21

Krwiobieg

Na intarsjowanym stoliku, między pudełkami na biżuterię i ozdobnymi przyciskami do papieru, znalazłem małą figurkę uśmiechającego się rumuńskiego gnoma z brązu. Był malutki, ale bardzo ciężki, miał spiczasty kapelusz i doskonale nadawał się do rozbijania luster. Ścisnąłem go w dłoni i pokuśtykałem w dół.

Na klatce schodowej unosił się wywołujący mdłości smród tlącego się dywanu i spalonych ciał – najobrzydliwszego grilla, jakiego można by urządzić – i zanim udało mi się przełknąć ślinę, do gardła podeszło mi nieprzetrawione spaghetti po bolońsku.

Złapałem gnoma za podstawę i podszedłem do własnego odbicia w lustrze. Spróbowałem przybrać w miarę zdecydowaną minę i uniosłem wysoko figurkę. Kiedy już miałem rozbić lustro, ujrzałem w nim odbicie widokówki, leżącej na stoliku obok. Gdy walczyliśmy ze strigoi, na pewno jej tu nie było.

Odwróciłem się i wziąłem widokówkę do ręki. Było na niej zdjęcie dużego białego domu, w tle błękitne niebo, ciemnoczerwone klony i małe okrągłe jeziorko. Kensico County Inn, Valhalla, stan Nowy Jork. Odwróciłem kartką. Nie było znaczka ani adresu, jedynie trzy litery: TUF.

TUF? Co za sens pisać na widokówce nazwę skały wulkanicznego pochodzenia?

Rozejrzałem się. Kto położył tu tę kartkę? Drzwi frontowe były zamknięte i zaryglowane. Sam je zamykałem, a poza nami w budynku nikogo nie było. Wszyscy mieszkańcy albo wyjechali na wakacje, albo gdzieś powychodzili i nie wrócili. Być może zostali złapani przez bladych ludzi lub zabici przez strigoi.

Podszedłem do drzwi mieszkania na parterze. Były zamknięte. Spróbowałem otworzyć drzwi na końcu korytarza, które musiały prowadzić na podwórko z tyłu. Również były zamknięte i zaryglowane od środka. Był tylko jeden sposób dostania się do budynku – przez lustro.

Podszedłem do niego powoli i przycisnąłem czoło do szkła. Wpatrywałem się w nie, ale widziałem jedynie własne odbicie. Tylko strigoi potrafiły przejść przez lustro, jeśli to jednak zrobiły, dlaczego nas nie zaatakowały, a jedynie zostawiły pocztówkę?

Nagle w mojej głowie zapaliło się zielone światełko. Frank! Pocztówkę zostawił Frank. Czyż mi nie powiedział, iż nigdy nie zapomni przysięgi, że będzie chronił ludzkie życie? TUF oznaczało „tu” i „f’. Frank pokazywał mi w ten sposób, gdzie ukrywa się Misquamacus.

Kiedy wpatrywałem się w lustro i zastanawiałem, czy je zbić, z góry doleciał przenikliwy wrzask, huknęły zatrzaskiwane drzwi i załomotały przewracane krzesła.

– Harry! – wrzasnęła Jenica. – Harry, szybko!


Może i kuśtykałem, schodząc, ale w górę schodów pognałem jak kozica górska z wetkniętym w tyłek fajerwerkiem. Drzwi mieszkania Dragomirów były szeroko otwarte, a przerażona Jenica stała przy balustradzie i osłaniała się kością. W połowie korytarza zobaczyłem chudego mężczyznę, z którego oczu wyzierało szaleństwo – w luźnym, zakrwawionym kaftanie.

Miał włosy do ramion – mokre, jakby właśnie wyszedł z kąpieli – i potarganą, nieuczesaną brodę. W ręku trzymał maczetę, z której kapała krew.

– Chyba zabił Gila… – wykrztusiła Jenica.

– Ale skąd się tu wziął? Nie otwierałaś okien?

– Oczywiście, że nic! Oszalałeś? Nie wiem, skąd się wziął. Poszłam sprawdzić, co u Gila, i zobaczyłam, że ten facet stoi nad jego łóżkiem. Wszędzie była krew. Chyba obciął Gilowi głowę…

Mężczyzna wbijał w nas wzrok, ale się nie zbliżał. Wyglądał na zdenerwowanego i niezdecydowanego. Dyszał chrapliwie, sprawiał jednak wrażenie, jakby się bał nas zaatakować.

– To kość – powiedziałem do Jenicy. – Boi się kości.

– Co?

– Daj mi ją. Spróbuję czegoś.

Jenica podała mi kość. Uniosłem ją i wyrecytowałem jedyne zdanie w narzeczu Siuksów, jakie znałem:

– Hau! Wicasa cikala! He ‘cu sni yol Lo wa ‘cin!

Ale mężczyzna nadal stał bez ruchu. Zrobiłem krok w jego stronę i powtórzyłem moją indiańską recytację. Pomachałem kością, a potem dźgnąłem nią powietrze.

– Wakatanka Itakan nitawa!

Intruz uniósł maczetę. Serce waliło mi jak szalone, zrobiłem jednak kolejny krok w jego stronę. Wpatrywał się we mnie, wykrzywiając usta w straszliwej parodii uśmiechu. Przez chwilę sądziłem, że wie, co znaczą wypowiedziane przeze mnie słowa, zaraz jednak odwrócił się i ruszył w kierunku łazienki. Kiedy wchodził do niej, zahaczył kurtką o klamkę.

Rzuciłem się za nim, ale wyrwał kurtkę i zanim zdążyłem go złapać, przebiegł przez łazienkę i skoczył głową naprzód do wypełnionej wodą wanny. Po chwili zniknął pod lustrem wody, rozpłynął się w nicości. Nawet nie plusnęło. Woda nawet nie zafalowała.

Trzymając kość przed sobą, podszedłem do wanny. Była w niej tylko woda. Jedynie cienki wir krwi zdradzał, że uciekło tędy strigoi. Podeszła do mnie Jenica, rozejrzała się i spytała zdziwiona:

– Gdzie on jest?

– Założę się, że tam, skąd przyszedł.

– Nie rozumiem.

– Właśnie dowiedzieliśmy się czegoś nowego o strigoi. Mogą się ukrywać nie tylko w lustrach, ale także w wodzie. Powinniśmy się tego domyślić. Potrzebują czegoś, w czym może powstać odbicie.

– Więc wypuść wodę! – zawołała Jenica.

– A co będziemy pić?

– Nie wiem. Nieważne. Jest mnóstwo piwa i wina.

– Jak uważasz – odparłem i wyciągnąłem korek. Jenica stała obok mnie i patrzyliśmy, jak woda z bulgotem wycieka z wanny.

– Gil nie żyje – powiedziała po chwili. – Gdybym wiedziała, że strigoi mogą przechodzić przez wodę…

Poszliśmy do sypialni. Gil leżał na boku z odrzuconą do tyłu głową i patrzył pustymi oczami na wezgłowie. Jego gardło zostało przecięte aż do kręgosłupa, a pościel była przesiąknięta krwią. Przypominało to przysyłane przez terrorystów filmy wideo, pokazujące zakładników z obciętymi głowami. Podniosłem z podłogi bladobłękitną narzutę i przykryłem ciało Gila.

– Cholera… był wspaniałym facetem. Nie zasłużył na taką śmierć.

– Nie czuj się winny, Harry. Był żołnierzem i wiedział, że to niebezpieczne.

Popatrzyłem na narzutę, przez którą przesączała się krew.

– Będę musiał jakoś odnaleźć jego żonę i córki i powiedzieć im, że straciły go.

– Zrobimy to razem.

Wyszliśmy z sypialni i zamknęliśmy za sobą drzwi. Przekręciłem klucz w zamku. Gil z pewnością nie żył – w odróżnieniu od Franka – ale po co ryzykować? Jeżeli z wanny mogą wyskakiwać faceci z maczetami i oszalałymi oczami, kto wie, co jeszcze jest możliwe?

Poszliśmy do salonu. Skończyliśmy już palinkę, więc wziąłem do ręki butelkę czerwonego wina i zacząłem ją otwierać.

– Musimy go pomścić – oświadczyła Jenica. – Wygląda na to, że jedynym językiem, jaki rozumie Misquamacus, jest język zemsty. Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie on jest…

– Nie wiem, czy to się do czegoś przyda, ale sądzę, że tam – powiedziałem i wyjąłem z kieszeni pocztówkę.

– Kensico Country Inn? Skąd to masz?

– Znalazłem na dole. Moim zdaniem zostawił ją Frank. Zobacz, napisał na niej „tu” i podpisał się „f’.

– I to wszystko?

– To musiał być on. Nikt nie mógłby dostać się do domu inaczej jak przez lustro w holu, a czy znamy jakiegoś innego wampira?

Jenica zaczekała, aż otworzę butelkę i napełnię kieliszki winem. Pachniało tak mocno, że można się było upić samym wdychaniem jego oparów. Upiła łyk.

– Nie rozbiłeś lustra na dole?

– Jeszcze nie. Pomyślałem, że jeżeli Frank użył go do przekazania nam informacji, lepiej zachować je w całości. Zawsze możemy zamknąć drzwi, prawda? Poza tym nasza wierna kość zdaje się odstraszać strigoi.

– Co powiedziałeś temu z maczetą? To było po indiańsku?

– Język Siuksów Lakota. „Mały człowieku! Nie rób tego! Jestem głodny!”.

Oczy Jenicy rozszerzyły się.

– Ale chyba powiedziałeś coś jeszcze…

– Dodałem kilka słów z Ewangelii według świętego Łukasza.

Uśmiechnęła się.

– Cóż, być może najlepszym sposobem walki z szaleństwem jest jeszcze większe szaleństwo.

– Przecież wezwaliśmy zabójców potworów! Trudno o coś bardziej szalonego od nich.

– Sprawa nie będzie zakończona, dopóki nie zniszczymy Vasile Lupa albo nie zamkniemy go w trumnie razem z tym twoim Misquamacusem, który się w nim ukrywa.

– Może zabójcy potworów go znajdą.

– Być może, ale pamiętaj, że Vasile Lup to svarcolaci, martwy wampir, więc nie pozostawia zapachu, po którym można by go wytropić… nie zdoła tego dokonać ani człowiek, ani zabójca potworów. Czy naprawdę sądzisz, że Misquamacus pozwoli zabójcom potworów po raz kolejny rozproszyć swojego manitou pomiędzy żywioły? Jest indiańskim czarownikiem, a zabójcy potworów są indiańskimi duchami.

– Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić.

– Nawet jeśli zabójcy potworów znajdą i spalą wiele strigoi, to jeśli zostanie choć jedno, nadal będą się rozprzestrzeniać. Dopóki duch Vasile Lupa żyje, a manitou Misquamacusa się w nim ukrywa, strigoi będą się mnożyć i wkrótce w całej Ameryce zapadnie ciemność, nad każdym miastem i każdą wsią od Nowego Jorku po San Francisco.

– Masz rację, ale teraz nie da się wyjść nawet poza Manhattan. Gil próbował, lecz wojsko go nie przepuściło, choć jest żołnierzem. Cholera… był. Biedak.

Jenica popatrzyła na pocztówkę.

– Jak więc Vasile Lupowi udało się ominąć blokady? Jak wydostał się poza Manhattan i dotarł do Valhalli? To przecież daleko za White Plains.

– Sądzisz, że przeszedł przez lustro, prawda? Użył starych dobrych, srebrnych drzwi…

– No i…?

– Co ma znaczyć to „no i”?

– Harry, mam we krwi wirusa strigoica. Ja też mogę skorzystać ze starych dobrych, srebrnych drzwi.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że…

– Mogę poszukać Yasile Lupa. Pójść za nim do Valhalli, odesłać go do trumny i zamknąć w niej po wsze czasy. Mam rytuał potrzebny do odczarowania go.

– A co z Misquamacusem? Nie pozwoli ci na to… tak, jak nie pozwolił ci na to tutaj, w tym mieszkaniu.

– Mam kość. Ochroni mnie. Kiedy odczaruję Vasile Lupa, Misquamacus nie będzie miał ducha do ukrycia się. Coś wymyślę.

– Oszalałaś. Sama mówiłaś, że lustrzany świat jest niebezpieczny. Na Boga, Jenico… kiedy przejdziesz przez lustro, jeżeli w ogóle ci się to uda, będzie tam wampir na wampirze. Nie przeżyjesz dwóch minut. A jeśli uważasz, że uda ci się samej pokonać Misquamacusa, wybij to sobie z głowy. Zanim zdążysz policzyć do trzech, uwięzi twoją duszę w ciele jakiegoś zapchlonego pieska preriowego.

– Zaryzykuję. Co mi innego pozostaje? Jestem jedyną osobą w tym mieście, która wie, jak odesłać Zbieracza Wampirów do trumny i potrafi go znaleźć. – Przerwała na chwilę. Jej twarz błyszczała od potu, a czarne włosy przykleiły się do czoła. – Gil zginął za nas. Nie zginął jednak na darmo. Jeśli to konieczne, jestem gotowa na to samo.

Napiłem się wina i przez chwilę myślałem, że zwrócę spaghetti.

– To bardzo szlachetne – mruknąłem – ale jak większość szlachetnych pomysłów, bardzo głupie. Co będzie, jeśli znikniesz w lustrze i więcej cię nie zobaczę? Skąd będę wiedział, czy udało ci się odesłać Vasile Lupa do trumny? Skąd będę wiedział, że zniszczyłaś Misquamacusa?

– Twój przewodnik duchowy ci to powie.

– Nie, to nie wypali. To samobójstwo.

– Więc co? Będziemy siedzieć w tym mieszkaniu i czekać na śmierć z braku wody?

Nagle na ulicy rozległ się straszliwy krzyk – był to krzyk kogoś cierpiącego potworne katusze. Podeszliśmy do okna i wyjrzeliśmy. Księżyc już wzeszedł i mogliśmy dostrzec kilkanaście czarnych postaci, idących tyralierą wzdłuż ulicy.

Byli to zabójcy potworów – istoty z dymu i ciemności których postacie powstały z okruchów szkła i różnych śmieci, ściągniętych z ulicy. Widać było ich rogi i naszyjniki, a ponieważ poruszali się powoli i majestatycznie, wyglądali jak bizony z potężnymi łbami.

Naprzeciwko nich stało troje strigoi – dwóch mężczyzn, jeden całkowicie nagi, i półnaga kobieta. Czwarte strigoi leżało na asfalcie, rozerwane na kawałki. Nad jego szczątkami unosił się dym, a głowę otaczały płomienie.

Dwaj zabójcy potworów podeszli kilka kroków do przodu. Nagie strigoi odwróciło się, zamierzając uciec, ale z oczu zabójców potworów wystrzeliło białe światło i trafiło je prosto w plecy. Przez ułamek sekundy widać było jego płonące wnętrze – klatka piersiowa jarzyła się szkarłatem jak lampa. Potem rozprysnęło się na kawałki, ręce i nogi pofrunęły na boki, a trzewia i narządy wewnętrzne, płonące jak pochodnie, zostały rozrzucone po jezdni.

Pozostałe dwa strigoi zdążyły dobiec do domu po przeciwnej stronie ulicy i zaczęły wspinać się po ścianie jak wiewiórki, ale zabójcy potworów byli szybsi. Kiedy strigoi dotarły do połowy pierwszego piętra, myśliwi unieśli głowy, otworzyli oczy i sześć oślepiających promieni światła trafiło uciekającą dwójkę w głowy i plecy. Kobieta wrzasnęła, co zabrzmiało jak krzyk kogoś, kto właśnie po raz pierwszy zobaczył piekło, i wybuchła.

Na ulicę spadły płonące kawałki ciał strigoi. Głowa kobiety potoczyła się pod samochód i zanim jeszcze zgasła, zabójcy potworów już dochodzili do rogu Leroy Street i Hudson i skręcali w prawo.

– No proszę – powiedziałem do Jenicy. – Wygrywamy.

– Wiesz przecież, że nie wygramy, dopóki nie zginie Zbieracz Wampirów, a wraz z nim ten twój Misquamacus.

– Wolałbym, abyś przestała go nazywać „moim” Misquamacusem. Ten świr nie przyniósł mi niczego poza nieszczęściem… od samego początku, kiedy tylko po raz pierwszy usłyszałem jego imię.

Odwróciłem się od okna.

– On jest „twoim” Misquamacusem, Harry. Wiem, jak odczarować Vasile Lupa, ale sądzę, że to właśnie ty możesz zniszczyć Misquamacusa. Pamiętasz rytuał, o którym wspominał mój ojciec?

– Jaki rytuał?

– Opisał go w swoim dzienniku. Powiedział, że wirus strigoica może zostać przekazany mężczyźnie przez kobietę, jeżeli podda się on rytuałowi Samodivy, który sprawi, iż jego krew stanie się podatna na zakażenie.

– Nie rozumiem, o czym mówisz… To znaczy chyba rozumiem, ale nie wiem, czy mi się to podoba.

– Nie chciałbyś chyba, abym sama weszła do lustra, by szukać Vasile Lupa, prawda? Więc chyba lepiej, abyś wszedł tam ze mną, prawda?

– Postradałaś zmysły.

Jenica podeszła do mnie i ujęła moje dłonie w swoje. Zobaczyłem krople potu na jej górnej wardze.

– Harry… nikt poza mną nie może odczarować Vasile Lupa, ale nie zrobię tego bez ciebie. Jaki więc mamy wybór?

– Pomyślałem sobie, że śmierć z braku wody brzmi dość atrakcyjnie.

– Jestem pewna, że ojciec ma gdzieś książkę opisującą rytuał Samodivy.

– No dobrze, ale co to właściwie jest? Dla mnie brzmi jak nazwisko irlandzkiego śpiewaka operowego.

– Samodiva to w różnych mitologiach coś innego. W Bułgarii jest to wróżka mieszkająca w drzewach. W Rumunii nie jest to ani on, ani ona, tylko „ono”, coś w rodzaju rejestratora śmierci. Mieszka głęboko w lasach i zawsze ma twarz ukrytą w ciemności. W jego księdze nazwiska żyjących są zapisane czerwonym atramentem, a zmarłych czarnym.

– Więc przeprowadzisz rytuał Samodivy i moja krew będzie podatna na twojego wirusa? Też zostanę półwampirem? I będę mógł, tak jak ty, przechodzić przez srebrne drzwi?

Jenica skinęła głową.

– Tak, wtedy będziesz mógł iść ze mną.

– Właśnie o to mi chodzi. Ale abym się zaraził, musi… hm… dojść między nami do zbliżenia, tak?

– Tak.

– A to dla ciebie nie problem?

– Dlaczego miałoby to być dla mnie problemem?

– Nie wiem. Bez szczególnego powodu. Jeżeli uważasz, że tak powinno być, to nie mam nic przeciwko temu.

Wyciągnęła rękę, delikatnie chwyciła mnie za płatek ucha, po czym potarła go kciukiem i palcem wskazującym. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie zrobiła mi czegoś tak podniecającego.

– Harry… nie mamy wyboru. Nasze przeznaczenie mówi, że musimy to zrobić.


Kończyłem kolejny kieliszek wina, a Jenica przeglądała książki ojca, szukając opisu rytuału Samodivy. Potrzebowałem czegoś dla dodania sobie odwagi. Nie bałem się zakażenia vampiritis, zwłaszcza w sposób, w jaki Jenica zamierzała to przeprowadzić, ale obawiałem się Misquamacusa. Miałem nadzieję, że zabójcy potworów załatwią sprawę za mnie, ponieważ jednak Misquamacus uciekł z Manhattanu, byłem przekonany, że szansa jego złapania jest niemal równa zeru.

– Mam! – zawołała w końcu Jenica. – „Rytuał Samodivy, który odbiera mężczyźnie naturalną odporność na wirusa strigoica i inne zakażenia spowodowane przez czarownice i opętane kobiety. Dodaje on jego imię do spisu martwych bez usuwania go ze spisu żywych, ponieważ nie umarł”.

– Jesteś pewna?

– Harry, któregoś dnia wszyscy umrzemy i nasze imiona będą zapisane czarnym atramentem.

– Czytaj dalej. Mów, co mamy robić.

– To jest w bardzo starym dialekcie munteańskim, z Wołoszczyzny. „Aby rozpocząć, opętana kobieta lub czarownica musi oczyścić mężczyzną, goląc go”.

Potarłem podbródek, który pokrywała trzydniowa szczecina.

– Nie ma problemu, golenie na pewno mi się przyda. Lepiej umrzeć umytym i oporządzonym, prawda?

– „Brzytwa musi być poplamiona krwią opętanej kobiety lub czarownicy”.

– Hm, cóż… myślę, że możesz się lekko zaciąć w palec. Nie będzie bardzo boleć.

– „Mężczyzna musi zostać ogolony całkowicie, od czubka głowy po palce u nóg”.

– Słucham?!

Jenica zignorowała mnie i tłumaczyła dalej:

– „Jego skóra ma zostać wykorzystana jako pergamin, na którym należy napisać imiona zmarłych. Każda osoba, jaką znał, a która nie żyje, ma być zapisana na jego skórze czarnym atramentem. Imiona tych ludzi będą jego paszportem i ochroną w świecie zmarłych, w którym będzie częściowo zamieszkiwał. Kiedy imiona zostaną zapisane i atrament wyschnie, czarownica lub kobieta ma trzy razy wypowiedzieć słowa:»Samodivo, przyjmij nazwisko tego mężczyzny do spisu zmarłych! Zapisz je w krainie cienia i namaluj jego podobiznę na obliczu Księżyca. Ponieważ zapisujesz imiona wszystkich ludzi żywych i martwych, jego imię ma się pojawić w kolumnach krwi i ciemności zgodnie z twoją zachętą. Równocześnie w misce mają się palić razem tymianek i cukier«„.

– „Zgodnie z twoją zachętą”?

– To stare określenie, wzięte z kościelnego języka słowiańskiego. Moim zdaniem oznaczają one „osąd”, „decyzję” albo „zachciankę”.

– Ogolisz mnie całego dla czyjejś zachcianki?

– Napisano tu, że rytuał Samodivy można prześledzić do tysiąc sto osiemdziesiątego dziewiątego roku. Zazwyczaj stosowano go, jeżeli mężczyzna chciał porozmawiać ze swoim zmarłym przyjacielem… na przykład kiedy ten zmarł i nie powiedział, gdzie schował pieniądze… – No dobrze, jeśli tak ma być, to idź po krem do golenia.


Było już dobrze po północy. Księżyc świecił wysoko nad ciemnym Empire State Building, a rzeka Hudson jarzyła się jak płachta wypolerowanej stali. Co chwila zapalało się gdzieś migotanie jaskrawego światła, jakby ktoś coś spawał, i zaraz potem rozlegały się krzyki, które informowały nas, że zabójcy potworów nadal krążą po mieście i robią swoje. W powietrzu czuć było histerię, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że strigoi uciekają.

Ponieważ opróżniliśmy wannę, Jenica musiała napełnić miskę wodą ze spłuczki toaletowej. W komodzie w sypialni ojca znalazła w mahoniowej skrzynce brzytwę. Z rycin w książce Jenicy – bardzo szczegółowych – jednoznacznie wynikało, że maszynka do golenia Gillette Mach 3 nie jest wystarczająco mitologiczna do przeprowadzenia rytuału Samodivy.

Potem Jenica posadziła mnie pośrodku kuchni, wzięła duże nożyce i przycięła mi włosy jak najbliżej skóry. Na szczęście nie było lustra, w którym bym się widział. Czułem się jak nie do końca oprawiony indyk.

Kiedy obcięła mi włosy, poszliśmy do łazienki. Ściągnąłem przepoconą bluzę, spodnie i szorty w biało-czerwone paski. Z jakiegoś powodu byłem okropnie zawstydzony, stałem więc, zasłaniając krocze dłońmi.

Jenica otworzyła brzytwę.

– Mam nadzieję, że jest ostra – mruknąłem. Przeciągnęła ostrzem po nasadzie kciuka. Cięcie natychmiast wypełniło się krwią.

– O tak, jest bardzo ostra – odparła i rozmazała krew po obu stronach ostrza, po czym possała ranę i owinęła ją kawałkiem papieru toaletowego. – Jesteś gotów?

– Chyba tak. Gól.

Zmoczyła mi głową i wtarła w nią pachnący mentolem krem. Ale zanim zaczęła, powiedziała:

– Jesteś zażenowany.

– Zażenowany? Ja? Wyglądam na zażenowanego?

– Wyglądasz. Zachowujesz się jak chłopiec.

– Tylko się zasłaniam, nic więcej…

– Wiem, co zrobimy. – Jenica wytarła dłonie w ręcznik, skrzyżowała ramiona i ściągnęła sukienkę. Pod spodem miała biały koronkowy biustonosz i białą koronkową halkę. Odwróciła się do mnie plecami. – Rozepnij.

Jeśli chodzi o biustonosze, nigdy nie byłem Harrym Houdinim, ale tym razem udało mi się rozpiąć haftki jednym ruchem. Wielkie piersi Jenicy wylały się ze stanika jak gęsty budyń. Odwróciła się do mnie przodem i położyła rękę na moim ramieniu, aby utrzymać równowagę, a drugą ściągnęła halkę. Włosy łonowe miała przystrzyżone w kształt motyla.

– Już nie musisz się czuć zażenowany – oświadczyła. Chyba żartowała. Zaczął mi sztywnieć kutas, a kiedy zabrała się do mojej głowy, do ukrycia tego faktu potrzebowałbym przynajmniej dwóch dodatkowych rąk.

Goliła mi głowę szybko i w milczeniu, wysuwając przy tym czubek języka. Robiła to bardzo dobrze, pewnie, jakby już wielokrotnie miała do czynienia z brzytwą, i tylko raz zacięła mnie lekko w ucho. Choć jej sutki kilka razy musnęły mnie w ramię, próbowałem stać nieruchomo.

Potem nasmarowała mi kremem twarz i zaczęła golić brodę. Była tak blisko mnie, że czułem, jak oddycha. Kiedy doszła do szyi, złapała mnie za podbródek, aby naciągnąć skórę. Gdy ostrze wędrowało wokół mojego jabłka Adama, zamknąłem oczy i zamarłem.

Czułem, jak metal przesuwa się po lewej stronie mojej szyi. Ale nagle brzytwa znieruchomiała. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Jenica przygląda mi się uważnie. Nie umiałem zinterpretować wyrazu jej twarzy, lecz przez głowę przeszła mi myśl: Harry, ta kobieta jest półwampirzycą, ma we krwi wirusa strigoica… Wampiry piją ludzką krew, a ona właśnie naciska brzytwą twoją tętnicę szyjną…

– Co jest? – spytałem.

Przez długą chwilę się nie odzywała. W końcu powróciła do golenia.

– Pomyślałam sobie tylko, co zrobisz, kiedy to wszystko się skończy? W dalszym ciągu będziesz zakażony.

– Przecież na ciebie nie będzie miało to żadnego wpływu. Do dziś nawet nie wiedziałaś, że masz zakażoną krew.

– Ale ja jestem kobietą. Może to działa inaczej na mężczyzn?

– Może. Jeśli zacznę jeść na śniadanie tatar, będę wiedział dlaczego.

Kiedy zrobiła ze mnie Pana Eleganckiego, uniosła mi ręce i ogoliła pachy. Nie miałem na klatce piersiowej zbyt wielu włosów – jedynie coś jakby kontur krzyża – ale je też zgoliła.

Zgoliła mi także wszystkie włosy na nogach, co było niesamowicie podniecające, zwłaszcza gdy przesuwała brzytwą po tylnych stronach moich ud. Kiedy skończyła, mój kutas sterczał jak twardy, rzeźbiony kieł, wybijając takt wraz z rytmem mojego serca. Potem wtarła mi piankę we włosy łonowe, jądra i głęboko między pośladki, uklękła przy mnie i zaczęła zbierać włosy, przed każdym następnym pociągnięciem wycierając ostrze brzytwy w papier toaletowy.

Była bardzo ostrożna, mimo to dwa lub trzy razy mnie zacięła. Po moim prawym udzie zaczęła spływać kropla krwi, którą zebrała palcem i włożyła go sobie do ust. Kiedy w dół popłynęła kolejna kropla, pochyliła się i zlizała ją.

Gdy kończyła golić mi jądra, brzytwa na ułamek sekundy zatrzymała się na napęczniałej tętnicy. Mimo woli wstrzymałem oddech. Posmakowała już mojej krwi, a teraz mogła sprawie, żeby trysnęła ze mnie jak ze szlaucha.

Jenica powiedziała jednak tylko: „Gotowe”, po czym usiadła na piętach, chlapnęła mi w krocze trzy garście wody i sięgnęła po ręcznik.

– Teraz jesteś pergaminem, Harry. Mogę zacząć na tobie pisać.


Ułożyłem się wygodnie na jej łóżku, podczas gdy ona grzebała w biurku ojca, szukając cienkiego pędzelka i buteleczki chińskiego tuszu. Poustawiała wszędzie czerwone i żółte świece, pachnące różami i wanilią. Nagi i całkowicie bezwłosy, czułem się bardzo dziwnie – jak ktoś nowo narodzony, ale także trochę tak, jakbym nie miał ciała. Zrozumiałem teraz, dlaczego buddyści golą wszystkie włosy.

Przy łóżku stało sześć zdjęć Jenicy z ojcem, każde w srebrnej ramce. Rozpoznawałem niektóre miejsca, w których zostały zrobione: Champs Elysées w Paryżu, plac Świętego Marka w Wenecji, budynek parlamentu w Londynie. Może mój wzrok był zmęczony, ale niemal na każdej fotografii ojciec Jenicy był lekko rozmyty, jakby w chwili robienia zdjęcia się poruszył. Można było jednak dostrzec, że jest dość przystojny, choć w bardzo rumuński sposób, a w lewym uchu miał kolczyk, z którego zwisał łańcuszek zakończony jakimś ozdobnym drobiazgiem.

Wróciła Jenica – w białej męskiej koszuli zapiętej tylko na jeden guzik. Usiadła obok mnie, odkręciła ośmiokątną butelkę i zanurzyła w niej pędzelek.

– Powiedz mi imię i nazwisko kogoś, kto nie żyje.

– Byle kogo?

– Wszystko jedno, byle już nie żył.

– Śpiewająca Skała? – Uznałem, że w obecnej sytuacji mojemu duchowemu przewodnikowi należy się honorowe miejsce.

Piękną kursywą Jenica napisała w poprzek mojej klatki piersiowej: Śpiewająca Skała.

– David Erskine – powiedziałem, kiedy skończyła. – To mój ojciec. George Erskine, mój dziadek. Jimmy Bonasinga, kolega ze szkoły.

Jenica w milczeniu pokrywała moje ciało imionami i nazwiskami. Byłem zdumiony, kiedy uświadomiłem sobie, ilu znanych mi ludzi już nie żyje. Zajęło nam to niemal trzy godziny, a kiedy Jenica skończyła, miałem na sobie ponad sto nazwisk. Na lewym ramieniu miałem Adelaidę Bright, niech Bóg ma ją w swojej opiece, która nauczyła mnie czytać z kart tarota i fusów herbacianych, a także odczytywać przyszłość z ludzkiej twarzy. Wzdłuż prawego przedramienia miałem nazwisko mojego nauczyciela zajęć technicznych, Kennetha Bukaskiego, który pokazał mi, że robienie półek, które się trzymają, to coś więcej niż sprawa wiary. Na prawym udzie miałem Sandrę Lowenstein, bladą i afektowaną dziewczynę, która pisała dla mnie bełkotliwe wiersze o dymie i kwiatach i zmarła z powodu przedawkowania jakiegoś świństwa w Baltimore.

Nie widziałem nazwisk na plecach, ale wspomnienia o tych ludziach były mi tak samo drogie. Jedynym nazwiskiem na moim penisie była Jane Forward, moja pierwsza miłość. Była zachwycająca – nawet z aparatem na zębach. Zielone oczy, drugie blond włosy, jakieś pięć centymetrów wyższa ode mnie. Wszyscy byli przekonani, że zostanie sławną aktorką, ale wyszła za mąż za analityka giełdowego i przeprowadziła się do Darien w stanie Connecticut, gdzie utopiła się w basenie.

W końcu Jenica odłożyła pędzelek i zakręciła buteleczkę. Zdjęła koszulę i położyła się obok mnie.

– Wiesz, czym teraz jesteś? Księgą umarłych.

– Mam tylko nadzieję, że to wszystko zadziała. Czubkiem palca pomacała ostatnie nazwisko, jakie zapisała – Johna Franziniego.

– Wydaję mi się, że John Franzini jest już suchy. Możemy zacząć rytuał.

Wzięła ceramiczną miseczkę, którą przyniosła razem z atramentem – była w niej melasa, wymieszana z suszonym tymiankiem. Zapaliła cienką świeczkę i skierowała jej płomień na środek miseczki. Po chwili melasa i zioła zaczęły bulgotać i zapaliły się. Zapach palących się ziół przywoływał jakieś wspomnienie, ale nie potrafiłem określić, z czym mi się kojarzy. Musiało to być coś, co wydarzyło się bardzo dawno temu i bardzo daleko stąd.

Jenica otworzyła książkę z opisem rytuału i położyła ją na poduszce. Pochyliła się nade mną, muskając prawym sutkiem mój prawy sutek. Była tak blisko mnie, że nie widziałem jej ostro.

– Samodivo, przyjmij nazwisko tego mężczyzny do spisu zmarłych! Zapisz je w krainie cienia i namaluj jego podobiznę na obliczu Księżyca.

Powiedziała to trzy razy, tak jak nakazywała instrukcja. Kiedy zaczynała recytować ten tekst po raz trzeci, ujęła prawą dłonią mojego kutasa i zaczęła go masować. Muszę przyznać, że nie było to całkiem nieprzyjemne. Kiedy powiedziała: „zgodnie z twoją zachętą”, nazwisko Jane Forward wydłużyło się przynajmniej dwukrotnie.

Potem usiadła mi na brzuchu. Spróbowałem złapać jej pierś, ale odepchnęła moją rękę. Ponieważ to ona przeprowadzała ów przedziwny rytuał, postanowiłem leżeć i wykonywać jej polecenia. W końcu nie robiliśmy tego dla przyjemności.

Sięgnęła między moje nogi i wprowadziła w siebie mojego penisa, po czym pochyliła się i pocałowała mnie w usta. Jej wargi były mokre, ciepłe i śliskie i taka sama była w środku. Nie potrafiłem powstrzymać się od wydania z siebie jęku.

Jenica ujeżdżała mnie w milczeniu. Za każdym razem, kiedy unosiła biodra, prawie z niej wypadałem, ale jakoś udawało jej się wyczuć ten moment i mój kutas z powrotem zagłębiał się w nią aż po nasadę. Słychać było tylko skrzypienie łóżka i dyszenie Jenicy. Jej pot skapywał na moje usta i miałem wrażenie, że pływam w oceanie.

Kiedy poczułem, że za chwilę będę szczytował, nie mogłem się powstrzymać od złapania Jenicy za pośladki i wbicia jej palców głęboko w ciało. Zaczęła głośno wołać: „Samodiva! Samodiva! Samodiva!”. Dym płonącej melasy robił się coraz bardziej gryzący, czułem w nosie i ustach tylko ten zapach i miałem wrażenie, że cienie na suficie tańczą w rytm naszego pieprzenia się niczym oszalałe gobliny z transylwańskich lasów.

Jenica zaczęła orgiastycznie pojękiwać. Nigdy przedtem nie spotkałem kobiety, która by tak się zachowywała. Jej jęki brzmiały jak cicha, wibrująca elegia. „Ochchchrrr… ooochchch… dragostea… chchchooochch…”. Było to niezwykle erotyczne i głębokie, jakby cała się przede mną otworzyła, pokazała mi wszystko, co w niej tkwiło – zarówno kulturę swojego narodu, jak i swoje prywatne fantazje, wszystko, co ją stworzyło.

Wygięła plecy do tyłu, aż dotknęła potylicą pośladków, i znalazłem się w niej głębiej, niż wydawało się to możliwe. Zapomniałem, że jest w połowie strigoica i może się wyginać jak człowiek guma. Poczułem, że dochodzę. Jęknąłem: „Jenico…” i wytrysnąłem – raz, drugi i trzeci.

Leżeliśmy potem spoceni w milczeniu. Cienie na suficie przestały tańczyć, jakby transylwańskie gobliny odpoczywały – a może po prostu wypaliły się świece. Zegar w salonie zawarczał i wybił czwartą, a w szparach między zasłonami ukazały się paski jaśniejącego nieba.

Jenica uniosła głowę i popatrzyła na mnie.

– Musimy zrobić jeszcze coś…

– Naprawdę? Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, żeby to powtórzyć, to ja też nie.

Włożyła sobie rękę między uda, po czym przystawiła mi dłoń do ust.

– O co chodzi?

– Spróbuj. To sok strigoica.

Polizałem opuszki jej palców.

– I co teraz? Czy to oznacza, że jestem zakażony?

– Teraz śpij. Potem przyniosę ci herbaty albo wina, co zechcesz.

– Chyba nie uda mi się zasnąć.

– Więc zamknij oczy i przynajmniej odpocznij. Wstała z łóżka i włożyła koszulę. Doskonale wiedziałem, że nie uda mi się zasnąć, nie po takim seksie. W dodatku wkrótce mieliśmy ruszyć w pogoń za Misquamacusem. Zamknąłem jednak oczy i spróbowałem się odprężyć.

Jenica krzątała się w kuchni. Nuciła coś, co brzmiało jak piosenka miłosna, ale równie dobrze mogło być rumuńskim odpowiednikiem You’ re So Vain *.

Загрузка...