3

Krwawiący korzeń

Spojrzałem znad kart, marszcząc czoło, ale dość trudno było utrzymać powagę, mając naprzeciwko siebie sześćdziesięcio-siedmioletnią damę w jasnoróżowym słomkowym kapeluszu, ozdobionym plastikowymi wisienkami, i w sukience z kilku warstw jasnoróżowego muślinu, co sprawiało, że wyglądała, jakby wybierała się na kinderbal. Całości dopełniały różowe podkolanówki i robione na zamówienie buty – oczywiście też różowe.

– Ma pani przed sobą weekend związany z poważnymi stratami finansowymi – powiedziałem jej. – Do poniedziałku będzie pani uboższa o siedemnaście tysięcy czterysta osiemdziesiąt dolarów.

Pani Teitelbaum zagryzła wargę. Nic nie powiedziała, ale wyraz jej oczu i sposób, w jaki ściskała pasek torebki, dobitnie świadczył o tym, jak bardzo jest zaniepokojona. Pieniądze były jej droższe od wnuków. Gdyby można było zawrzeć małżeństwo z kontem, które miała w Chemical Bank, bez wahania by to zrobiła i zabrała je na miesiąc miodowy na Jamajkę.

– Jutro… zobaczmy… jutro zgubi pani torebkę.

– Jest pan pewien? To straszne!

– Gorzej, bo ktoś ją znajdzie.

– Znajdzie? To chyba dobrze.

– Niedobrze, jeżeli ten, kto ją znajdzie, jest chory na zespół maniakalno-depresyjny i użyje pani karty kredytowej, aby kupić trzysta bochenków chleba challah u Eliego Zabara.

– Nie!

– To jeszcze nie wszystko. W piątek spadnie ze ściany portret pani zmarłego męża i złamie Willy’emu jedną z tylnych łap, co będzie panią kosztować ponad osiemset dolarów.

– Nie zniosę tego!

– Będzie jeszcze gorzej. W sobotę zadzwoni daleki kuzyn i poprosi o wpłacenie kaucji, bo oskarżono go niesłusznie o oszustwo ubezpieczeniowe… na co z dobroci serca pani się zgodzi, zwłaszcza że kuzyn da pani jako zabezpieczenie swojego mercedesa. Niestety, zaraz potem ten kuzyn zniknie i nigdy więcej pani o nim nie usłyszy, a na dodatek okaże się, że mercedesa przejął bank. W niedzielę, kiedy będzie pani jadła lunch ze swoją przyjaciółką Moirą, pan Polanski z piętra wyżej nie zakręci kranu. Pani mieszkanie zostanie zalane i woda zniszczy wszystkie pani perskie dywany. Kiedy będzie pani sprzątać ten cały bałagan, ktoś wśliźnie się do sypialni i ukradnie pani perły.

Pani Teitelbaum pochyliła się do przodu i przyglądała mi się zza okularów w złotej oprawce.

– To wszystko jest w moich kartach? Naprawdę?

– O, tutaj… proszę spojrzeć – powiedziałem. – Uśmiechający się Głupiec z naręczami chlebów. Mężczyzna w więzieniu, któremu zabierają powóz i konie. Ulewa z tonącą w niej kobietą. No i człowiek na plaży, wybierający z muszli perły. Wszystko tu jest, wyraźne jak nos na pani twarzy, szanowna pani.

Pani Teitelbaum pomacała nos, jakby to on był winien czekających ją nieszczęść.

– Skąd pan wie, że będzie to siedemnaście tysięcy?

– Pani Teitelbaum, właśnie za to mi pani płaci. Za wyczuwanie liczb. Policzyłem karty, po czym pomnożyłem je przez liczbą wizyt, które mi pani złożyła, następnie przez wiek pana Teitelbauraa w chwili śmierci, czyli siedemdziesiąt sześć, i przez dwanaście plemion Izraela. Potem jeszcze musiałem tylko odgadnąć pani wiek oraz dwie ostatnie cyfry pani telefonu komórkowego i gotowe.

– Siedemnaście tysięcy i ile?

– Siedemnaście tysięcy czterysta osiemdziesiąt.

– Co mogę zrobić?

– Nie sądzę, aby mogła pani cokolwiek zrobić. Los to los. Przeznaczenie to przeznaczenie. Karty nie tworzą przyszłości, ale jedynie ostrzegają, czego należy się spodziewać. – Odsunąłem krzesło i wstałem, niechcący przydeptując przy tym skraj mojej ciemnozielonej szaty. – Przynajmniej nic pani nie zaskoczy, prawda? Będzie pani dobrze przygotowana.

Wisienki na kapeluszu pani Teitelbaum zagrzechotały.

– Ale ja nie chcę stracić tylu pieniędzy! Właśnie dlatego do pana przyszłam, panie Erskine! Przyszłam się dowiedzieć, co mnie czeka, aby to nic nastąpiło!

Podszedłem do okna i dwoma palcami odsunąłem zakurzoną aksamitną zasłonę. W dole, na Siedemnastej, nad wózkiem pochylała się młoda Portorykanka i ścierała z ust swojego dziecka ślad po lodach. Miała mnóstwo czarnych loków, a jej ciało opinała ciasna żółta koszulka na cienkich ramiączkach z namalowanym na przodzie słońcem, z której za wszelką cenę próbowały uciec jej duże piersi. Resztę jej stroju stanowiły białe szorty – najbardziej skąpe, jakie kiedykolwiek widziałem. Chyba Bóg karał mnie za zaniedbanie nauki hiszpańskiego. Mogłem sobie tylko wyobrazić jej reakcję, gdybym zszedł na dół i zagaił jedynym zdaniem po hiszpańsku, które przychodziło mi teraz do głowy: – Le imporla si me sienlo aqui? Nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym się przysiadł?

Wróciłem do rzeczywistości.

– Jest coś, co może pani zrobić, pani Teitelbaum. Jeżeli naprawdę chce pani zmienić przebieg swojego weekendu, może pani spróbować czegoś z Magicznej Spiżarni.

.- Z Magicznej Spiżarni?

– Nieczęsto polecam moim klientom, aby uciekali się do zaklęć. Nie twierdzą, że nie działają. Oczywiście, że działają… i to jak, ale nie są tanie i mogą mieć nieprzewidziane skutki uboczne.

– Na pewno nie chcą stracić siedemnastu tysięcy dolarów, panie Erskine. Niezależnie od efektów ubocznych.

Podszedłem do stojącej w głębi pokoju oszklonej szafki i zrobiłem przedstawienie z wyciągania klucza na bardzo długim łańcuszku. Otworzyłem drzwiczki, co nie było zbyt trudne, bo już kiedy kupowałem szafkę, nie miała zamka. Wyjąłem ze środka zielony słoik ze spatynowaną mosiężną pokrywką. Podszedłem do pani Teitelbaum, otworzyłem naczynie i pozwoliłem jej powąchać to, co znajdowało się w środku.

– Pachnie jak zioła – stwierdziła. – Co to?

– Japońska Waleriana. Jeżeli włoży pani kilka liści do torebki i schowa ją pod poduszką, wszystko, co pani posiada, będzie bezpieczne… przynajmniej przez czas, dopóki liście będą świeże.

– Cóż… to brzmi bardzo optymistycznie.

– Prawda? Obawiam się jednak, że ma dość istotne działanie uboczne.

– Jakie?

– To zioło sprawi, że będzie pani przyciągać młodszych mężczyzn. Kobieta, która śpi co noc na torebce z japońską Waleriana… hm, istnieje duża szansa, że pozna pani pełnego wigoru, dwa razy młodszego od pani mężczyznę. Będzie miał wielkiego… no, może oszczędźmy sobie szczegółów, w każdym razie nie będzie pani rozczarowana.

Lewa powieka pani Teitelbaum zaczęła drgać.

– I to naprawdę działa?

– Oczywiście. Japońska Waleriana jest jedną z najpotężniejszych roślin w Magicznej Spiżarni. Trzeba tylko pamiętać, że nie wolno na nią kichnąć.

– Skoro ma ochronić moje pieniądze, może ją wezmę. Ile kosztuje?

– Dwa pięćdziesiąt za trzy liście.

– Jeżeli ochroni moje siedemnaście tysięcy, to niewiele. A jeśli chodzi o ten efekt uboczny, to… no cóż, jakoś sobie z nim poradzę.

Wyjąłem trzy liście.

– Jest jeszcze jeden problem… – powiedziałem powoli.

– Problem? Jaki problem?

– Japońska Waleriana zabezpieczy pani pieniądze i załatwi pani młodego ogiera, ale kiedy pani się nim znudzi, nie będzie pani mogła się go pozbyć. Nigdy.

– Nigdy?

– Dopóki będzie pani spała z japońską walerianą pod poduszką. Jeśli będzie pani chciała, aby odszedł, musi pani wyrzucić liście, ale to będzie oznaczało, że straci pani pieniądze. Tak więc przesunie to jedynie stratę pieniędzy w czasie.

Pani Teitelbaum wsadziła nos do słoika i wciągnęła powietrze. Przez kilka sekund wydawało się, że mimo wszystko zdecyduje się na kilka tygodni sypialnianej gimnastyki z młodym mężczyzną, nie potrafiła jednak być niewierna swojemu kontu. Oddała mi słoik.

– Co pan tam jeszcze ma?

Podszedłem do szafki, pogrzebałem w niej i wyciągnąłem kolejny zielony słój.

– Niech pani spróbuje tego. Krwawiący korzeń. Sangwinaria kanadyjska. Należy do rodziny makowatych. Indianie używali czerwonego soku, wypływającego z jej naciętego korzenia, do barwienia swoich ciał przed skalpowaniem ludzi i używają go do dziś, tyle że jako barwnika do tkanin.

Pani Teitelbaum powąchała zawartość także tego słoika. Zmarszczyła nos.

– Dziwnie pachnie.

– Może tak, ale jaką ma moc! Jeżeli będzie pani nosić krwawiący korzeń w torebce, nigdy nie straci pani pieniędzy. Można go też używać do ochrony domu, wieszając kawałek pod parapetem któregoś z okien. Obiecuję, że jeżeli weźmie pani dziś ze sobą kawałek krwawiącego korzenia, pani weekend przebiegnie całkowicie inaczej. Żadnego gubienia torebek, żadnych spadających obrazów, zalanych dywanów, skradzionych pereł. Wszystko, co pokazały karty, zostanie anulowane.

– Anulowane? Jest pan pewien?

– Nie na darmo nazywam się Niewiarygodny Erskine, Wizjoner Ziołowy. Widzę i interpretuję… Umiem także uleczyć przyszłość, zanim nastąpi.

– Więc ile za ten krwawiący korzeń? Wciągnąłem głośno powietrze.

– Trudno go w dzisiejszych czasach znaleźć, bo sangwinarię kanadyjską wyparła zmodyfikowana genetycznie kolcorośl chińska, ale sądzę, że mógłbym oddać pani pięć centymetrów korzenia za sześć pięćdziesiąt.

Pani Teitelbaum otworzyła torebkę, wyjęła spięty elegancką klamerką pliczek złożonych na pół banknotów, który przypominał pułapkę na szopy, i wyciągnęła dziesięciodolarowy banknot.

– Może mi pan rozmienić?

Nie mogłem sobie pozwolić na wahanie. Jeśli chce się wyciągnąć pieniądze od bogatych starszych pań, nie wolno się wahać. Zamożne starsze panie stały się zamożne, ponieważ również nie miały skrupułów – wyszły za mąż za starych bogatych drani nie z miłości, a dla mamony, rozwodziły się taktycznie i tak samo taktycznie znów wychodziły za mąż, i jeśli człowiek okaże najmniejszą oznakę wahania, wydymają go za dziesięć centów. Są jak wampiry, a jedynym sposobem dobrania się do nich jest wbicie osikowego kołka w ich książeczkę czekową.

– Chodzi o… sześćset pięćdziesiąt… – powiedziałem i zaśmiałem się, jakby właśnie opowiedziała mi znakomity dowcip. Cały czas wiedziałaś, że chodzi o sześćset pięćdziesiąt, ty niedobra, niedobra! Żartowałaś sobie ze mnie, prawda? Ale z ciebie szelma!

Wyciągnęła sześć setek – jedną po drugiej – oraz dwie dwudziestki. W tym momencie nie było miejsca na wahanie. Co mogła powiedzieć? Że naprawdę spodziewała się, iż sprzedam jej całe pięć centymetrów rzadkiego krwawiącego korzenia Apaczów za sześć dolarów i pięćdziesiąt centów? Ale by wyszła na głupią!

Wziąłem pieniądze tym szczególnym ruchem, którego uczą w szkołach dla iluzjonistów – tak, że klient niemal nie zauważa, kiedy zniknęły. Są pieniądze i – tup! – nie ma pieniędzy. Potem pochyliłem się do niej i powiedziałem konspiracyjnym tonem:

– Obiecuje pani, że nie powie nikomu, ile od pani wziąłem?

Popatrzyła na mnie, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.

– To bardzo wyjątkowa cena – oświadczyłem. – Nikomu nie sprzedałbym krwawiącego korzenia tak tanio – wyjaśniłem i znów zarechotałem.

Tym razem pani Teitelbaum mi zawtórowała. Kiedy otwierałem jej drzwi, zawahała się jednak i odwróciła do mnie.

– Panie Erskine…

Przez chwilę sądziłem, że wrzaśnie: „Oddawaj moje sześć i pół stówy, ty dwulicowy drobny kanciarzu!”, ale ona powiedziała:

– To drugie zioło, pierwsze, które mi pan zaoferował…

– Japońska Waleriana?

– Tak, ta Waleriana… zastanawiałam się, bo jeśli krwawiący korzeń nie zapewni mi bezpieczeństwa pieniędzy…

– Pomyślała pani, czy nie zabezpieczyć się podwójnie. Waleriana?

– No tak… Coś w rodzaju dodatkowej ochrony, jeśli mnie pan rozumie.

– Mimo efektu ubocznego.

– Panie Erskine… nie miałam efektów ubocznych od śmierci pana Teitelbauma.

– Byłbym ostrożny, pani Teitelbaum. Na pewno sobie pani radzi? Niektóre z moich klientek skarżyły się, że to może być męczące.

.- Jestem w świetnej formie. Jem tylko ryby, no może czasami skubnę kawałeczek kurczaka i ciastka z kremem, a poza tym ćwiczą: chodzę co dzień dziesięć tysięcy kroków. Codziennie, zawsze gdzie indziej.

– Hm… niech będzie. Jeżeli nie będzie miała pani do mnie pretensji za… wie pani… przetrenowanie.

– Panie Erskine! – zawołała pani Teitelbaum, kokieteryjnie spłoniona, choć jeszcze nie kupiła ani listeczka japońskiej waleriany, nie wspominając o gorącym młodym kochanku z wielkimi referencjami.

Otworzyłem szafkę, wyjąłem słoik i dałem jej trzy liście.

– Pod poduszką, pani Teitelbaum, w woreczku z surowego płótna. To najważniejsze.

Wyciągnęła z pliczku trzy studolarowe banknoty i podała mi je. Kiedy już miałem je capnąć, złapała mnie za nadgarstek i mocno przytrzymała.

– Chwileczkę… – powiedziała.

Co jest? Pewnie ma magnetofon i za chwilę zostanę aresztowany, pomyślałem.

– Nie zdradził mi pan mojego mistycznego motta.

– O! Oczywiście! Pani mistyczne motto! Jak mogłem zapomnieć?

Cholera jasna… Miałem kiedyś dziewiętnastowieczne wydanie Kompendium ostrzeżeń astrologicznych Bultitude’a, musiałem je jednak zgubić, kiedy wyprowadzałem się w pośpiechu z mieszkania przy Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej. Założę się, że znalazł je jakiś kloszard i do dziś boi się ósmego sierpnia siadać ze skrzyżowanymi nogami pod nieszpułką i trzęsie się ze strachu, widząc dwa szare koty przez szczeble drabiny. Najgorsze jest jednak to, że muszę teraz sam wymyślać mistyczne powiedzenia.

– Hmm… „Jeżeli będziesz wystarczająco długo stać pod drzewem cytrynowym, opadające kwiaty zamienią cię w narzeczoną”.

– Panie Erskine… – Mógłbym przysiąc na wszystkie świętości, że w jej oczach zobaczyłem łzy. Delikatnie wyciągnąłem banknoty spomiędzy jej palców, cały czas się uśmiechając.

– Do zobaczenia – powiedziałem, popychając ją lekko ku wyjściu. – Za tydzień o tej samej porze?

– Jeszcze tylko jedno…

– Taaak? – zapytałem słodziej niż zwykle.

– Pięćdziesiąt dolarów reszty.


Na szczęście był to już koniec moich dzisiejszych konsultacji. Podszedłem do okna i odsunąłem zasłony – w nadziei że cycata Portorykanka z wózkiem stoi jeszcze na ulicy, ale oczywiście już jej nie było. Jeśli się jednak nad tym zastanowić, to prawdopodobnie i tak była bez reszty oddana ojcu dziecka, zbudowanemu jak skała i pracującemu jako ochroniarz jakiegoś sławnego kubańskiego zespołu grającego muzykę guaracha. Pewnie powyrywałby nogi z dupy każdemu, kto znalazłby się na wyciągnięcie ręki od niej – zwłaszcza czterdziestotrzyletniemu wróżbicie w zielonej pelerynce, zrobionej z nylonowej narzuty na łóżko, i złotej czapeczce, która kiedyś była elementem dziecięcego kostiumu Myszki Miki.

„Harry… – wydyszałaby, z błyszczącymi wargami tak blisko moich, że czułbym zapach papryki, którą niedawno jadła – tak bardzo cię pożądam, ale obiecałam moje wylewające się piersi i niekończące się nogi Raymondowi…” – a ja z czułością odpowiedziałbym: – No tiene usted algo mas barato?

Poszedłem do maleńkiej kuchenki, otworzyłem lodówkę i wyjąłem butelkę guinnessa. Ten smak trzeba polubić: jak przypalony tost, tyle że w piwie. Coś znakomitego dla samotnego mężczyzny, ponieważ jest to równocześnie jedzenie i picie, a na dodatek nie trzeba myć talerzy. Upiłem duży łyk, beknąłem, po czym wróciłem do salonu, by uporządkować karty.

Jak bardzo podupadło moje wróżenie… niewiele ponad rok temu mieszkałem z Karen i Lucy w lekko wyblakłej, ale wspaniałej posiadłości przy Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej a teraz tkwiłem w obskurnej dwupokojowej klitce nad pakistańskim sklepem spożywczym, w marnej dzielnicy, którą dla poprawienia sobie samopoczucia nazywałem Górnym Greenwich Village.

Jeszcze się nawet całkiem nie rozpakowałem – choć już udało mi się kupić dziewięć niepasujących do siebie regałów i zastawić ściany sfatygowanymi starymi księgami, dotyczącymi magii, przepowiadania przyszłości i sztuk demonicznych. Na stole położyłem czerwoną pluszową narzutę i postawiłem kryształową kulę oraz frenologiczny odlew czaszki, a dla stłumienia smrodku dochodzącego z hinduskiej kuchni z dołu często paliłem kadzidełka o zapachu drzewa sandałowego. Co tu jeszcze dodać? Życie to dziwka, niewiele trzeba, żeby zacząć pachnieć kozieradką.

Nie bardzo wiem, jak i dlaczego moje małżeństwo z Karen zaczęło rozchodzić się w szwach. Podejrzewam, że była to głównie moja wina. Jak powiedział kiedyś Edward Munch, autor obrazu Krzyk: „Bez strachu byłbym jak statek bez steru”. Nie brał w tym udziału nikt trzeci, nawet ten zadowolony z siebie, opalony na brąz drań Rodney Elwick III, który ciągle się wpraszał na wielkie kieliszki schłodzonego chauvignon i śmiał się z Karen w kuchni, podczas gdy ja grałem w warcaby z Lucy.

– Coś śmiesznego? – pytałem zawsze, zjawiając się w drzwiach kuchni, i oboje patrzyli na mnie, jakby mi z nosa zwisał gil. Byłem outsiderem. Nie byłem nawet nowymi pieniędzmi. W ogóle nie byłem pieniędzmi – niezależnie od wieku. Pieniądze miała tylko Karen.

Nie mogłem jednak obwiniać Rodney a Elwicka III. Byłem zazdrosny, zgadza się, ale muszę przyznać, że także znudzony, oderwany od rzeczywistości i bez przerwy się wahałem. Miałem wrażenie, że z mojego życia dzień po dniu coś jest odrywane kawałek po kawałku – jak kartki z pustego pamiętnika. Odkryłem straszliwą prawdę, że szczęście to nie wszystko. Aby czuć, że żyjemy, potrzebujemy wyzwań, problemów i przede wszystkim zmartwień.

Trafiłem więc tutaj – Niewiarygodny Erskine, Ziołowy Wizjoner – z mogącą zadowolić nawet najwybredniejszą osobę liczbą zmartwień, bez pieniędzy, ale żywy.

W wejściu do antykwariatu po drugiej stronie ulicy pojawiła się blondynka w turkusowej bluzce i stanęła, by zaciągnąć się papierosem. Miała ciemne odrosty, a jej brzuch wylewał się nad dżinsową minispódniczkę, ale jej twarz przypominała twarze aniołów na kościelnych freskach. Ciekawe, co by było, gdybym do niej podszedł i się przedstawił.

„Obserwowałem cię, moja droga i jesteś moim zdaniem piękna” – nie, to by nie zadziałało. Zastanawiałem się nad jakimś bardziej uwodzicielskim tekstem, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Mój dzwonek wydaje z siebie wspaniałe glissando, a kosztował jedynie siedem dolarów osiemdziesiąt osiem centów w Wolfowitz Discount Electrics przy Drugiej Alei.

Kiedy otworzyłem drzwi, stojący przed nimi dwudziestokilkuletni mężczyzna nerwowo mrugał powiekami. Miał potargane blond włosy i był ubrany w biały podkoszulek z czerwonym nadrukiem MOLTEN IRIS i dżinsy. Był bardzo blady, miał zadarty nos, bladozielone oczy i jasne brwi, a w lewym uchu złoty kolczyk w kształcie krucyfiksu. Zażółcone palce świadczyły o tym, że pali, i miał na nich srebrny masywny sygnet w kształcie czaszki. Kiedy jest się wróżbitą, zauważa się takie rzeczy.

Ale najciekawsze było to, że przyszedł do mnie. Młodzi mężczyźni nieczęsto przychodzą do jasnowidzów. Dziewięćdziesiąt procent mojej klienteli stanowią kobiety, a nieliczni mężczyźni, jacy się u mnie kiedykolwiek pojawili, albo właśnie się dowiedzieli, że chorują na nieuleczalną chorobę i chcieli wiedzieć, jak długo pożyją, albo byli ciekawi, który koń wygra w Aqueduct.

.- W czym mogę pomóc? – spytałem.

Zmarszczył czoło i popatrzył na pogniecioną papierową serwetką, którą trzymał w dłoni.

.- Czy pan to… eee… Niewiarygodny Erskine?

.- We własnej osobie.

– Siostra powiedziała, że może powinienem z panem porozmawiać.

– Siostra?

– Marilyn Busch. Ja się nazywam Ted Busch.

– Znam pańską siostrę?

– Nie sądzę, ale przyjaźni się z dziewczyną, która jest siostrzenicą pańskiej znajomej. Siostra powiedziała, żebym porozmawiał z pańską znajomą, ale ona powiedziała, że nie zajmuje się już zjawiskami nadprzyrodzonymi, ale że pan się zajmuje i może powinienem z panem porozmawiać.

– A tak po prostu, to o co chodzi?

– Mam ciągle te koszmary nocne, rozumie pan, więc przyjaciółka siostry powiedziała, że powinienem porozmawiać z jej ciotką Amelią.

– Ciotką Amelią? Nie znam żadnej ciotki Amelii. Nie znam w ogóle żadnych ciotek. Niech pan na mnie spojrzy: czy wyglądam jak czyjś siostrzeniec?

– Chodzi o Amelię Crusoe. Nazywa się teraz Amelia Carlsson, ale siostra powiedziała, żebym tak ją przedstawił.

Amelia Crusoe. Boże drogi…

Kochałem kiedyś Amelię Crusoe. Do dziś ją kocham. Pomijając lekko chrapliwy głos i delikatne prerafaelickie rysy, Amelia była prawdziwym medium i mogła rozmawiać ze zmarłymi tak łatwo, jak my możemy rozmawiać z ludźmi, z którymi jedziemy autobusem. Zawsze zapowiadała, iż chce skończyć z seansami i nieraz tak nawet robiła, ale było jasne, że tak samo nie jest w stanie zrezygnować z rozmów z duchami, jak ja nie potrafiłem przestać się martwić. Potrzebowała tego, aby wiedzieć, że żyje.

– Niech pan wejdzie. Chce pan guinnessa? To irlandzkie piwo. Jeśli człowiek odpowiednio dużo go wypije, sika na zielono.

– Dziękuję, nie trzeba.

– Proszę usiąść – powiedziałem i przysunąłem mu krzesło z giętego drewna. – Dobrze usłyszałem pańskie imię? Fred?

– Ted. Ted Busch. Busch jak w Anheuser, nie Bush jak George W.

– Rozumiem. Ted… – Poprawiłem moją złotą czapeczkę. – Najlepiej chyba będzie, jeżeli przepowiem panu przyszłość z kart i zobaczę, czy ten senny koszmar może mieć zgubny wpływ na pańskie życie, czy też jest to coś niewinnego.

Ted skinął głową.

– Rozumiem.

Ucieszyło mnie to, bo ja nic nie rozumiałem.

– Będę musiał policzyć panu za wizytę – rzekłem. – Moje stawki są bardzo rozsądne, nie jestem jednym z tych sławnych mediów z Upper West Side, którym udało się wydać książkę trafiającą na listę bestsellerów „New York Timesa” i mają w garażu złotego leksusa, ale zaglądanie w przyszłość to bardzo skomplikowana sprawa, potrzeba lat, aby to opanować, więc muszę pobierać od moich klientów pięćdziesiąt pięć dolarów, oczywiście już z VAT-em.

Ted otworzył lewą dłoń, w której trzymał złożony studolarowy banknot.

– Amelia powiedziała, że będę musiał panu zapłacić, ale nie wiedziała ile.

Wspaniale… trzeba było zażądać stówy. Wziąłem pieniądze i wydałem Tedowi czterdzieści pięć dolarów reszty, w tym pięć drobnymi monetami, które wysypałem ze słoika.

– Proszę mi opowiedzieć o tym koszmarze – poprosiłem go, rozkładając karty.

– Eee… nie powinienem ich przełożyć czy coś w tym stylu?

– Gdzie my jesteśmy? W Reno? Nie, nie musi pan ich przekładać. Te karty już pana znają. Proszę popatrzeć na pierwszą z nich: młody mężczyzna z potarganymi włosami,

Wspinający się po schodach… nawet przewidziały, że pan do mnie przyjdzie.

– Hej! – zawołał Ted. Chyba był pod wrażeniem.

– To jest Jeu Noir, Czarna Gra – wyjaśniłem. – Najdokładniejsze karty do przepowiadania przyszłości, jakie da się kupić. W większości krajów są zakazane, a wie pan dlaczego? Bo ludzie przepowiadali sobie za ich pomocą dzień własnej śmierci i dzień przedtem zabijali innych, bo jeśli i tak mieli zaraz umrzeć, nie mieli się czego bać.

– Naprawdę?

– Oczywiście. Niech pan popatrzy. Doskonała robota… Wie pan, kto je rysował? Francuscy jeńcy wojenni z epoki Napoleona, więzieni w Anglii. Nie wolno im było mieć nic do pisania, więc ścinali ostrymi nożami ciało z czubków palców, ostrzyli kość i rysowali jak piórkiem mieszanką pasty do butów i szczurzej krwi.

Ted patrzył na stół z miną, która bez dwóch zdań miała wyrażać, że rozumie. Wątpię, czy kiedykolwiek słyszał o jakimkolwiek Napoleonie, nie wspominając już o Napoleonie Bonapartem. Pociągnął nosem.

– Mam ten sam koszmar co noc. Czuję się, jakbym spał, ale nagle wydaje mi się, że się budzę.

– Ale w rzeczywistości pan śpi?

– Tak. Jest tak ciemno, że nic nie widać, i kiedy próbuję usiąść, nie mogę. Jestem zamknięty w drewnianej skrzyni, jak w trumnie.

– Proszę mówić dalej. – Zacząłem rozkładać karty w szeregach po siedem, sześć, pięć, trzy i cztery.

– Walę w wieko pięściami, ale nic to nie daje, bo na mojej skrzyni leży druga skrzynia… też z kimś w środku… a na niej następna.

Popatrzyłem na niego. Obejmował tułów ramionami, jakby bolał go brzuch, na górną wargę wystąpił mu pot. Dzień był co prawda gorący, ale mój rozklekotany klimatyzator sprawował się jeszcze całkiem nieźle.

– Więc czuje się pan… uwięziony?

– Duszę się, człowieku! Walę i walę, ale wiem, że nikt nie zareaguje i mnie nie wypuści.

– Naprawdę? Wali pan w wieko, nikt pana nie wypuszcza i co dalej?

– Ta skrzynia znajduje się… wydaje mi się, że na statku. Wszystko unosi się i opada jak kolejka górska w wesołym miasteczku i po chwili czuję się, jakbym miał zaraz zwymiotować. Słyszę szum oceanu, wycie wiatru i zgrzyt metalu. Słyszę, jak ktoś krzyczy piskliwym głosem. Może to dziewczyna, ale raczej to chłopak, dzieciak.

Położyłem ostatnią kartę.

– Rozpoznaje pan słowa?

– Nie bardzo. Są bez sensu. Przypominają mi jednak coś… dzieciaki dozorcy z domu, w którym mieszkaliśmy przy Dwudziestej Czwartej. Popescu, tak się nazywali. Kiedy słyszę ten głos, to tak, jakbym słyszał któregoś z nich.

– Więc słyszy pan głos, który coś woła… i wtedy się pan budzi?

– Jezu, chciałbym! Nic więcej się nic dzieje, ale ja się nie budzę. Czasami ten koszmar wydaje się trwać godzinami, statek unosi się i opada, dzieciak krzyczy, a ja nie mogę nic zrobić, jedynie leżę i łapczywie wciągam powietrze.

Popatrzyłem na niego zmrużonymi oczami.

– Czy w pańskim życiu dzieje się teraz coś, co mogłoby sprawiać, że czuje się pan, jakby został pan złapany w pułapkę? Wykonuje pan pracę, której pan nie lubi? Może się pan zaręczył?

– Nic z tego, człowieku. Wszystko było w porzo, dopóki nie zaczęły się te koszmary. Na początku zeszłego miesiąca znalazłem nową pracę w Lasky’s Camera Store i nowe mieszkanie, a wieczorami występuję w klubie Gothicka. Poza tymi koszmarami nie mam żadnych zmartwień.

– No dobrze. Rozłożyłem dwadzieścia osiem kart przepowiadających, więc zaraz zobaczymy, jak będzie wyglądać pana najbliższa przyszłość. Ostatniej karty nie będziemy odsłaniać.

– Naprawdę umie pan z nich czytać?

– A sądzi pan, że miałbym odwagę żądać pięćdziesięciu pięciu dolarów, gdybym nic umiał?

– Jak pan uważa…

Pokazałem mu pierwszą kartę. Słodkie Serce.

.- Dobry początek! W weekend pozna pan nową dziewczynę. Siedzi na łóżku i uśmiecha się zalotnie, co zdecydowanie oznacza romans, nawet jeśli tylko na jedną noc.

– Tak? A kto zagląda przez okno?

Poderwałem głowę, ale byliśmy na trzecim piętrze i oczywiście nikogo za oknami nie było.

– Boże, ale mnie pan przestraszył…

– Mam na myśli tu, na tej karcie – powiedział Ted, wskazując palcem. – Dziewczyna siedzi na łóżku, ale ktoś jest za oknem, jakby ją szpiegował.

– Naprawdę?

Miał rację. Dotychczas tego nie zauważyłem, ale w samym rogu karty było okno, przez które do środka zaglądała twarz o barwie pergaminu. Właściwie nie twarz, ale maska, z kreską zamiast ust i dwiema kolejnymi kreskami w miejscach oczu. Wyglądało to dokładnie jak Skórzana Twarz z Masakry piłą łańcuchową.

– Ta twarz to pańskie sumienie – zaimprowizowałem. – Kiedy pójdzie pan z tą dziewczyną do łóżka, pańskie sumienie będzie czuwać i powie: „Przepraszam, Ted, czy to, co robisz, jest eleganckie? Nie igrasz przypadkiem z uczuciami tej dziewczyny?”. Obok łóżka jest szachownica, na której wszystkie figury są poprzewracane. To symbol kapryśnej gry, jaką jest miłość.

– Ten gość od sumienia jest dość przerażający.

– Cóż, sumienie powinno przerażać. Inaczej nie zmuszałoby nas do zastanowienia.

– Rany, gdyby ktoś z taką gębą zajrzał mi przez okno do sypialni, najpierw złapałbym gacie, a potem zwiał.

– Zobaczmy następną kartę. To pan: rozmawia pan z przyjaciółmi. Może człowiek na karcie nie do końca jest do pana podobny, bo nie jest pan rudy i nie ma pan jasnozielonych pantalonów, ale reprezentuje pana. Uśmiecha się pan, jest rozluźniony. To dobra wiadomość.

Ted wziął kartę do ręki i uważnie się jej przyjrzał. Najwyraźniej zamierzał dostać tyle, ile mu się należało za pięćdziesiąt pięć dolarów.

– A to kto? – spytał, odwracając kartę.

– Nie rozumiem…

– Ten koleś w oddali, cały na czarno, w wysokim czarnym kapeluszu i twarzą owiniętą szalem.

– A, ten! Nie jest… szczególnie ważny. Przejdźmy do trzeciej karty.

– Chwileczkę, człowieku! Wszyscy ci ludzie śmieją się i żartują, nie, ale ten z tyłu patrzy na tego czarnego w oddali i jest nieźle przestraszony. Nie śmieje się i nie żartuje jak pozostali, no nie? Otwiera szeroko usta, jakby był bardzo przestraszony!

Wziąłem niechętnie kartę i przyjrzałem się jej.

– Chyba ma pan rację. Wygląda na nieco zatroskanego.

– Dlaczego?

– Nie zainteresuje to pana.

– Zainteresuje. Na pewno. Jeśli to moja przyszłość i ktoś się czegoś boi, chciałbym wiedzieć dlaczego.

– Jak pan chce. Ta czarna postać występuje w tej talii tylko na siedmiu kartach… Czasami jest blisko, czasami siedzi niemal na karku swojego protagonisty. Jego obecność można bardzo różnie interpretować.

– Dobrze, ale kto to jest? Tylko to chcę wiedzieć.

– Hm, ta postać nazywa się… Natychmiastowa Śmierć.

Загрузка...