9

Krew i grzmot

Frank Winter otworzył jedno oko, ale wokół panowały kompletne ciemności.

Spałem, nie pamiętam jednak, jak się kładłem do łóżka, pomyślał. Ostatnie, co pamiętam, to…

Spróbował usiąść, ale jego głowa uderzyła w coś twardego. Spróbował poruszyć ramionami, ale były przymocowane do boków. Spróbował się obrócić, ale było za mało miejsca.

Poczuł czarną falę najczystszego przerażenia. Był zamknięty w ciasnej skrzyni, bez światła i powietrza. O mój Boże! Jestem w trumnie, pomyślał. Ktoś musiał mnie znaleźć w łóżku i pomyślał, że nie żyję. Boże, nie mów mi, że zostałem żywcem pogrzebany…

– Ratunku! – krzyknął. – Pomocy! Niech ktoś mnie stąd wyciągnie!

Nie było odpowiedzi. Udało mu się wyrwać prawą rękę i uderzyć pięścią w pokrywę.

– Ratunku! Ratunku! To pomyłka!

W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Zaczął hiperwentylować, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, jakby wbiegał po schodach. Zaraz jednak zmusił się do spokoju. Uspokój się, Frank. To nic nie da. Zużyjesz tylko powietrze i zmęczysz się. Spokojnie. Zastanów się. Spróbuj sobie przypomnieć, co się stało.

Problem polegał na tym, że nic nie pamiętał. Kołatało mu po głowie, że ukrywał się w jakimś ciemnym miejscu, bardzo wysoko. Może na poddaszu stodoły? Słyszał krzyki mężczyzn i szczekanie psów, a za drzewami tańczyły płomienie pochodni. Wpełzł jeszcze głębiej w ciemność, ale nie pamiętał, co się działo potem.

– Ratunku! – krzyknął ponownie i znów załomotał pięścią w wieko. – Nie umarłem! Musicie mnie stąd wydostać!

Nagle trumna, w której tkwił, zabujała się w prawo i uderzyła w coś – też drewnianego. Może w inną trumnę. Frank nastawiał uszu, szeroko otwierał oczy w ciemności, próbował usłyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Trumna znów kiwnęła się na bok i poleciała w dół, i odniósł wrażenie, że unosi się na wodzie.

– Musicie mnie stąd wydostać! – zawył. – Nie mogę oddychać! Na Boga, wyciągnijcie mnie stąd, zanim się uduszę!

Udało mu się wyrwać także lewą rękę i załomotać wściekłym, oburęcznym staccato w pokrywę. Nikt jednak nie reagował, a ruch w górę i w dół stał się wyraźniejszy. Jego trumna unosiła się przez chwilę, potem zamierała i opadała w dół.

Usłyszał basowe skrzypienie, potem spowodowany wiatrem łopot – mogły to być żagle. Zrozumiał, że jego trumna znajduje się na statku, który właśnie wypływa w morze. Zdawało mu się, że słyszy wrzask mew – a może były to rozpaczliwe krzyki innych zamkniętych w trumnach ludzi.

Zamierzał znów wrzasnąć, powiedział sobie jednak: nie panikuj. Nikt cię nie wypuści. Możesz tylko leżeć i czekać, oszczędzając energię. Może i zamknięto cię w trumnie, ale nie zabito i dokądś cię zabierają – niezależnie od powodu.

Poczuł, że statek obraca się na wietrze i przez chwilę siła odśrodkowa przyciskała mu boleśnie bark do deski, zaraz jednak wyrównał kurs i zrobiło się nieco spokojniej. Niestety, unoszenie się i opadanie trwało dalej i wkrótce poczuł mdłości. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadł i co, ale nie był w stanie.

Nagle ktoś zaczął łazić po trumnach.

– Ratunku! Pomocy, ja żyję!

Człapanie zamilkło, był jednak pewien, że ten ktoś jest cały czas w pobliżu. Czekał ze wstrzymanym oddechem.

– Pomocy… – szepnął. – Proszę, na litość boską, wyciągnij mnie stąd…

Minęło kilka minut, a potem usłyszał wysoki, drżący głos.

– Tatal nostru carele esti in ceruri… sfinteasca-se numek tau…

Tatal nostru! Słowa te trafiły go z taką siłą, jakby ktoś walnął go pięścią w brzuch. Tatal nostru! To samo nuciła Susan Fireman i młody człowiek na izbie przyjęć!

– Wypuśćcie mnie stąd! – wrzasnął i jeszcze energiczniej załomotał o pokrywę. – Wypuśćcie mnie! Chcę stąd wyjść!

– Ciii… – powiedział kobiecy głos, bardzo łagodny i uspokajający. – Ciii, Frank, miałeś zły sen, to wszystko.

Machnął wściekle prawą ręką, ale zamiast w wieko trumny trafił w nocny stolik i zrzucił na podłogę budzik.

– Ccco? Co się stało? – wycharczał i otworzył oczy. Była noc, lecz przez uchylone okno wpadało do środka światło ulicznych latarni. Na zewnątrz musiało padać, bo po suficie niczym ameby pełzły krople wody. Słyszał wycie syren i krzyki.

Usiadł. Na krawędzi łóżka siedziała Susan Fireman – w jednej z jego białych koszul. Wbił w nią wzrok. Nie pamiętał, czy dziewczyna żyje, czy umarła. Jej oczy błyszczały tak blado, jakby była niewidoma.

– Frank? To tylko ja. Miałeś zły sen.

– Która godzina? – Ponieważ nie odpowiedziała, wychylił się za krawędź łóżka i popatrzył na tarczę leżącego na podłodze zegarka. Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt siedem. Za trzy minuty północ.

– Dobrze się czujesz? – spytała Susan Fireman.

Usiadł i pomasował sobie kark. Całe ciało miał zesztywniałe, posiniaczone i podrapane, jakby faktycznie przez kilka godzin leżał w trumnie.

– Sądziłem, że wyszłaś.

– Oczywiście, że nie. Będą się tobą opiekowała.

– Czy to też jest senny koszmar?

– Co?

– Ty, cała ta epidemia, wszystko. To jak senny koszmar Wewnątrz sennego koszmaru.

Susan Fireman wyciągnęła do niego rękę, wnętrzem do góry, jakby chciała dać mu odpowiedź na wszystkie pytania.

– Całe życie jest koszmarem sennym, Frank. Różnica lega jedynie na tym, że niektórzy z nas nigdy się nie budzą.

Frank siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Może to nie działo się naprawdę. Może wciąż trwała wczorajsza noc, a on wcale się nie obudził i wcale nie szedł do szpitala przez Herald Square. Może nie było pomalowanej na srebrno dziewczyny, która odgrywała pantomimę, i żadnego wymiotowania krwią. Może na mieście nie odbywała się masakra. Może „Tatal nostru” to jedynie słowa, które usłyszał od jednego z pacjentów albo w radiu, kiedy jechał taksówką, i które zarejestrowała jego podświadomość.

Popatrzył na Susan Fireman. Wyglądasz, jakbyś siedziała na skraju mojego łóżka, ale może wcale cię tu nie ma. Wstał bez słowa, poszedł do kuchni i zapalił światło. Kuchnia była urządzona nowocześnie, dość surowo – blaty zrobiono z czarnego granitu, pośrodku stała kuchenka z nierdzewnej stali. Jedyną dekoracją był wysoki trójkątny wazon, w którym stała samotna krwistoczerwona kalijka etiopska.

Podszedł do lodówki i wyjął butelkę perriera. Kiedy sięgnął w kierunku błyszczącej czarnej półki po szklankę, dostrzegł w niej odbicie Susan Fireman. Stała po przeciwnej stronie kontuaru, ręce miała opuszczone wzdłuż ciała.

– Posłuchaj, Susan – zaczął, nie odwracając się. – Nie wiem, czy żyjesz, czy umarłaś, czy śnię, ale wolałbym, żebyś zostawiła mnie samego.

– Nie mogę, Frank.

Nalał sobie szklankę wody i odwrócił się do niej.

– To jest mój senny koszmar, co oznacza, że muszę zrobić wszystko, czego ode mnie zażądasz, prawda?

– To nie jest „twój” senny koszmar. To senny koszmar wszystkich ludzi.

– Co masz na myśli?

– Zrozumiesz, kiedy przejdziesz na drugą stronę.

– Nie mam zamiaru przechodzić na żadną drugą stronę Susan Fireman podeszła bliżej i uniosła doń, aby dotknąć jego policzka. Machnął ręką jak na natarczywą muchę.

– Ale Frank… nie masz wyboru. Nikt z nas nie ma wyboru.

– Muszę iść spać. – Powiedział to nie do niej, a do siebie. – Muszę znów zasnąć i naprawdę się obudzić. Jest poniedziałkowa noc i nic z tego wszystkiego się nie wydarzyło.

– Możesz wszystkiemu zaprzeczać, ale im prędzej się z tym pogodzisz, tym lepiej. Zaczyna na nas nadpływać ciemna chmura jak wielkie czarne skrzydło i bardzo szybko się porusza. Długo już nie potrwa i dzienni ludzie odejdą na zawsze.

– Bzdura – odparł Frank. – Nic z tego się nie wydarzyło. – Uniósł szklankę, ale nie wiadomo dlaczego myśl o napiciu się wody sprawiła, że poczuł niesmak w ustach. Wylał wodę do zlewu, odstawił szklankę na półkę i wrócił do sypialni, zostawiając Susan Fireman w kuchni. Położył się w pomiętej pościeli i zamknął oczy. Jeśli uda mu się zasnąć, Susan Fireman zniknie i wszystko wróci do normy.

Minęło pięć minut, ale sen nie przychodził. Wszystko wokół było jakieś inne – musiało się stać coś złego. Po północy Manhattan zawsze dudnił klaksonami i słychać było pędzące dokądś wozy strażackie, nigdy jednak nie było tak hałaśliwie jak teraz. Dziś wycie syren nie milkło nawet na sekundę, jedna nakładała się na drugą, co brzmiało jak piekielne chóralne alleluja. Rozlegały się też tępe uderzenia, jakby rozbijano drzwi siekierami, a na to nakładał się chrzęst rozbijanego szkła i basowe dudnienie niewiadomego pochodzenia.

Otworzył oczy. Było jedenaście minut po północy. Susan Fireman stała cały czas w drzwiach sypialni i obserwowała go.

George Gathering prosił, aby zjawił się w Sisters of Jerusalem o drugiej w nocy. Cóż, nawet jeśli to koszmar senny, nie potrafię w nim spać, więc mogę tak samo dobrze wziąć prysznic, ubrać się i iść do szpitala.

Usiadł.

– Nic z tego? – spytała Susan Fireman.

– To nie jest koszmar senny, prawda? Nawet jeśli zasnę, nie obudzę się, by stwierdzić, że nigdy cię nie spotkałem, prawda?

– Nie, Frank.


Kiedy wyszedł na ulicę, ogarnęła go lepka, hałaśliwa noc. Nie mogło mocno padać, bo chodniki już były suche, ale wilgotność powietrza przypominała tropik.

Nigdzie nie było widać żadnej taksówki, więc ruszył piechotą. Kiedy opuszczał mieszkanie, Susan Fireman stała w przedpokoju i cały czas się uśmiechała. Poprosił, aby jej tu nie było, kiedy wróci, ale odparła jedynie:

– Czas pokaże, Frank. Czas pokaże.

Mężczyzny z pomalowaną na niebiesko twarzą, który kilka godzin temu trzymał się skrzynki pocztowej, już nie było, ale deszcz był za mało intensywny, aby mógł zmyć kałużę krwi, którą tamten zostawił na chodniku. Krwawe odciski dłoni przecinały ulicę, co świadczyło o tym, że mężczyzna odpełzł na czworaka, do tego niezbyt dawno temu.

Frank przez chwilę miał ochotę pójść za tymi śladami i sprawdzić, dokąd go zaprowadzą. Może byłby w stanie pomóc temu człowiekowi, zdecydował jednak, że zamiast udowadniać sobie, że ma sumienie i szukać pojedynczego człowieka, powinien iść do Sisters of Jerusalem, gdzie bardziej się przyda, zajmując się większą liczbą ludzi.

Szedł na południe Drugą Aleją, która wyglądała stosunkowo spokojnie. Choć chodniki pokrywały kawałki cegieł i szkła, nie było ludzi. Wokół leżały przewrócone wózki na zakupy – w wielu pozostawiono wyszabrowane skądś telewizory, butelki alkoholu i markowe dżinsy. Chciwość ludzka nigdy nie przestała Franka zadziwiać. Świat się kończył, a ludzie kradli telewizory.

Właśnie miał przeciąć Trzydziestą Dziewiątą, kiedy usłyszał wołanie o pomoc.

Odwrócił się i ujrzał mniej więcej piętnastoletnią dziewczynę kucającą w otwartych drzwiach drogerii. Jej włosy były tak zakrwawione, że wyglądały jakby były czerwone. Także biały T-shirt miała pokryty zakrzepłą krwią.

– Pomocy! – powtórzyła. – Proszę pana… proszę mi pomóc. Palę się! Płonę!

Frank podszedł.

– Przykro mi, ale tu w niczym pani nie pomogę. Dojdzie pani do Sisters of Jerusalem? Wie pani, gdzie to jest? Zobaczymy tam, co da się dla pani zrobić.

– Nie mogę! Nie mogę się poruszyć! Moja skóra się pali!

Kucnął obok. Dziewczyna miała zadarty nos, wyglądała dość chłopięco i prawdopodobnie miała w żyłach domieszką chińskiej krwi. Gwałtownie dygotała, a jej małe oczy skakały na boki, jakby sądziła, że jest ścigana.

– Musi pani iść na izbę przyjęć. Nie mogę pani pomóc na ulicy.

Złapała go za rękaw marynarki.

– Może pan. Proszę podejść bliżej, to pokażę panu jak. Frank próbował się od niej odsunąć.

– Przykro mi, ale w szpitalu są setki ludzi, którzy nie mniej pilnie potrzebują mojej pomocy. Odprowadzą panią do szpitala, ale…

Dziewczyna pociągnęła Franka za rękaw i wstała.

– Aaaaaaarrrhhhhh! – wrzasnęła i zamachnęła się na niego. Mignęło szkło. Zasłonił się ramieniem, lecz kawał zbitej szyby przeciął rękaw marynarki, koszulę i skórę. Ponownie uniosła rękę, ale Frank z całej siły ją odepchnął i dziewczyna poleciała do tyłu, wpadając przez okno do wnętrza drogerii. Na boki rozprysło się szkło, z hukiem przewróciła się wystawka szminek i kremów. Na koniec na podłogę spadł obrotowy panel z okularami przeciwsłonecznymi.

Ciałem dziewczyny gwałtownie wstrząsnęło, a jej jedna noga kopała, jakby stymulowana prądem. Frank cofnął się dwa kroki, trzymając się za krwawiące przedramię. Krew przeciekała mu przez palce, kiedy jednak zajrzał do rękawa, stwierdził, że nie został cięty zbyt głęboko. Wahał się, nie bardzo wiedział, co robić dalej. Dziewczyna uniosła nieco głowę, zaraz jej jednak opadła, a noga przestała kopać. Prawdopodobnie nie żyła, więc Frank postanowił zostawić ją tam, gdzie była. Cokolwiek mówiła Susan Fireman, to był koszmar, a przysięga Hipokratesa nie ma w koszmarach zastosowania.

Ruszył truchtem przed siebie, najpierw na zachód w kierunku Lexington, potem znów na południe, do Trzydziestej Siódmej. Po jakichś sześciu albo siedmiu przecznicach ujrzał biegnącą w poprzek ulicy grupę, złożoną z sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu osób, pokrzykującą i wyjącą jak wataha wilków. Rozległ się terkot serii z broni automatycznej. Z któregoś okna wrzasnęła na Franka kobieta: „Ty! Hej, ty draniu! Nie uciekniesz mi!”, ale kiedy skręcił w Trzydziestą Siódmą, znów był sam, jedynie z przewróconymi pojemnikami na śmiecie i połamanymi skrzynkami.


Usłyszał tłum hałasujący pod szpitalem z odległości przynajmniej czterech przecznic. Na skrzyżowaniu Piątej Alei i Trzydziestej Siódmej płonęły dwa wraki samochodów, wypełniając powietrze gęstym, oleistym dymem, a sześć albo siedem osób leżało na chodniku. Ich głowy były przykryte kocami i kurtkami, musieli nie żyć. W poprzek chodnika płynęła krew i spływała do rynsztoka. Lizał ją biało-brązowy kundel, który sprawiał wrażenie, że czuje się winny, robiąc to, co robi. „Rzędzie biegali ludzie i najbardziej przerażało to, że byli bardzo cisi: tylko nieliczni płakali lub krzyczeli, pozostali mieli poważne miny i wytrzeszczone oczy i w ogóle się odzywali. Nawet gdy ktoś się z kimś zderzał, zdawał tego nie zauważać – potykał się, odzyskiwał równowagę i biegł dalej. Frank miał wrażenie, jakby całe miasto zwariowało.

Ulica przed szpitalem była tak zatłoczona, że z trudem się przebijał, używając barków i łokci, kilka razy musiał nawet łapać kogoś za ubranie i odsuwać go na bok. Od czasu do czasu ktoś nagle wymiotował fontanną krwi, niewielu się tym jednak przejmowało. Było tu więcej krzyku, kłótni i paniki, ale ludzie krążyli bez celu i wpadali na siebie, jakby nie mieli pomysłu, co ze sobą robić.

Niektórzy mamrotali pod nosem: Tatal nostru, carele esti in ceruri, każdy do siebie, co sprawiało, że ulica brzmiała jak gigantyczny rozgdakany kurnik.

Po kilku minutach walki Frankowi udało się dotrzeć do policyjnej barierki. Wściekły mężczyzna w czerwonej wełnianej czapce próbował wciągnąć go z powrotem w tłum.

– Czekaj na swoją kolej! Czekaj na swoją kolej! – darł się, ale Frank pchnął go w ramię i mężczyzna natychmiast zniknął w rozhisteryzowanym tłumie jak połknięty przez wzburzone morze.

Frank przeszedł pod barierką. Kiedy się prostował, stało przed nim dwóch gliniarzy w hełmach używanych podczas rozruchów, machających długimi pałkami.

– Za barierkę, kolego! Szpital jest pełny! Idź do domu i zostań tam!

– Chwileczkę! Jestem lekarzem! Pracuję tutaj! – Wyciągnął portfel i pokazał identyfikator. – Mam dyżur.

Jeden z policjantów obejrzał identyfikator.

– W porządku, doktorze – powiedział i cofnął się, aby go przepuścić. – Choć prawdę mówiąc, nie wiem, co może pan dla tych ludzi zrobić.

Frank przeszedł przez chodnik i pchnął wysmarowane krwią plastikowe drzwi. Aby dotrzeć do izby przyjęć, musiał przecisnąć się przez ławicę porzuconych łóżek transportowych, w większości pokrytych zakrwawionymi prześcieradłami. W środku świat był czerwony. Pacjenci leżeli na podłodze w sześciu rzędach, hałaśliwie wymiotując krwią. Cała izba przyjęć była pokryta krwią – podłogi, ściany, nawet sufity. Wszędzie były czerwone odciski dłoni. Nie było człowieka, którego ubranie byłoby nasączone krwią, a wielu pacjentów wyglądało, jakby mieli jasnoczerwone rękawiczki i maski – jak uczestnicy jakiegoś ponurego pogańskiego rytuału.

Frank odsuwał zasłonę za zasłoną, aż w samym końcu izby przyjęć znalazł Deana Garretta. Lekarz pochylał się nad młodą Portorykanką, która z każdym wydechem wypluwała krwiste pęcherzyki. Ubranie Deana też było przesączone krwią i wyglądał na wykończonego.

– Doktorze, nie umrę? – spytała kobieta. – Tak bardzo się boję… nie mogę znieść myśli, że już nigdy nie będę oglądać słońca.

Dean położył jej dłoń na czole i spróbował się uśmiechnąć.

– Zobaczy pani słońce, proszę się nie martwić. Za miesiąc będzie pani siedzieć na dachu w bikini, a ja przyjdę to sprawdzić.

– Cześć, Dean – powiedział Frank.

Tamten odwrócił się i popatrzył na niego, jakby go nie poznawał.

– Och, Frank… cześć. Dobrze, że mogłeś przyjść, choć sądzę, że potrzebujemy nie lekarzy, ale księży. – Ujął go za rękę i odeszli kawałek. – Frank, oni umierają. Wszyscy. Jeszcze nie ogłoszono tego w telewizji, ale ta choroba jest w stu procentach śmiertelna i nie możemy nic zrobić, aby ją powstrzymać.

– Nie ma nic z laboratoriów?

– Jak na razie, są głupi. Wydaje się, że każda z ofiar ma we krwi ten metaloenzym, ale zaczynają sądzić, że to nie przyczyna, lecz objaw.

– Gdzie George?

– Na dziesiątym piętrze, pomaga robić sekcje.

– Ile jak na razie?

– Do za piętnaście dwunasta przyjęliśmy siedmiuset siedemnastu pacjentów, co dziesięciokrotnie przekracza nasze możliwości. Szacując z grubsza, powiedziałbym, że straciliśmy już ponad połowę. Wygląda na to, że umierają szybciej niż na początku. To jak pożar lasu… im więcej ludzi się zaraża, tym szybciej następuje śmierć. W tej chwili większość umiera w ciągu czterech, pięciu godzin od przyjęcia.

Frank rozejrzał się. Nie wiedział, co powiedzieć. Niektóry ludzie jeszcze wymiotowali krwią, ale większość leżała blada i drżąca, jakby wiedzieli, co ich czeka, i nie mieli już siły płakać.

– Krwawisz – powiedział Dean.

Frank popatrzył na łokieć.

– Nic poważnego. Jakaś dziewczyna zaatakowała mnie kawałkiem szkła. Na ulicach trwa szaleństwo. Ludzie, którzy próbują się dostać do szpitala, stoją chyba w pięćdziesięciu szeregach.

Dean poszedł przodem, w kierunku swojego gabinetu. Minęli siedzącą na podłodze, opartą o ścianę kobietę i trzy, które leżały na podłodze. Wszystkie dygotały i pomrukiwały pod nosem. Biurko Deana było zasłane zakrwawionymi, wymiętoszonymi papierzyskami.

– Nie ma sensu przyjmować następnych – orzekł, przysuwając sobie fotel. – Nic nie możemy dla nich zrobić, jeśli nie liczyć potrzymania za rękę, kiedy umierają.

– Może to się samo wypali, jak hiszpanka w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku.

– Hiszpańska grypa się skończyła, bo nie miał się kto już zarażać. Nie wiem, Frank… nie mam żadnego pomysłu, co to może być. Nie rozumiem, jak to się rozprzestrzenia i dlaczego sprawia, że ludzie chcą pić ludzką krew.

– Może telewizja się nie myli? Może to naprawdę wampiry?

– Oczywiście. Zespół Nosferatu. Lepiej daj sobie opatrzyć tę ranę na ręku.

Frank zdjął marynarką i podwinął zakrwawiony rękaw. Dean przetarł cięcie alkoholem i przyjrzał mu się.

– Miałeś szczęście. Pół centymetra w lewo i otworzyłaby tętnicę promieniową. – Założył opatrunek i przymocował plastrem. Jedna z kobiet na podłodze jęknęła. – Tatal nostru

– Ktoś się dowiedział, co to znaczy? – spytał Frank.

Dean pokręcił głową.

– Nie mamy na nic czasu, Frank. Na nic.

– Ale oni wszyscy to mówią. Każdy, kto zachorował, powtarza te słowa. Nie sądzisz, że trzeba się tym zająć?

– Oczywiście, jak najbardziej, ale nie ja i nie dziś. Frank zostawił Deana w gabinecie i zrobił obchód izby przyjęć oraz sąsiednich oddziałów. W sali dla nowych przyjęć pacjenci wymiotowali i rozpaczliwie krzyczeli albo gorączkowo coś bełkotali, a wymęczone pielęgniarki chodziły od łóżka do łóżka, próbując ich uciszyć i jak najwygodniej ułożyć. Dopóki nie będzie wiadomo, co powoduje epidemię, nie można było wiele więcej zrobić. Frank ostrożnie przechodził przez zakrwawione ciała, leżące pokotem na korytarzach. Większość chorych była praktycznie w agonii i milcząco wbijała wzrok w sufit. Sanitariusze przeczesywali korytarze, sprawdzali, kto jeszcze żyje, potrząsając ludzi za ramiona. Od czasu do czasu któryś z nich dawał znak pracownikom transportu i podnoszono kolejne ciało, kładziono je na łóżku transportowym i odwożono do kostnicy, owinięte zakrwawionym prześcieradłem jak wystawowy manekin.

Smród był tak silny, że Frank musiał przyciskać rękę do nosa i ust. Choć praktykował gastroenterologię od jedenastu lat, nigdy się nie przyzwyczaił do odoru rozkładającego się ludzkiego ciała – w odróżnieniu od George’a, który mógł ciąć oślizgłe, szarozielone zwłoki bez maski na twarzy, śpiewając przy tym Annie Laurie. Frank zawsze był przekonany, że zapach śmierci utrzymuje się na jego rękach i we włosach nawet po trzech albo i czterech prysznicach. Kobiety, które przewinęły się przez jego życie, często przyłapywały go na tym, że obwąchuje sobie czubki palców, nigdy im jednak nie mów dlaczego to robi. Nie chciał, aby sądziły, że kiedy się z nim kochają, jego dłonie zalatują trupem.

Żołądek podszedł mu do gardła, ale ponieważ był pusty, Frank poczuł w ustach jedynie kwaśną żółć. Tył gardła drapał go, jakby ktoś przejechał po śluzówce zdzierakiem, a skór swędziała. Czuł się, jakby miał gorączkę. Czuł, jak po plecach spływa mu pot i rozchodzi się wokół paska spodni.

Leżący na podłodze mężczyzna z trudem uniósł głowę i wy w niego wzrok. Krew zaschła mu na twarzy, tak że wyglądy jakby miał czerwoną brodę, jego oczy były całkowicie rozkojarzone.

De strigoica, de strigoi – powiedział chrapliwie. – Si de case cu moroi.

– Słucham? – zapytał Frank i przykucnął obok. – Co pan chce powiedzieć?

De deochetori… si de deochetoare… – wycharczał mężczyzna i opadł ciężko na plecy. Wbił wzrok w umierającą obok niego kobietę i walczył o powietrze.

Frank wstał. Nie potrafił się domyślić, w jakim języku mówią ci ludzie, był jednak niemal pewien, że to decydujący trop. Co sprawia, że ludzie zaczynają mówić językiem, którego nigdy się nie uczyli i którego nikt nie rozumie? O ile wiadomo, zdarza się to podobno ludziom opętanym przez demona, lecz w coś takiego akurat nie wierzył.

Boże, ależ chciało mu się pić. Odsunął na bok porzucone wózki inwalidzkie i poszedł do automatu z coca-colą. Wyjął trzy ćwierćdolarówki, zanim jednak wsunął pierwszą do automatu, uznał, że nie chce coli. Sama myśl o przełykaniu coli sprawiła, że zrobiło mu się jeszcze goręcej, a skóra mocniej zaswędziała. Potrzebuję czegoś innego, czegoś, co naprawdę, mnie orzeźwi.

Minął go sanitariusz, pchający łóżko transportowe z młodą blondynką. Był niski i pulchny, pod oczami miał czarne kręgi, ze zmęczenia jego twarz wyglądała jak odlana z wosku. Kombinezon miał tak opryskany krwią, że wyglądał jak rzeźnik.

– Co słychać? – zagadnął Frank.

Sanitariusz stanął i wytarł nos zakrwawionym przedramieniem.

– Nie możemy nic dla nich zrobić, prawda? Możemy tylko patrzeć, jak walą w kalendarz, i wywozić ich do kostnicy.

– Pomogę panu – powiedział Frank, złapał łóżko z przodu i zaczął je pchać. Jeśli nie był w stanie pomóc umierającym, to przynajmniej spróbuje ulżyć żywym.

Pchnął ciężkie wahadłowe drzwi do kostnicy. W środku było chłodno i mroczno, jedna ze świetlówek ciągle gasła i znowu się zapalała. Wszystkie lodówki musiały być pełne, bo ciała owinięte w prześcieradła, tak aby widać było tylko twarz, ciasno zaścielały podłogę. Na dyżurze był tylko jeden pracownik fizyczny – wysoka brunetka w małych owalnych okularkach, z romańskim nosem. Wyglądała na tak samo zmęczoną jak sanitariusz, a na górnej wardze miała pokryte strupem pęcherzyki opryszczki.

– Przywieźliśmy pani kolejną zmarłą – zakomunikował Frank. – Gdzie ją położyć?

– Każde miejsce będzie dobre – odparła pracownica kostnicy, wskazując na szereg leżących kobiet. – Staram się oddzielać mężczyzn i kobiety.

– Po co? – spytał sanitariusz. – Żeby się po śmierci nie zabawiali?

– Z szacunku. Ale może tego nie uczą w szkole dla sanitariuszy.

Sanitariusz wyszedł, waląc głośno łóżkiem o drzwi. Pracownica kostnicy pochyliła się nad kobietą, którą właśnie przywieźli, popatrzyła na przymocowaną do dużego palca u nogi kartkę.

– Jane Kryzmanski, Zachodnia Trzydziesta Ósma tysiąc sto czterdzieści trzy. Dwadzieścia cztery lata. Boże, co za marnotrawstwo.

Frank rozejrzał się wokół.

– Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki bezradny.

– Jest pan lekarzem?

Frank skinął głową.

– Frank Winter, gastroenterologia.

– Miło pana poznać, doktorze. Helen Bryers. Nie wiem jeszcze, czym to jest spowodowane?

– Nie. Cokolwiek to jest, wygląda na trudne do wyizolowania.

– To zły sen – westchnęła Helen Bryers. – Cały czas mam wrażenie, że to tylko zły sen i kiedy się obudzę, wszystko okaże się nieprawdą.

To tak jak ja, pomyślał Frank. Możliwe, że ty tez jesteś moim snem i wcale nie istniejesz.

– Ile mamy zwłok?

– Licząc tę młodą damę, trzysta sześćdziesiąt dziewięć. W magazynie w głębi jest ponad sto. Będziemy musieli je szybko stąd zabrać, zanim zaczną zagrażać zdrowiu. Czekam na jakąś informację o samochodach chłodniach.

Frank chodził między zwłokami. Każde ciało było wielką indywidualną tragedią, teraz jednak zmarli zamienili się w liczby – w coraz bardziej rosnące liczby.

– Mógłby pan coś dla mnie zrobić, doktorze? – spytała Helen Bryers. – Wie pan, od czterech godzin nie miałam czasu iść do toalety…

– Chciałaby pani, żebym tego wszystkiego popilnował?

– Obaj moi koledzy mają wolne, jeszcze ich nie ściągnięto, a nie wolno mi zostawiać kostnicy bez nadzoru.

– Na wypadek gdyby ktoś chciał uciec?

Zdjęła okulary i próbowała się uśmiechnąć.

– To zasada, którą wprowadzono po tych nieprzyjemnych incydentach w zeszłym roku.

– To znaczy?

– Mieliśmy kilka niemiłych przypadków… sprzątacze wykorzystali zmarłych.

Frank nagle uświadomił sobie, że wpatruje się w szyję Bryers i bladobłękitną linię jej tętnicy szyjnej. Bez trudu mógł sobie wyobrazić pompowaną przez serce, pulsującą w jej organizmie ciepłą krew i myśl ta była dziwnie uspokajająca. Pić krew… to musi być jak wejście do ciepłej kąpieli…

Zamrugał.

– A mówi pani o tych przypadkach? – powiedział, kiedy nagle dotarło do niego, co miała na myśli Helen Bryers. – Słyszałem o tym, oczywiście. No tak, są chyba na tym świecie faceci tak nieciekawi, że lecą na nich jedynie trupy.

– Więc nie będzie pan miał mc przeciwko temu, jeśli…

– Nie, proszę iść. Proszę się nie spieszyć. Wygląda pani tak, jakby należała się pani przerwa.


Helen Bryers wzięła torebkę i zostawiła Franka samego. Zastanawiał się, czy nie powinien raczej jej odmówić i wrócić na izbę przyjęć, do Deana, albo iść na górę, by pomóc George’owi, ale wszystko wydawało się takie beznadziejne… Nieważne, co by zrobili, i tak nie wiedzieli, jak uchronić tych ludzi przed śmiercią. Choć może… może nawet lepiej, że umierają1? Dla większości ludzi tak było lepiej…

Ujrzał swoje odbicie w oszklonej szafce. Patrzył, jakby siebie nie poznawał. Dla większości ludzi było lepiej, że umierają? Jak mógł coś takiego pomyśleć? Przecież jest lekarzem. Jego zadaniem jest robić wszystko, co w jego mocy, aby ratować ludzkie życie. Potarł przedramię. Skórę miał nieprzyjemnie rozgrzaną, jakby miał udar słoneczny, i tak bardzo chciało mu się pić, że miał trudności z przełykaniem.

Popatrzył na ciało kobiety w średnim wieku, ubranej w szaro-białą letnią sukienkę, poplamioną krwią. Była dość ładna, miała elegancko przystrzyżone włosy i dobry chirurg zrobił jej lekką korektę oczu. Niewielka z tego korzyść tam, gdzie się wybrała… mogła zaoszczędzić sobie wydatku. Oczy miała szeroko otwarte, ale cały pigment gdzieś zniknął. To, w co się wpatrywała, na pewno nie znajdowało się na tym świecie.

Kiedy się odwracał, w magazynku w głębi kostnicy rozległ się jakiś hałas. Głośny łoskot, potem ostre uderzenie, jakby ktoś przewrócił stołek.

– Jest tam ktoś? – zawołał Frank. Nic sądził, aby to było prawdopodobne. Helen Bryers powiedziała mu przecież, że jest sama, a sanitariusze nic przywieźliby nikogo do kostnicy nie mając stuprocentowej pewności, że nie żyje.

Po chwili ponownie usłyszał hałas, przypominający nieco otwieranie zaklinowanego okna, i poczuł powiew świeżego powietrza. Wycie syren też jakby stało się głośniejsze.

Ruszył w kierunku magazynku, przechodząc przez kolejne zwłoki.

– Hej, jest tam kto? – powtórzył. Może jednak ktoś został przywieziony do kostnicy, zanim nadszedł jego czas? Niechcący stanął jakiemuś trupowi na dłoni i odruchowo powiedział „Przepraszam pana!”, zanim zdążył się powstrzymać. Mężczyzna miał siwe włosy i pękaty nos. Jego ciemnoczerwony mundur z obszytymi złotą lamówką epoletami, którego nie zdążył zdjąć, wskazywał, że za życia był portierem. Nie wyglądał na martwego, raczej na śpiącego.

Kiedy Frank usłyszał kolejny hałas, wszedł ostrożnie do magazynku, ale było tu tak ciemno, że ledwie co widział poza oknem w głębi, które musiało wychodzić na szyb wentylacyjny, bo wpuszczało bardzo niewiele światła. Wysilał oczy i zdawało mu się, że dostrzega jakąś ciemną postać, nie był jednak tego wcale pewien.

– Hej! – wrzasnął, choć drapało go w gardle. – Kim pan jest? Co pan robi w kostnicy?!

Zaczął macać w poszukiwaniu kontaktu i po chwili udało mu się zapalić światło. Świetlówki zamigotały i przez chwil? było bardzo jasno, ale nagle wszystkie pogasły i Frank zastygł bez ruchu, półślepy i kompletnie zdezorientowany.

Przez chwilę jasności zdążył jednak dostrzec coś strasznego: drzwi magazynku były otwarte i wychodziła przez nie dziewczyna w zakrwawionej koszuli nocnej. Patrzyła na niego, wyraźnie więc dostrzegł bladą twarz i zaschniętą wokół ust krew. Miała długie rozczochrane włosy i niemal frunęła w górę, jakby pchał ją potężny podmuch.

Z podłogi wstawał mężczyzna, aby za nią podążyć – jego zielono-biała baseballowa koszulka też była poplamiona krwią. Pomagała mu ciemna, smukła postać, która nie przypominała niczego Frankowi znanego. Była to nie tyle osoba, ile pochyły cień, z wydłużoną, sięgającą sufitu głową i wysokimi, skośnymi ramionami. Opierała się o ścianę pod niemożliwym kątem – mógłby tak robić jedynie cień.

Zanim zgasło światło, stwór odwrócił łeb i Frank ujrzał dwoje czarnych, rozmazanych oczu i rozciągnięte szeroko usta, podobne do kratownicy. W ciemności rozległ się gwałtowny, przepełniony nienawiścią syk, który zabrzmiał jak nagle uruchomione hamulce powietrzne, a następnie przenikliwy pisk – tak straszliwy, że Frank miał wrażenie, iż nie tylko jego oczy oślepły, ale razem z nimi cały mózg.

Загрузка...