzysz Lenin doznał olśnienia: przecież wróg może się ukryć wśród najbliższych towarzyszy. Kto zamordował Juliusza Cezara? Tu quoque, Brute! — wołał do swojego faworyta. Kto wysłał Robespierre'a na gilotynę? Człowiek, który wyniósł go do rangi Najwyższej Istoty. A kto odsunął od władzy Napoleona Bonaparte? Jego marszałkowie, którzy zawdzięczali mu wszystko. Którzy za jego sprawą z plebsu wspięli się do książęcych godności. A kto domagał się poćwiartowania Jemieliana Pugaczowa? Jego podkomendni. Mało to historia zna podobnych przypadków?
Jaka z tego nauka? Że zaufanych towarzyszy trzeba mieć na oku. Im wyżej, tym większe zagrożenie, bo mocniej kusi chęć przejęcia władzy. Przecież są w otoczeniu Lenina przyjaciele, których należałoby postawić pod murem, zanim oni rzucą mu się do gardła. Dobrze byłoby mieć przygotowaną zawczasu listę.
Towarzysz Lenin wyszarpnął z notesu kartkę, zmarszczył powieki, spojrzał w dal — i począł notować nazwiska. Błyskawicznie zapisał cały karteluszek, zdziwił się, po czym wyrwał następny. Po chwili i na nim zabrakło miejsca. Wtedy towarzysz Lenin wyjął granatowy skoroszyt dużego formatu, otworzył go na pierwszej stronie i zaczął wszystko od początku. Zajęło mu to masę czasu. Zapisał cały zeszyt. Znudziło go to.
Ale trud Włodzimierza Iljicza nie poszedł na marne.
Gdy komuniści przejęli władzę, powołali nadzwyczajne organa do walki z kontrrewolucją i skierowali je do eksterminacji wrogich partii, grup społecznych i całych klas. Ale towarzysz Lenin nie zapomniał o granatowym zeszycie. Gdy likwiduje się całe wrogie klasy i grupy, dobrze jest nie zapominać o przyjaciołach. Rewolucja ma wielu wrogów. Ale i przyjaciół na odstrzał ma wielu. Nijak nie zmieszczą się w żadnym zeszycie. Toteż towarzysz Lenin wezwał do siebie towarzysza Stalina i nakazał kontynuować pracę.
Towarzysz Stalin zakasał rękawy. Ale szybko zrozumiał, że nie sposób przez kilka miesięcy sporządzić listę wszystkich przyjaciół, którzy mogą stać się wrogami. Wtedy towarzysz Stalin zlecił to odpowiedzialne zadanie sprawdzonemu towarzyszowi, swojemu osobistemu sekretarzowi Grigorijowi Kannerowi. Przydzielił mu pomocników, dał odpowiedni lokal i powiedział: — To będzie twoje główne i jedyne zajęcie.
Ktoś mógłby pomyśleć: jak to możliwe? Przecież to towarzysz Stalin otrzymał zadanie, a sam zrzuca je na innego? Bynajmniej. Oddajmy sprawiedliwość. Towarzysz Stalin nie zaniedbał roboty, tylko objął ją osobistym nadzorem. Grisza Kanner przygotowuje listy nazwisk, a towarzysz Stalin sprawdza, koryguje, zatwierdza. Z wrogami rozprawia się Czeka, a Kanner opracowuje spisy przyjaciół, o których nie wolno zapomnieć.
Szybko wyodrębniło się kilka kategorii. Są przyjaciele wewnętrzni, to znaczy radzieccy i zewnętrzni, a więc zagraniczni. Dla usprawnienia prac z czasem powołano odpowiedni wydział. Listy nazwisk też podzielono na dwie grupy, a Wydział Statystyki rozdzielono na departament wewnętrzny i zagraniczny. Ale i jedni i drudzy przyjaciele dzielili się na mnóstwo klas, typów i gatunków. Dlatego Wydział Statystyki przekształcono w zarząd, kontrolujący liczne wydziały i departamenty.
Towarzysz Stalin nie tylko nadzorował układanie list nazwisk, ale dodatkowo zaproponował systematyzowanie ich według określonych kryteriów: alfabetycznie, według stopnia szkodliwości przyjaciół, według kategorii działalności. Ponadto towarzysz Stalin polecił, by listy w miarę możliwości skracać. Nie czekać na Rewolucję Światową, ale na bieżąco, po troszeczku, wybierać niektórych przyjaciół i rozstrzeliwać. Tak przypadkiem. Na polowaniu. Albo tego czy owego przyjaciela podczas kąpieli do dna. Lub bladym świtem troszkę rozhuśtać łódkę z samotnym rybakiem. Albo zarżnąć. Na stole operacyjnym. Ale uwaga: wszystko ma być w białych rękawiczkach! Do realizacji tych odpowiedzialnych zadań utworzono WMR: Wydział Mokrej Roboty.
Niektórych przyjaciół lepiej nie topić, tylko popchnąć pod nadjeżdżający samochód. Albo pociąg. Tymczasem towarzysz Stalin zaleca, by nie ograniczać się do sporządzania samych list nazwisk, lecz na każdego przyjaciela zakładać teczkę personalną.
W 1923 roku organizacja była już tak rozbudowana, że trzeba było jej wymyślić jakąś odpowiednią nazwę. Oczywiście, mógłby to być na przykład Zarząd do Walki ze Zwolennikami Rewolucji Światowej. Ale to nie brzmi dobrze. Lepiej łagodnie. Dlaczego zarząd? Dlaczego nie instytut? Instytut Rewolucji Światowej. Krótko i zgrabnie.
Był jeszcze taki epizod w życiu wodza. Towarzysz Lenin rozmawiał przez telefon na Kremlu i nagle uświadomił sobie banalny fakt: przecież telefonistka, która łączy go z towarzyszem Trockim, może poznać najtajniejsze sekrety Rewolucji Światowej. Towarzysz Lenin cisnął słuchawkę, a nazajutrz zwołał posiedzenie Biura Politycznego i zażądał zwiększenia czujności. Od tej pory nie wolno w rozmowach telefonicznych poruszać żadnych poufnych zagadnień.
Wszyscy są za. W zasadzie. Chociaż… Każdy tak się przyzwyczaił do telefonu, że bez niego żyć nie może. Odbyli więc krótką naradę i postanowili nie rezygnować z telefonów. Ale dla najważniejszych towarzyszy stworzyć specjalny system łączności, której nie da się podsłuchać. Od tej chwili rozmów nie będą łączyć panienki, lecz automatyczne urządzenia.
Komu zlecono wykonanie tego odpowiedzialnego zadania? Towarzysze z Politbiura i KC mają pełne ręce roboty: wygłaszają płomienne przemówienia, piszą wiekopomne dzieła, publikują elektryzujące artykuły. Od tego zależy poparcie mas, A więc bieg rosyjskiej rewolucji. A więc bieg światowej historii.
Tylko towarzysz Stalin nie wygłasza płomiennych przemówień. Zresztą nie potrafi. Tylko on nie pisze wiekopomnych dzieł. Nawet nie próbuje. Tylko towarzysz Stalin nie publikuje elektryzujących artykułów. Nie ma takich ambicji. Dlatego towarzysz Stalin jest nie znany wśród szerokich mas. I takim pozostanie. Bowiem towarzysz Stalin nie ma przełożenia na masy. Nawet o to nie zabiega. Więc skoro nie ma nic lepszego do roboty, niech się zajmie czysto technicznymi sprawami. Wielkiego rozumu to nie wymaga. Złoto carskiej Rosji zostało przechwycone. Na taki cel można trochę wydać.
Za granicą wśród specjalistów od telekomunikacji muszą trafić się komuniści. Ileż to roboty, przewieźć dyskretnie jednego z drugim do Kraju Rad. Zachodnia technika burżuazyjna wkrótce i tak przegnije do cna. Ale nim nastąpi ten ostateczny krach, zdarza jej się jeszcze wymyślać zaskakujące rozwiązania. Na przykład taką automatyczną centralę telefoniczną, która łączy dwa aparaty bez pomocy telefonistki. No więc trzeba pojechać do zgniłych kapitalistów i kupić trochę tych cacek.
Towarzysz Stalin zbytnio się nie przemęcza. Musi tylko zaprosić z zagranicy inżyniera-komunistę, kupić wybraną przez niego zautomatyzowaną centralę telefoniczną, sprowadzić do Moskwy, zainstalować telefony w gabinetach odpowiedzialnych towarzyszy, uruchomić łączność, sprawdzić, czy wszystko gra. Potem umieścić inżyniera na liście wrogów i rozstrzelać, by nie sypnął sekretów kremlowskiego węzła telekomunikacyjnego.
Towarzysz Stalin zabrał się do pracy. Zamówił za granicą najnowocześniejszą technikę, sprowadził do Moskwy doskonałego inżyniera, wyznawcę idei Rewolucji Światowej. Inżynier zainstalował telefony, których nie da się podsłuchać. Wyregulował wszystko jak się patrzy, otrzymał godziwe wynagrodzenie. Po czym zniknął. Ku chwale Rewolucji Światowej. A pieniążki spłynęły z powrotem do kasy.
Odpowiedzialni towarzysze mają powód do zadowolenia. Ten Stalin! Jest beznadziejny, ale przynajmniej raz zrobił coś pożytecznego. Wreszcie można spokojnie pogadać i żadna pinda nie podsłuchuje…
Towarzysz Stalin uporał się z tą ważną misją na medal. Co więcej, wykazał się inicjatywą własną: ulokował główną centralę telefoniczną w miejscu, gdzie żaden wróg się nie zakradnie — w Komitecie Centralnym partii, tuż obok swego gabinetu.
To nie jest tak, że towarzysz Stalin wykonuje zadanie i natychmiast o wszystkim zapomina. Wcale nie. Towarzysz Stalin otoczył bezpieczeństwo łączności stałym osobistym nadzorem. Zamorski inżynier zamontował taką stację telefoniczną, która nie tylko gwarantuje pewne połączenie dowolnych dwóch aparatów, ale pozwala też kontrolować — bez opuszczania centrali! — czy wszystko należycie działa, czy ktoś nie podsłuchuje. Tak więc, jeżeli, powiedzmy, towarzysz Trocki telefonuje do towarzysza Bucharina, to nikt nie może podłączyć się do ich rozmowy. Z wyjątkiem towarzysza Stalina. Towarzysz Stalin podłącza się do rozmów towarzysza Trockiego i towarzysza Rykowa i towarzysza Bucharina, towarzyszy Zinowiewa z Kamieniewem. Towarzysz Stalin jest bardzo troskliwy: podłączy się, nie przerywa, bo tylko sprawdza, czy jest dobra słyszalność. Świetna! Nie na darmo zamorskiemu inżynierowi oferowano złote góry.
Odpowiedzialni towarzysze przystąpili do omawiania zagadnień Rewolucji Światowej. I nie tylko. Tymczasem towarzysz Stalin zaproponował, by sieć bezpiecznej łączności rozszerzyć: podłączyć do niej nie tylko moskiewskie kierownictwo, ale także władze Ukrainy, Uralu, Zakaukazia, Powołża.
Co też i uczyniono.
Początkowo towarzysz Stalin osobiście włączał się w linię. Cmokał, kręcił głową. Świetnie słychać. Co za technika! Z czasem polecił utworzyć Wydział Stałej Kontroli Funkcjonowania Sieci Rządowej. Wydział włączono w skład Instytutu Rewolucji Światowej. Robota w końcu ta sama: badać przyjaciół, którzy mogą stać się wrogami.
Niestety, nie wszyscy rozmawiają przez telefon. Rozmawiają również w daczach, sanatoriach, leśnych domkach myśliwskich, kaukaskich kurortach, salonkach pociągu rządowego, separatkach kremlpwskiego szpitala, łaźniach, saunie, łóżku, kuchni… A wszystkiego trzeba posłuchać. Wszystko trzeba mieć na oku. Trzeba chronić Rewolucję Światową przed przyjaciółmi, którzy mogą stać się wrogami.
Niebawem wyłonił się poważny problem: kogo wyznaczyć do kontrolowania jakości linii telefonicznych?
Towarzyszy z NKWD? W żadnym razie. Sami powinni być kontrolowani. Wyższą kadrę oficerską? Jeszcze czego! Nasłuchają się rozmaitych sekretów, a potem wykorzystają i zorganizują przewrót.
Trzeba wyznaczyć ludzi sprawdzonych. Takich, którzy sami w sobie nie stanowią żadnej siły. Młode dziewczyny, najlepiej samotne — bez rodzin, bez znajomych, bez przyjaciół. Dobrze, jeśli mają jakieś plamy na życiorysie. Na wszelki wypadek…
Dziewczęta można też wykorzystać do ochrony. Zdarzają się takie sytuacje, że na ulice Moskwy trzeba wytoczyć pięciowieżowe czołgi T-35 Piątej Brygady Czołgów Ciężkich i wysłać pułki Moskiewskiej Dywizji Piechoty im. Czerwonego Proletariatu. Ale są też i takie sytuacje, kiedy lepiej posłać grupki roześmianych dziewczyn. Takich, które w razie czego potrafią skręcić kark gołymi rękami.
Też potęga, choć niewidoczna.
Z punktu widzenia Rewolucji Światowej ludzie zasadniczo dzielą się na dwie kategorie: na tych, którym trzeba natychmiast poderżnąć gardło i na tych, którym na razie nie trzeba.
Gdy wybuchnie Rewolucja Światowa, trzeba będzie dokładnie wiedzieć, kto jest kim. Who is who, jak mawiają. Żeby byle łapserdak nie wkręcił się do zwycięskiego proletariatu. Wybije godzina, uderzą dzwony i wtedy musimy po prostu wiedzieć, czy byłeś z nami, drogi towarzyszu, czy może przeciwko nam. Nie stosowałeś uników? Nie miałeś chwil zwątpienia? Oportunizmu? Kto nie z nami, ten przeciw nam! Rewolucja Światowa będzie straszniejsza od dnia Sądu Ostatecznego. Na każdego przyjaciela czeka gotowa teczka. Landrynki na prawo, kukułki na lewo. Ladies and gentleman, mesdames, mademoiselles et monsieurs, senoras y senores, panie i panowie, towarzysze, drodzy przyjaciele — do szeregu, według wzrostu i zarostu! Wybije godzina i wtedy towarzysze z NKWD będą mieć pełne ręce roboty. Rozlegnie się wielka kanonada. Towarzysze z NKWD będą eliminować wrogów. Ale kto zajmie się przyjaciółmi, którzy mogą stać się wrogami? Jest taka siła. Instytut Rewolucji Światowej czuwa. Zawsze, Półki bez końca, na półkach teczki — oto oręż obrony Rewolucji! Materiały na poszczególne kraje. Na każdy kontynent. Na kapitalistów. Na posiadaczy. Socjaldemokratów. Liberałów i socjalistów. Lewackich radykałów i umiarkowaną prawicę. Generałów i oficerów. Na dziennikarzy. Wysmarowałeś wredny artykulik o Związku Radzieckim, o NKWD, o towarzyszu Stalinie — i masz już teczuszkę z własnym nazwiskiem. Na razie chudą. Jedna kartka — twoja bazgranina. Popełniasz następne oszczerstwo — zawartość teczuszki pęcznieje. Potem możesz spłodzić nawet i sto wiernopoddańczych artykułów. To bez znaczenia. Takie się nie liczą. Dusery nic nie dadzą. Nie trzeba było pisać źle, ot co! Siedzisz w tym swoim Paryżu, czernisz piórem papier. I nie domyślasz się…
Ech, nie domyślasz się nawet…