12

Bracia krwi

– Nie mogę ci pomóc, Harry – powiedziała Amelia. – To nie twój wujek Walter, który próbuje się na tobie zemścić, bo sprzedałeś jego cenną kolekcję znaczków.

– Amelio, nigdy nie miałem wujka Waltera.

– Oczywiście, że nie miałeś. Chcę ci jedynie powiedzieć, że to za wysoka półka jak dla mnie.

– Ale przecież jesteś najlepsza! Jesteś asem asów!

Amelia energicznie pokręciła głową.

– Kiedy chodzi o rzeczy na małą skalę, takie jak czyjś zmarły kuzyn, nadaję się. Z czymś takim umiem sobie poradzić. Żona umiera, mąż poznaje kogoś nowego i żeni się. Żona nie żyje, ale jest w dalszym ciągu zazdrosna, więc zaczyna rzucać po kuchni garnkami i patelniami albo kiedy jej mąż chce się kochać z nową wybranką, rozsiewa w sypialni niemiłe zapachy. Z takim duchem mogę rozmawiać, negocjować, uspokoić go. Mogę sprawić, aby zrozumiał, że życie toczy się dalej… nawet jeśli jego już nie ma na tym świecie. Ale to, z czym mamy teraz do czynienia, to coś całkowicie innego. Tego rodzaju istoty to jeden z powodów, dla których zrezygnowałam z jasnowidzenia. Harry, to bardzo głębokie wody i łatwo w nich utonąć.

Odstawiłem na stolik butelkę z piwem, z której już miałem zamiar upić łyk.

– Amelio, byłaś wspaniała, kiedy Misquamacus się inkarnował. Był najlepszym indiańskim czarownikiem w historii, a ty okazałaś się od niego znacznie lepsza. Gdyby nie ty, nie dowiedzielibyśmy się, kim on jest ani co uknuł.

Bertie odchrząknął.

– Harry, jeżeli moja żona uważa, że nie da rady ci pomóc, musisz się z tym pogodzić.

– Ale ona może nam pomóc. Musi. Kto inny byłby w stanie?

Amelia wzięła do ręki kartkę z napisanym na niej słowem STRIGOI.

– Twój przyjaciel Gil ma całkowitą rację. To jest jedno z rumuńskich słów, określających wampira. Nie wiem wiele na ich temat… tylko tyle, ile mi powiedział mój przyjaciel Razvan Dragomir. Ale są to podobno prawdziwe, żywe wampiry, nie wampiry z baśni, i do dziś większość Rumunów się ich boi… i to nie tylko chłopi, ale także mieszkańcy miast, wykształceni ludzie, doktorzy, profesorowie uniwersyteccy i prawnicy.

– Więc miałem rację, że chodzi o inwazję wampirów?

– To absurdalne! – zawołał Bertie. – Tylko dlatego, że się czegoś nie rozumie, nie można od razu zakładać, że to nadprzyrodzone! Wampiry! Czyżbyśmy byli dziećmi? Nie ma czegoś takiego jak wampiry!

Nikt się nie odzywał, patrzyliśmy jedynie po sobie z Amelią jak uczniowie, czekający, aż rozzłoszczony nauczyciel przestanie się wydzierać.

– Mam nadzieję, że za kilka dni lekarze odkryją, iż ta choroba jest spowodowana przez patogen, który zaraża ludzi apetytem na krew ich bliźnich. Kiedy ten patogen zostanie wyizolowany, fachowcy sporządzą antidotum. Wszystko odbędzie się naukowo, przyjacielu, i nie będzie miało nic wspólnego z czosnkiem, krzyżami i wbijaniem kołków w serce.

– Tak sądzisz? W takim razie dlaczego Śpiewająca Skała dał mi litery, które oznaczają po rumuńsku wampira? To nie było zbyt naukowe.

– Nie – przytaknął Bertie. – To była twoja rozgorączkowana wyobraźnia, rozpędzona jak mysz w obrotowym młynku.

– Daj spokój, Bertie…

– Harry, on nie wierzy w duchy, demony i tego typu sprawy – wtrąciła się Amelia. – Uważa, że są spowodowane przez zakłócenia w pracy mózgu.

– Przez aberracje funkcjonowania jądra migdałowatego – sprecyzował Bertie. – To ośrodek ludzkiego strachu.

Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem.

– Amelia nie opowiadała ci o Misquamacusie?

– Oczywiście, że opowiadała. Opowiadała mi o wszystkim, co się z nią działo, zanim się poznaliśmy.

– Misquamacus nie był aberracją dalajlamy. Był indiańskim czarownikiem sprzed trzystu lat i reinkarnował się na karku kobiety, mojej żony. Widzieliśmy to na własne oczy. Ja widziałem, Amelia widziała. Misquamacusowi niemal udało się zebrać najpotężniejsze siły, jakie znał pradawny świat: burze, błyskawice, trzęsienia ziemi. Mógłby obrócić Manhattan w perzynę. Gdyby nie Amelia i Śpiewająca Skała… no cóż, Bóg wie, co by się stało. Wszystko odbyło się jednak naprawdę.

Bertie pokiwał głową.

– Jestem przekonany, że postrzegaliście to jako prawdę.

– Zaprowadzić cię do doktora Hughesa? Był w Sisters of Jerusalem, kiedy Misquamacus się reinkarnował, i stracił wtedy przez niewidzialnego jaszczura trzy palce. Może jemu powiesz, że sobie to wyobraził? Zginęło jedenastu policjantów. Może powiesz ich rodzinom, że to wszystko im się tylko wydawało? Szkoda, że ich dzieci nie są w stanie postrzegać, jak ich ojcowie wracają do domów.

Bertie wstał.

– Harry, nie zamierzam dyskutować z tobą o naturze rzeczywistości. Mówię jedynie, że niezależne od tego, czy masz rację, czy nie, Amelia nie weźmie w tym szaleństwie udziału.

Popatrzyłem na Amelię. Taki wyraz twarzy widział u niej dotychczas tylko raz. Był w nim smutek, że coś odeszło i nigdy nie da się już tego odzyskać. Może chodziło o młodość, może o szczęście, może o odwagę. A może o wszystko razem?

– No to świetnie – mruknąłem. Miałem ochotę spytać Amelię, jakie jest jej zdanie w tej sprawie, ale to nie byłoby fair. Kiedyś może była Amelią Crusoe, jasnowidzem i medium z kręconymi włosami i dzwoniącymi kolczykami, teraz jednak była panią Amelią Carlsson i nie miałem prawa żądać od niej nielojalności wobec męża, nawet jeśli okazał się kompletnym dupkiem.

– Idź do Razvana – odezwała się. – Na pewno będzie potrafił ci pomóc. Napisał kilka książek o rumuńskich siłach nieczystych i jest chyba najlepszym znawcą legend o wampirach poza Bukaresztem. Jest też bardzo wrażliwy. Poznaliśmy się na konferencji mediumistycznej w White Plains.

– To nonsens – oświadczył Bertie ze zgryźliwym uśmieszkiem. – Po co marnować czas Harry’ego na takie bzdury?

Amelia napisała na kartce notesu nazwisko i adres, oderwała ją i podała mi. Bertie zrobił pogardliwe PFFFT!, ale nie próbował jej przeszkodzić.

– Dzięki – powiedziałem, po czym zwróciłem się do Bertiego: – Przepraszam, nie powinienem był przychodzić. Nie zamierzałem cię zdenerwować.

– Nie ma sprawy. To stąd, że wychowano mnie pragmatycznie i wierzę w naukę, a nie w przesądy. – Objął żonę ramieniem. – Kiedy poznałem Amelię, uznałem, że moim życiowym wyzwaniem jest pokazać jej, iż niezależnie od tego, jak dziwne rzeczy się zdarzają, nie da się ich wyjaśnić za pomocą magii, kart albo kryształowej kuli.

Odprowadził nas do drzwi.

– Dzięki za piwo – rzekł Gil i kiwnął Amelii głową. – Dziękuję pani. Dziękuję, że pani spróbowała.

Gdy znaleźliśmy się na ulicy, stanął i popatrzył na mnie.

– Harty – zaczął z wielką powagą. – Wierzę ci.

– W co?

– Ta epidemia. To wampiry, prawda?

– Tak sądzę. Albo inna nadprzyrodzona siła.

– Jestem gotów się o to założyć. Widziałeś twarz tej facetki, kędy pokazałeś jej kartkę? To była mina człowieka, który naprawdę do głębi się przestraszył. Znam się na tym. Widziałem takie miny w Bośni.

– Jestem pewien, że gdyby mężulek jej pozwolił, przekonałbym ją, aby nam pomogła.

– Nie wiem tego, ale jestem przekonany, że nie udawała. Zobaczyła to słowo i zbielała. Dlatego ci wierzę. Byłoby jej znacznie łatwiej, gdyby skłamała, bo mąż nie wierzy w wampiry i dokucza jej z tego powodu, ale powiedziała prawdą, a jeśli ona uważa, że epidemię powodują wampiry, i ty uważasz, że epidemię powodują wampiry, to ja też tak uważam.

W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy. Amelia.

– Harry? Posłuchaj… przykro mi, że nie mogłam więcej pomóc, ale Bertil… no cóż, bardzo mnie chroni i jest też trochę zazdrosny o ludzi, których znałam, zanim mnie spotkał.

– Nie przejmuj się. Idziemy właśnie z Gilem do twojego rumuńskiego znajomego. Będę cię informował na bieżąco, co się dzieje, może dasz nam jakąś przydatną wskazówkę.

– Harry?

– O co chodzi?

Nie wiem, dlaczego powiedziałem „o co chodzi?”, bo doskonale wiedziałem, co ma na myśli. To tak jak wtedy, gdy człowiek spotyka byłą dziewczyną z młodości, podnosi w górę jej tłustego dzieciaka i mówi: „Jest naprawdę wspaniały” – ale tak naprawdę chciałby powiedzieć: „Pamiętasz, jak leżeliśmy na trawie, słońce świeciło przez drzewa i poza nami nie istniało nic na świecie?”.

Gil popatrzył na zegarek.

– Wiesz co? Pójdę na chwilę do chłopaków, sprawdzę u nich, i powiem, co robię.

– Możesz zadzwonić do nich z mojego telefonu.

– Mam własny, ale muszę im chyba osobiście powiedzieć, co jest grane. Poza tym chcę się zobaczyć z rodziną. Z żoną i dziewczynkami. Muszę się upewnić, że są bezpieczne.

– W takim razie idź, jasne. Ja pójdę do tego Rumuna i spotkamy się u niego, co? – Popatrzyłem na kartkę od Amelii. – Leroy Street sześćdziesiąt jeden, to trzy przecznice stąd. Powinieneś ją bez trudu poznać – kręcono tam plenery do Cosby Show. Wpisz do telefonu mój numer, żebyśmy byli w kontakcie.


Gil ruszył w stronę domu. Ledwie przeszedł kilkaset metrów, kiedy usłyszałem pokrzykiwania i pojękiwania oraz tupot kilkudziesięciu nóg. Po chwili zza rogu wyskoczyło pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt osób o tępym wzroku, umazanych krwią i machających rękami jak wiatraki. W większości byli to mężczyźni, w całej grupie było może siedem kobiet, z których szczególną uwagę zwracały dwie – jedna miała włosy sztywne od zaschniętej krwi i postawione pionowo, co sprawiało, że wyglądała jak indiańska szamanka, a druga miała nagi tors i piersi pocięte licznymi krwawymi liniami.

Pędzili prosto na Gila, który natychmiast zawrócił na pięcie i zaczął biec w moim kierunku. W biegnącej grupie migały noże, więc nie zastanawiając się, też zacząłem biec – w stronę Gila.

– Harry! – wrzasnął do mnie.

Nie potrzebował wiele czasu, żeby się przy mnie znaleźć. Był przynajmniej pięć lat młodszy ode mnie i wątpię, czy wypijał siedem irlandzkich ciemnych piw dziennie. Pobiegliśmy z powrotem Christopher Street, a wrzeszczący motłoch biegł za nami. Byłem tak spanikowany, że ledwie mogłem złapać powietrze.

Skręciliśmy na południe w Bedford Street, przecięliśmy Street i Barrow Street, cały czas biegnąc ile sił. Niestety, z każdą minutą się zbliżał. Nie odwracałem się, słychać było jednak odbijające się od budynków charakterystyczne plaskanie stóp o asfalt i podejrzewałem, że ścigających dzieli od nas już tylko jakieś sto pięćdziesiąt metrów.

– Może… powinniśmy… się… rozdzielić? – wydyszałem.

– Nie! Musimy stanąć do walki!

– Oszalałeś? Posiekają… nas jak… marchewkę.

– Tam! Budowa! – krzyknął Gil.

– Co?!

Gil nie odpowiedział, zamiast tego przeciął ulicę i pobiegł na róg Houston i Morton, gdzie odnawiano fasadę dziewiętnastowiecznego magazynu. Budynek był obstawiony rusztowaniami i billboardami, ogłaszającymi powstawanie nowego sklepu odzieżowego TradeWinds, a na ulicy stały dwa kontenery na odpadki budowlane.

Gil skoczył na jeden z nich i wyciągnął kawał rury.

– Masz! – krzyknął i rzucił mi go. Potem wyciągnął półtorametrową belkę, owiniętą na jednym końcu drutem kolczastym. – Musimy stanąć plecami do siebie! I nie myśl o nich jak o ludziach! Chcą nas zabić i jeżeli my nie zrobimy tego pierwsi, nie zawahają się nawet przez chwilę!

Stanęliśmy plecami do siebie pośrodku Morton Street i czekaliśmy na tłumek. Machałem rurą na boki i robiłem nią eleganckie ósemki jak Tom Cruise w Ostatnim samuraju. Gil stał spokojnie na szeroko rozstawionych nogach, trzymał belkę oburącz i wyglądał, jakby mógł stanąć do walki nawet z połączonymi armiami Czyngis-chana i Attyli.

– Cokolwiek zrobisz, nie oddalaj się – przykazał mi. – Nie pozwól tym świrom wejść pomiędzy nas, bo wtedy nas wykończą.

Tłumek zbliżał się powoli i bardzo ostrożnie. Każdy członek grupy miał nóż, maczetę albo sierp i wszyscy mieli tępy wzrok. Wszyscy byli także bardzo bladzi – jakby odciągnięto z nich całą krew. Niektórzy jęczeli, inni pochlipywali z bólu i pomyślałem, że muszą odczuwać to samo pieczenie, które doprowadziło do szaleństwa Teda Buscha – jakby palili się żywcem.

– Posłuchajcie! – krzyknął do nich Gil. – Wiemy, że bardzo źle się czujecie i chce wam się krwi, ale popełniacie błąd! Razem z moim przyjacielem szukamy dla was lekarstwa, sposobu, jak zwrócić wam normalne życie! Nie widzieliście nigdy żadnego filmu o wampirach? Jeśli nas zabijecie, będziecie musieli do końca świata pić krew!

Nie wiem, czy go rozumieli, w każdym razie jego przemowa nie zrobiła na nich najmniejszego wrażenia. Posuwali się dalej naprzód z uniesionymi nożami i sierpami i obserwowali nas uważnie, spodziewając się, że stracimy nerwy i zaczniemy uciekać. Pomijając ochlapane krwią ubrania i tępy wzrok, wyglądali jak zwykli ludzie z ulicy. Jeden z mężczyzn – w czerwonej koszulce polo i okularach – przypominał mojego księgowego, obok niego stał mężczyzna około pięćdziesiątki w mundurze kierowcy autobusu. Jedna z kobiet wyglądała jak nauczycielka ze szkoły, do której chodziła Lucy, inna miała na sobie białą jedwabną bluzkę i sznur pereł na szyi. Wszyscy byli zwykłymi nowojorczykami, których normalnie minęłoby się na ulicy, nie zwracając na nich uwagi, to jednak, że wyglądali tak zwyczajnie, sprawiało, że przerażali dziesięć razy bardziej niż zombi w pleśniejących frakach czy wampiry owinięte porwanymi całunami.

– Jak to rozegramy, Gil? – spytałem, próbując brzmieć w miarę spokojnie.

– Jest tylko jeden sposób, Harry: my albo oni.

– Hmmm… my albo oni. Wiesz co? Nigdy nie bardzo rozumiałem, co to znaczy. No wiesz – jeśli „oni”, czy to znaczy, że oni wygrają? A co będzie, jeżeli „my”?

– Wal po prostu drani, aż przestaną się ruszać – odparł Gil. – Gramatyką będziesz się martwił później.

Mężczyzna w czerwonym polo i okularach nagle wrzasnął i ruszył na nas biegiem. Nigdy nie uczyłem się sztuk walki, ale kucnąłem i zamachałem rurą jak mieczem kendo, drąc się przy Hai! Ahaki! Ahaki-waki-baki!, po czym huknąłem napastnika w łokieć uniesionej wysoko ręki.

Może miałem po prostu szczęście, ale facet dostał tak mocno, że nóż wypadł mu z ręki. Chyba mu ją złamałem. Przewrócił się na bok na asfalt i zapiszczał jak przejechana wiewiórka.

– Załatw go! – krzyknął Gil.

– Nie trzeba! Już jest załatwiony!

– Załatw go! Jeśli tego nie zrobisz, pozostali pomyślą, że nie mamy jaj!

– Na Boga! Nie mogę go zamordować!

– Trzymaj się do mnie plecami!

– Co?!

Gil pchnął mnie mocno lewym ramieniem i zaczęliśmy się obracać, aż znalazł się naprzeciwko mężczyzny w czerwonym polo. Nie miałem wyboru, aby chronić Gilowi plecy, musiałem okręcać się razem z nim. Gil bez wahania uniósł belkę i uderzył nią mężczyznę prosto w twarz. Rozległ się głuchy, tępy huk i obrzydliwy trzask, prawdopodobnie pękającej czaszki. Gil ponownie uniósł belkę i drut kolczasty oderwał mężczyźnie pół twarzy, z prawym okiem i ustami włącznie. Gość wił się na jezdni, wrzeszcząc przeraźliwym falsetem, ale Gil uderzał, uderzał i uderzał, rozrzucając krwawe resztki w promieniu kilku metrów.

Byłem przerażony, nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, bo machając wściekle nożem, ruszył ku mnie łysy mężczyzna w przepoconym szarym podkoszulku, a tuż za nim szła kobieta z kręconymi włosami i otwartą brzytwą w ręku. Wywijałem rurą na boki, próbując groźnie wyglądać, ale oni skoczyli na mnie, wspierani przez dwóch następnych mężczyzn, z których jeden machał wielkim nożem.

Zrozumiałem, co Gil miał na myśli, mówiąc „my albo oni”. Wrzasnąłem: hakamundo! i walnąłem kobietę w skroń. Krzyknęła i uklękła na jednym kolanie, a wokół jej zmiażdżonego ucha zaczęła się rozlewać krew. Łysy cofnął się zaskoczony, ja zaś, wykorzystując okazję, z całej siły spuściłem mu moją rurę na czubek głowy. Metal zadzwonił jak dzwon i aż do stawów barkowych poczułem impet uderzenia.

Mężczyzna padł przede mną na twarz, nóż z kościaną rączką, który wypuścił z ręki, zagrzechotał głośno o asfalt.

Skoczył na mnie jeden z pozostałej dwójki, ale machałem rurą jak szalony. Napastnik uderzył w nią czubkiem swojego noża, który zadzwonił jak kamerton. Mężczyzna cofnął się i wraz z nim zaczęła się cofać cała grupa.

Gil wciąż machał belką, lecz na widok tego, co zrobił z mężczyzną w czerwonym polo, grupa wyraźnie straciła apetyt na naszą krew. Kawałek nosa ofiary Gila zwisał z drutu kolczastego na jego belce i bez względu na to, jak ci ludzie cierpieli i jak bardzo chciało im się krwi, uznali, że nie warto tracić z tego powodu nosa. Cofnęli się ostrożnie – tylko kawałek, jeden krok, lecz kiedy Gil krzyknął: „No chodźcie! Podchodźcie, świry! Weźcie, co chcecie!” i zrobił w ich kierunku trzy kroki, wszyscy się odwrócili i ruszyli truchtem Houston Street, plaskając nerwowo stopami o asfalt. Na rogu ulicy jedna z kobiet wydała z siebie przerażające, zwierzęce wycie, myślę jednak, że nie z rozczarowania, ale z bólu. Ci ludzie tak bardzo cierpieli, że szkoda im było marnować czas na mnie i Gila: potrzebowali krwi, i to szybko, zanim pieczenie stanie się całkiem nie do zniesienia.


Gil rzucił belkę na chodnik.

– Dobra robota, Harry.

Pociłem się i trząsłem i mało brakowało, abym się przewrócił. Jeszcze nigdy w życiu tak nie walczyłem. I chyba nigdy nikogo nie uderzyłem – odkąd w drugiej klasie walnąłem Jimmy’ego Ruggio. Wykonałem moją rurą ostatnią buntowniczą ósemkę i rzuciłem ją na chodnik, w który uderzyła z głośnym brzęknięciem.

– My albo oni, Gil. My albo oni.

Było już po jedenastej.

– Idź do domu, zobacz się z rodziną – zaproponowałem. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz wychodził z mieszkania. Jeśli tego Rumuna nie będzie w domu albo nie zechce ze mną rozmawiać, nie będziesz niepotrzebnie ryzykował, że znów natkniesz się na te żywe trupy.

Gil złapał mnie za ramię tak mocno, że zabolało, nie zaprotestowałem jednak. Nigdy nie miałem wielu przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy umieją rozwalić komuś łeb, ale tej nocy chyba takiego znalazłem. Jego bezpośredniość i całkowity brak cynizmu naprawdę mi się podobały. Mógł być prototypem wzorowego żołnierza, najbardziej chyba jednak polubiłem go za to, iż pokazał mi, że i ja jestem w razie potrzeby w stanie rozbić komuś łeb. Sprawił, że poczułem się odważny.

– No dobra, to złapiemy się później – powiedział, po czym ruszył w kierunku Siódmej Alei, a ja w kierunku Leroy Street – choć przedtem musiałem wyciągnąć koszulę ze spodni i wytrzeć sobie twarz.

Każda szyba wystawowa była tu rozbita i migotał tylko jeden neon – przed Hudson Street Grill, były na nim jednak tylko trzy litery: „l” z „Grill” i „up” z „kupuj”.

Stanąłem na chwilę i zastanawiałem się, ale Śpiewająca Skała dał mi już to, co chciał, nie sądziłem więc, aby „lup” miało jakiekolwiek znaczenie.


Dom Razvana Dragomira był wysoką wąską budowlą z ciemnego piaskowca, stojącą między Washington Street i Greenwich Street. Na frontowych schodach rosły w wielkich donicach dwa przystrzyżone drzewa laurowe, zabezpieczone łańcuchami, którymi można by przycumować „Mauretanię”. Opatrzyłem na dwa szeregi wypolerowanych mosiężnych Przycisków i na samej górze znalazłem karteczkę z napisanym jasnoniebieskim atramentem nazwiskiem R. DRAGOMIR. Nacisnąłem guzik.

Ponieważ nikt nie odpowiadał, nacisnąłem ponownie. Jeżeli okaże się, że znajomy Amelii wyjechał, będzie to typowy przykład mojego niefartu. Kiedy na filmach ludzie próbują ratować świat, każdy, kogo chcą poprosić o pomoc, zawsze jest w domu, w życiu rzadko jednak tak bywa.

Właśnie się odwracałem, aby odejść, kiedy domofon trzasnął, a z głośnika doleciał kobiecy głos z wyraźnym obcym akcentem:

Da? Kto tam jest?

Skoczyłem z powrotem do drzwi.

– Och! Halo! Przepraszam, że przeszkadzam! Nazywam się Harry Erskine, jestem przyjacielem Amelii Crusoe. Znaczy się, teraz Amelii Carlsson. Szukam pana Razvana Dragomira.

– Rozumiem. Pani Carlsson dzwoniła, że pan przyjdzie. Przykro mi, ojciec pojechał na dwa tygodnie do Bukaresztu.

– No cóż… można się z nim jakoś skontaktować? Bardzo potrzebuję jego porady.

– Pani Carlsson wszystko wyjaśniła. Chodzi o epidemię. Ludzie umierają. Mogę pomóc.

– Może mi pani pomóc? Naprawdę?

– Jestem jego córką. Co wie ojciec, wiem też i ja. Zaczeka pan, już wpuszczam. Górne piętro, proszę wjechać windą.

Zabuczał brzęczyk w drzwiach, pchnąłem je i wszedłem do środka. Hol był dość mroczny i pachniało w nim lawendową pastą, stęchłym starym tynkiem i pleśnią. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że stoi przede mną obszarpany żebrak, zanim jednak dostałem zawaha, skojarzyłem, że to tylko moje własne odbicie w wiszącym w niszy lustrze.

Na końcu korytarza znajdowała się mocno rozklekotana winda z rączką, którą należało przełożyć, jeśli się chciało jechać w górę. Powoli zawiozła mnie na trzecie piętro i po drodze gotów byłbym przysiąc, że słyszę pękające jedna po drugiej stalowe nitki w linie nośnej. Kiedy z trudem otworzyłeś drzwi i wysiadłem, znalazłem się w wielkim mieszkaniu, skąpo oświetlonym mosiężnymi lampami o perforowanych kloszach. Nikt na mnie nie czekał.

Żebrak, którego spotkałem w holu na dole, musiał wjechać przede mną, był tu bowiem znowu – w kolejnym wysokim lustrze. Lustro oprawiono w ciemną mahoniową ramę, na której wyrzeźbiono wszelkie możliwe rodzaje warzyw i owoców, jabłek, ogórków i kabaczków.

– Halo? – zawołałem. Czułem zapach goździków, zwietrzałego tytoniu i czegoś nieprzyjemnie słodkiego – jakby ktoś przypalił skondensowane mleko.

Zatrzasnąłem drzwi windy. Mieszkanie Dragomirów wyglądało jak rumuńskie muzeum ludowe. Było zapchane krwistoczerwonymi aksamitnymi kanapami i krzesłami z haftowanymi podnóżkami. Wszystkie ściany pozawieszano lustrami w złoconych ramach, orientalnymi dywanami, między które wpychały się olejne obrazy, ukazujące mężczyzn o zmarszczonych czołach i wspaniałych wąsach, w kapeluszach z pawimi piórami, oraz ciemnookie kobiety w chustach z białej koronki na głowach i bogato zdobionych bluzkach. Wolne miejsca na podłodze zapełniały błyszczące stoliki z blatami z mosiądzu, zastawione bibelotami i rodzinnymi fotografiami, wypolerowane na wysoki połysk mosiężne bociany i pierzaste paprocie w mosiężnych wazonach.

– Halo? – powtórzyłem.

– Witam, panie Erskine – powiedział głos z obcym akcentem. Zza aksamitnej zasłony, zawieszonej na jednych z drzwi, wyszła córka Razvana Dragomira, co przypominało scenę rodem z horroru z lat trzydziestych dwudziestego wieku.

Była wysoka, w butach miała ponad metr osiemdziesiąt, czyli prawdopodobnie wyższa ode mnie, i miała krótkie, czarne, błyszczące włosy, obcięte surowo wokół twarzy, w stylu Vidala Sasoona. Miała skośne i głęboko osadzone oczy, kości policzkowe wysokie i wyraźnie zaznaczone, a do tego wojowniczo wydęte usta. Ubrana była w czarną minisukienkę z czerwoną obwódką i bufiastymi krótkimi rękawkami, które podkreślały jej szerokie ramiona i nogi po same pachy. Jej piersi były bardzo duże, ale tak ciężkie i tak skomplikowanie się poruszały, że musiały być naturalne. W zagłębieniu dekoltu wisiała pięcioramienna złota gwiazda, ozdobiona granatami.

Wyciągnęła do mnie dłoń z pierścionkami na każdym palcu – z kciukiem włącznie.

– Nazywam się Jenica Dragomira, ale oczywiście proszę mi mówić Jenica.

– Harry Erskine, ale proszę mi mówić Harry.

– Mister Harry, zranił się pan w twarz. Krwawi.

– Och, to drobiazg. – Dotknąłem plastra, który przykleiła mi Laticia. Był przesiąknięty krwią i do połowy oderwany. Rana musiała się otworzyć, kiedy walczyliśmy z Gilem na ulicy.

– Mister Harry, proszę. – Jenica odsunęła zasłonę i wskazała dłonią, abym szedł pierwszy. Kiedy ją mijałem, musnąłem ramieniem jej piersi i poczułem zapach perfum, przypominających mieszankę zmiażdżonych róż, Turkish Delight i piżmowego zapachu ciepłych włosów. Chyba nie mógłbym się spotykać z Jenicą – nawet gdyby zechciała się ze mną umówić – bo musiałbym przez cały wieczór ukrywać, że mi stoi.

– Tędy. – Jenica poprowadziła mnie wąskim wytapetowanym korytarzykiem. Na końcu były drzwi, które otworzyła, po czym wzięła mnie za rękę jak dziecko. Znalazłem się w najbardziej niezwykłej łazience, jaką kiedykolwiek widziałem. Była urządzona jak mauretańska świątynia – pełna kolumn, łuków i błękitnej ceramicznej mozaiki, w okna wstawiono zielone matowe szyby z namalowanymi czaplami i skaczącymi rybami – i było w niej echo. Jenica otworzyła bogato rzeźbioną apteczkę i wyjęła kilka bawełnianych płatków oraz buteleczkę żółtego płynu odkażającego.

– Jest pan odważny? – spytała.

– Trochę bólu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Nasmarowała ranę płynem, który tak piekł, że syknąłem.

– Musi pan być bardzo, bardzo odważny, jeśli chce walczyć ze strigoi – mruknęła.

Popatrzyłem na nią uważnie.

– Powiedziała pani to słowo. Na głos.

– Oczywiście. Niektórzy ignoranci myślą, że mówienie go jest niebezpieczne, ale niebezpieczne jest wymawiać tylko imię konkretnego strigoi.

– Rozumiem. – W tym momencie dotarło do mnie, że nie otrzymałem pełnej informacji. Śpiewająca Skała powiedział, że mam szukać wampira, ale nie powiedział którego.

Patrzyliśmy na siebie z Jenicą i oboje wiedzieliśmy, że patrzymy sobie w oczy, a spoglądamy w przepaść.

Загрузка...