7

Granica krwi

Choć Frank wiedział, że Susan Fireman nie żyje, trudno mu było uwierzyć, że się w niego nie wpatruje, i był przekonany, że zaraz do niego przemówi. Miał wrażenie, że skóra mu się kurczy i musiał zebrać w sobie całą siłę, aby się nie odwrócić i nie uciec z sali.

Powoli podszedł do łóżka i pochylił się, aby zbadać dziewczynę – pochylił się tak nisko, że gdyby żyła, na pewno poczułby jej oddech. Nie, oczywiście nie oddychała i choć miała szeroko otwarte oczy, patrzyły w niebyt.

Ale na jej ustach gościł zagadkowy uśmieszek, jakby była zadowolona, że nie żyje, i bawi ją, że udało jej się tak przestraszyć swojego lekarza.

– Susan? – powiedział Frank i potrząsnął ją za ramię, aby ostatecznie się upewnić.

W tym momencie do środka wszedł doktor Gathering z plikiem akt.

– Hm… Frank, ona cię nie słyszy.

– Wiem, George, wiem.

– Siostra Perpetua powiedziała mi, iż opuściła ten padół, i pomyślałem sobie, że może tu będziesz.

– No tak… – Choć serce waliło mu jak młotem, Frank próbował mówić spokojnie i rzeczowo. – Musimy zrobić sekcję, i to jak najszybciej. Trzeba też koniecznie zbadać krew.

George wypuścił z rąk kilka teczek i pochylił się, aby zebra je z podłogi.

– W izbie przyjąć panuje szaleństwo.

– Też tam byłem przed chwilą. Wygląda na to, że sytuacja ciągle się pogarsza.

– Troll Śmierci ma teorię, że to może być jakiś zachodni wariant dengi.

– Naprawdę? Chyba szuka uzasadnienia dla swojej darmowej wycieczki do Bangkoku.

George popatrzył na Susan Fireman.

– Mówiąc szczerze, jest w tym nieco podobieństwa do DHF. Zaczyna się od drobnej infekcji dróg oddechowych, co może powodować koszmary nocne. Potem następuje okres nadwrażliwości na światło, katastrofalny spadek ciśnienia krwi i zapaść.

– Oczywiście, lecz z tego, co wiem, ludzie z DHF nie mają nieprzepartego apetytu na ludzką krew i nie podrzynają dzieciom gardeł, żeby ją zdobyć.

– Masz rację, ale Troll w końcu nie na darmo powiedział „wariant”.

– No tak. Pewnie nie jest lekarzem, ale politykiem. Frank znów odwrócił się ku Susan Fireman. Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy – nie w jednym kawałku. Patologowie rozetną jej chirurgicznymi nożycami mostek i będą jej grzebać w narządach wewnętrznych, a potem piłą oscylacyjną odetną górę czaszki i wyjmą mózg.

– Przyszedłem właściwie tylko po to, aby przekazać ci od Trolla Śmierci, żebyś wziął sobie na resztę dnia wolne i odpoczął. Chciałby, abyś wrócił o drugiej nad ranem, by pomóc nocnej zmianie – powiedział George.

– Nic mi nie jest, George. Wolę zostać tutaj.

– Frank… dobrze wiesz, że nikomu nie pomożesz, jeśli będziesz skonany. Idź do domu i odpocznij trochę. Możemy cię zawsze wezwać, jeśli nastąpi jakiś kryzys.

– A to nie jest kryzys?

– Jeszcze nie. To jedynie zwykła, codzienna, mało znacząca katastrofa.

Frank wbrew sobie wyszedł ze szpitala. Na ulicach cały czas wyły syreny ambulansów, helikoptery medyczne terkotały nad łowami, a ludzie biegali we wszystkie kierunki, jakby nadchodził koniec świata.

Zaczęło padać, ale deszcz był tak ciepły, że można było odnieść wrażenie, iż z nieba leci krew. Frank nagle poczuł, jak bardzo jest zmęczony i wytrącony z równowagi. Nie ma nic gorszego od zajmowania się pacjentami, których nie można uratować niezależnie od tego, jak bardzo człowiek stara się utrzymać ich przy życiu. Uświadomił sobie, że modli się o to, aby nie natknąć się po drodze na kogoś, kto klęczy na ziemi i wymiotuje krwią, bo musiałby zaprowadzić go do izby przyjęć. George miał rację: potrzebny mu był wypoczynek, musiał się nad różnymi sprawami zastanowić i przygotować na ciężką noc.

Z oddali doleciał wrzask kobiety, po którym męski głos krzyknął: „Odejdź ode mnie! Odejdź ode mnie!”. Trzasnęło pękające szkło i huknęło dwa razy, być może były to strzały. Frank widział kilka filmów katastroficznych, w których niemal natychmiast ulegała zniszczeniu tkanka stosunków społecznych, do dzisiejszego dnia nie wierzył jednak, że coś takiego może naprawdę nastąpić.

Aleje Piąta i Szósta były przecięte w poprzek policyjnymi barykadami, więc dojście do obsadzonej drzewami ulicy w Murray Hill, gdzie mieszkał, zajęło mu niemal dwadzieścia minut, a kiedy dotarł na miejsce, miał przepocone spodnie i koszula kleiła mu się do pleców. Zbliżała się piąta po południu, ale było trzydzieści trzy stopnie Celsjusza, a wilgotność wynosiła osiemdziesiąt siedem procent. Niebo zrobiło się matowo-brązowe, jakby zaraz miała się rozszaleć burza z piorunami.

Zaczął wchodzić po białych kamiennych schodach, prowadzących do frontowych drzwi jego domu. W połowie drogi zauważył mężczyznę w średnim wieku, klęczącego przy znajdującej się na rogu ulicy skrzynce pocztowej. Zatrzymał się i aby lepiej widzieć, zdjął przeciwsłoneczne okulary. Twarz mężczyzny była pokryta grubą warstwą niebieskiej farby, co wyglądało, jakby nałożył afrykańską plemienną maskę. Miał podciągnięty do pach T-shirt i jego duży biały brzuch zwisał jak oklapnięty balon. Obejmował rękami jedną z nóg skrzyni, jakby się bał, że jakaś siła uniesie go nad powierzchnię ziemi Nagle jego brzuch gwałtownie się skurczył i z ust wytrysnęła mu fontanna ciemnoczerwonych wymiotów, zalewając chodnik Frank wyjął z kieszeni telefon i wystukał dziewięćset jedenaście, ale telefon dzwonił i dzwonił, nikt nie podnosił. Zawahał się. Był lekarzem i jego obowiązkiem było ratować tego człowieka, zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że nie potrafi mu pomóc, a żeby wypić aż tyle krwi, mężczyzna musiał zamordować dwie albo nawet trzy osoby. Wymiotujący powoli odwrócił ku niemu głowę. Wyglądał strasznie. Frank jeszcze przez chwilę się wahał, ale potem nasunął okulary z powrotem na nos, pokonał ostatnie trzy schodki i wszedł do środka budynku, zatrzaskując za sobą drzwi. KLIKKK!

Apartamentowiec był duszny, cichy i słabo oświetlony. Mieszkało się w nim jak w obrazie Edwarda Hoppera. Obok stojaka na parasole stały w wysokiej zielonej wazie zakurzone sztuczne lilie, a na ścianie wisiało prostokątne lustro, w którym mieściła się tylko połowa odbicia ludzkiej postaci. Gdzieś na górze ktoś sprzątał odkurzaczem, a gdy Frank wchodził na pierwsze piętro, na którym znajdowało się jego mieszkanie, doleciała do niego refleksyjna muzyka fortepianowa – Debussy, może Satie.

Kiedy miał właśnie włożyć klucz do zamka, przypomniał mu się mężczyzna z niebieską twarzą, którego przed chwilą widział na ulicy. Poczuł wewnętrzny nakaz, aby do niego wrócić. Jeżeli ten człowiek cierpiał na tę samą przypadłość co Susan Fireman, nie chciał nikogo zabijać – został do tego zmuszony nieprzepartym pragnieniem. Ale w ten sam sposób można by bronić ćpunów, którzy mordują ludzi, aby zdobyć pieniądze na narkotyki, albo pijanych kierowców, zabijających na ulicach dzieci. Frank powiedział Susan, że nie osądza swoich na pacjentów, było to jednak kłamstwo. W rzeczywistości czuł pogardę do tych, którzy z głupoty albo braku panowania nad sobą krzywdzili siebie lub innych. Kiedyś siedział całą noc łóżku dwudziestosiedmiolatki, która tak się upiła, że połknęła środek do przeczyszczania rur ściekowych, i nie potrafił wybaczyć jej tego, co sobie zrobiła.

Nie zapominał o tym, że Susan Fireman, zamiast wezwać pomoc, pozwoliła się swoim przyjaciołom wykrwawić, ale równocześnie żałował, że nie żyje. Z jakiegoś powodu czuł, że dziewczyna wiedziała o czymś, o czym on też koniecznie powinien wiedzieć.


Jego mieszkanie było wysokie i ascetycznie urządzone. Podłogi wyłożono ciemnobrązowymi dywanami, a ściany pomalowano na kremowo i powieszono na nich nieliczne abstrakcyjne brązowo-kremowe obrazy. Włoskie meble, obciągnięte skórą, były bardzo kanciaste i bardzo drogie. W kącie stał odtwarzacz CD firmy Bang & Olufsen, a w przeciwległym rogu komoda w stylu modnym w latach dwudziestych dwudziestego wieku, w której stały butelki z alkoholem i kieliszki z epoki jazzu.

Frank skończył w styczniu trzydzieści siedem lat i formalnie był w dalszym ciągu żonaty, choć rozmawiali już z Christiną o rozwodzie. Surowość mieszkania kontrastowała z wystrojem ich wspólnego domu w Darien w stanie Connecticut, pełnego kolonialnych mebli, haftowanych poduszek i porcelanowych piesków. Frank miał wrażenie, że Christiną również głowę ma zapełnioną taką masą bibelotów i dupereli, że nie ma w niej miejsca na poważne myślenie. Pewnego dnia wyszedł do pracy, został dłużej na oddziale i już nie wrócił do domu. Nawet dziś – siedem miesięcy później – nie potrafiłby nikomu Wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Spędzał samotne wieczory sam, czytając lub słuchając muzyki, albo gapiąc się w ścianę.

Czasem – podobnie jak wielu lekarzy – zastanawiał zdziwieniem, czemu właściwie robi to, co robi, czemu życie ludziom, których istnienie było jedynie marnotrawienie czyjegoś czasu i czyjejś energii – także ich samych.


Ściągnął lepiące się, przepocone ubranie i wszedł do kabiny prysznicowej z czarnego szkła i podstawą ze skały wulkanicznej. Kiedy się mydlił, widział połową swojej twarzy w okrągłym lusterku do golenia, zawieszonym nad marmurową umywalką, co wyglądało, jakby obserwował go ktoś z równoległej czasoprzestrzeni. Na koniec wytarł się ciemnobrązowym ręcznikiem i wtarł w klatkę piersiową mleczko kosmetyczne Dolce & Gabbana.

Poszedł potem – owinięty wokół bioder świeżym ręcznikiem – do kuchni i wyjął z lodówki butelkę wody Perrier. Wolałby heinekena, ale miał przecież wrócić tuż po północy do szpitala, a wtedy będzie mu potrzebna cała koncentracja. Chyba byłoby dobrze, gdyby coś zjadł, choćby kanapkę z serem, ale nie czuł głodu. Myślał o Susan Fireman, patrzącej na niego wielkimi, błękitnymi jak chińska porcelana oczami, i mężczyźnie pod jego domem, wymiotującym krwią na chodnik.

Usiadł na swoim wielkim łożu. W rogu sypialni znajdował się jedyny w mieszkaniu prawdziwy antyk – owalne uchylne lustro. Podobno należało do Ulyssesa S. Granta, który miał je ze sobą podczas kampanii w Chattanoodze. Frankowi nie bardzo się podobało, ale było warte ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i nie chciał, aby Christine położyła na nim łapę.

Włączył zawieszony na ścianie telewizor plazmowy. Niemal na każdym kanale pokazywano na bieżąco wiadomości z „wampirzej epidemii”. Zarejestrowano nowe przypadki powyżej Sto Dwudziestej Piątej i burmistrz Brandisi kazał rozstawić na każdym moście i przy wylocie każdego tunelu policyjne posterunki, choć przyznawał, że nie bardzo wie, co miałyby sprawdzać – pomijając ludzi sprawiających wrażenie chorych albo pokrytych kremem chroniącym przed oparzeniami słonecznymi.

Jak na razie znaleziono ponad dwieście ofiar z poderżniętymi gardłami, a burmistrz szacował, że może ich być „dwa, może trzy razy więcej”.

Frank wyłączył telewizor i położył się na ciemnobrązowej pościeli. Choć mieszkanie miało izolację akustyczną, dochodziły do niego echa syren i głuchy łoskot wirników helikopterów. Frankowi przemknęło przez głowę, jak by to było, gdyby się rano obudził i stwierdził, że jest jedynym żywym mieszkańcem Manhattanu. Wyobrażał sobie, jak idzie ulicami, odbijającymi echo jego kroków, mijając porzucone taksówki i przesuwane przez wiatr gazety.

Po chwili zasnął. Kiedy odbywał staż na internie, nauczył się spać przy każdej nadarzającej się okazji. Umiał zasypiać głęboko, nie miał snów i budził się dokładnie wtedy, gdy miano go gdzieś wezwać.

Syreny za oknami wyły jak wilki. Szybko zapadł zmierzch, już o dziewiątej było ciemno. Frank spał, cały czas leżąc na plecach, bez ruchu – jeśli nie liczyć lekko zgiętych palców lewej dłoni, które od czasu do czasu nerwowo drgały.

Kiedy minęło wpół do dwunastej, skrzypnęło okno. Ten dźwięk nie wniknął w głąb jego snu, tak samo jak ostry trzask, który po nim nastąpił, ani kleisty odgłos rozdzielających się gumowych uszczelek, gdy okno zaczęło się otwierać. Do pokoju wpadła fala gorącego powietrza, przepełnionego zapachem spalin, rozgrzanego asfaltu i pary wodnej.

Frankowi zdawało się, że coś gładzi go po czole i bawi się jego włosami. Prychnął i z irytacją pokręcił głową. Nie chciał się ani budzić, ani śnić. Nigdy nie pozwalał sobie na marzenia senne. W snach ludzie mówią nam czasem rzeczy, których nie rozumiemy, albo wiążemy się z osobami, które nie istnieją.

– Frank… – powiedział jakiś głos.

Frank ponownie prychnął, ale nie zamierzał się budzić.

– Frank, to ja.

Przekręcił się i pociągnął za prześcieradło.

– Frank, nie udawaj. Wiem, że mnie słyszysz. Oblizał wargi, które bardzo mu wyschły, i powoli otwórz oczy. Tuż po jego prawej stronie ktoś siedział na łóżku. Kobiet w jasnym stroju. Światło z korytarza oświetlało ją z tyłu, ale nie mógł dojrzeć twarzy. Uniósł ramię, by osłonić oczy.

– Christina?

– Myślałam, że będziesz spał wiecznie.

– Co ty tu robisz? – Spróbował unieść tułów, ale kobieta przycisnęła zimną dłoń do jego klatki piersiowej i nie pozwoliła mu na to. – Christino, mamy stan wyjątkowy, nie powinnaś wracać do miasta.

– Nie jestem Christina, kimkolwiek ona jest. Frank wyciągnął rękę i zapalił lampkę przy łóżku.

– Boże… – wydyszał, kiedy zobaczył, z kim rozmawia. – Boże, to niemożliwe…

Susan Fireman wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Jej oczy nadal wyglądały jak ślepe, a twarz była bardzo blada, ale uśmiechała się do niego i bez najmniejszej wątpliwości żyła.

– Byłem pewien, że nie żyjesz – powiedział Frank głosem, który wydał mu się zupełnie obcy. – Umarłaś, prawda? Twoje serce przestało bić.

– Myślałam, że wiesz więcej o śmierci, doktorze.

– O czym ty mówisz?

– Śmierć jest dla tych, którzy urodzili się, aby umrzeć. Nie dla takich jak ja.

Frank złapał ją za nadgarstek, odsunął jej rękę i usiadł na łóżku. Susan Fireman cały czas się do niego radośnie uśmiechała, jakby oszalała, zamieniła się w anioła albo była zakonnicą, która właśnie doznała boskiego objawienia.

– Frank… nie możesz traktować śmierci tak dosłownie…

– Śnię – wymamrotał i uderzył się mocno w twarz. – Cholera, nie śnię. Może śnię, że śnię?

Susan Fireman dotknęła jego policzka czubkami palców. Były bardzo zimne.

– Wiem, że mnie polubiłeś. Wiem, że wydawałam ci się atrakcyjna. Widziałam, jaki byłeś smutny, kiedy pomyślałeś, że umarłam.

– Na Boga, jesteś martwa! – Frank przetoczył się przez łóżko i wstał. – Byłem w tym samym pokoju, kiedy umarłaś. Próbowano cię reanimować, ale nie udało się. Albo śnię, albo ani halucynacje. Może się od ciebie zaraziłem. Może to eden z tych twoich koszmarów?

– Frank, zdawało mi się, że mnie polubiłeś.

– Polubiłem? I co z tego? Jak mogę cię lubić, skoro nie żyjesz i nie może cię tu być. Logicznie i medycznie to niemożliwe.

Susan Fireman wstała i obeszła łóżko. Każdy jej ruch był szarpnięciem, jakby ją sfilmowano, a potem wycięto co którąś klatkę. Uniosła ręce.

– Jestem tutaj, Frank, a to jedyna logika, która cokolwiek znaczy – powiedziała.

– Jak tu weszłaś? – spytał i równocześnie zauważył uchylone okno.

– Mogę wejść wszędzie. Bladzi zawsze mogą.

Frank cały czas był przekonany, że śni. Przecież niedawno zaprzeczyła, że cokolwiek słyszała o „bladych”.

– Teraz się obudzę – oświadczył. – Kiedy doliczę do trzech, obudzę się, a ciebie, moja droga, nie będzie. Raz, dwa, trzy!

– Mogłoby nam być tak dobrze ze sobą, Frank. Też mógłbyś zostać bladym.

Zamknął mocno oczy, odczekał chwilę i ponownie je otworzył. Susan Fireman w dalszym ciągu stała przed nim.

– Frank, nie chcesz wiedzieć, co się ze mną stało? Nie chcesz się dowiedzieć, dlaczego ci wszyscy ludzie „chorują”?

– O czym ty mówisz?

– Ta epidemia… ci wszyscy ludzie, zabijający przyjaciół i bliskich i pijący ich krew.

– Wiesz, co robią?

– Oczywiście, przecież mnie to się też przydarzy, prawda?

– Dlaczego nie powiedziałaś nic wcześniej, w szpitalu? Znów wyciągnęła rękę, ale Frank się cofnął.

– Nie dotykaj mnie.

– Frank, nie złość się na mnie. Gdybym wiedziała, co się ze mną dzieje, powiedziałabym ci. Naprawdę. Wtedy jednak nic nie wiedziałam. Musiałam przejść na drugą stronę. Zobaczyć wszystko z drugiej strony.

– Więc teraz możesz powiedzieć? To jakieś szaleństwo Wariuję z przepracowania.

Uśmiechnęła się do niego chytrze.

– Załatwmy najpierw to, co najważniejsze. – Skrzyżowała ramiona i ściągnęła przez głowę koszulę nocną. Pod spodem nic nie miała. Jej piersi były małe, ale sutki twarde i wystające. W głębi wygolonego łona migotał złoty kolczyk.

Frank nic nie mówił, tylko patrzył i bardzo głęboko oddychał. Już raz nachodziła go sfrustrowana pacjentka, która potem oskarżyła go o molestowanie seksualne. Skończyło się to wielomiesięcznymi przepychankami prawnymi i kosztowało tysiące dolarów. Nie chciał powtórki.

Susan Fireman usiadła na łóżku.

– Chodź do mnie – powiedziała.

Frank pokręcił głową.

– Nie ma mowy. Po pierwsze, nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Jesteś jakąś halucynacją i nawet nie rozumiem, dlaczego z tobą rozmawiam. Po drugie, jeżeli to się dzieje naprawdę i jesteś prawdziwa, nie chcę mieć z tobą do czynienia.

– Frank, to nie jest sen. Nie śpisz.

– Jak to możliwe? Nawet jeśli nie umarłaś, nie mogłaś wyjść ze szpitala i wejść do mojego mieszkania przez okno. Za oknem jest przepaść… ponad osiemnaście metrów.

– Na każdą ścianę da się wejść, jeśli się umie wspinać.

Po chwili ponownie wstała. Odsunął się od niej i oparł plecami o ścianę. Przysunęła się tak blisko, że czuł, jaka jest zimna. Była taka zimna, że zdawała się wysysać ciepło z całego otoczenia.

– Bardzo chciałbyś się dowiedzieć, co się ze mną stało, prawda? I chcesz mnie. Wiesz, że mnie chcesz.

Sięgnęła ręką w dół i złapała przez bokserki w błękitne paski jego penisa. Choć jej palce były lodowate, podnieciło go i członek zaczął sztywnieć. Powoli poruszała ręką, wbijając paznokieć w krawędź żołędzi.

– Widzisz? Wcale się nie pomyliłam. Jestem prawdziwa i chcesz mnie.

Frank jeszcze nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego. Trząsł się ze strachu, ale strach niesamowicie go podniecał. To, co się z nim działo, było rodem z podręcznika psychiatrii. Susan Fireman nie żyła, więc nie mogła wspiąć się po ścianie i wejść do jego mieszkania, rozmawiać z nim i drażnić jego penisa. Szaleństwo tej sytuacji sprawiało, że członek tak mu stwardniał, że aż bolał, i Frank nie wiedział, czy ma się wyrywać, wołać o pomoc, czy pozwolić Susan robić to, co robiła. Nie mógł normalnie myśleć. Wyglądało na to, że jedynym sposobem wydostania się z tego koszmaru jest prześnić go do końca i czekać, aż nadejdzie przebudzenie.

– Nie wiedziałam tego aż do tej chwili – powiedziała cicho Susan – ale zawsze byli inni ludzie.

Frank nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Zimno jej dłoni niemal zamroziło jego penisa i zaczynało wnikać głęboko między uda, jakby ktoś wsuwał mu w jelita sopel.

– Inni ludzie… rozumiesz, co mam na myśli? Odmienni, tyjący inaczej. W ciemnościach, w cieniu, w zamkniętych skrzyniach.

Drugą dłonią ściągnęła mu bokserki, które opadły na podłogę. Jeszcze mocniej ścisnęła wzwiedziony członek, a każdy ruch jej ręki wzdłuż niego był tak mocny, jakby chciała zedrzeć mu skórę.

– Zawsze z nami byli – szepnęła. – Zawsze się ukrywali i czekali, a teraz są wolni!

Trzymając mocno jego członek, pociągnęła go na łóżko. Czuł się kompletnie bezradny, jakby musiał zrobić wszystko, co mu każe. Położyła się na plecach i szeroko rozłożyła nogi. Nawet w środku miała blade ciało, błyszczące od śluzu.

– Chodź, Frank. Sam wiesz, jak bardzo mnie chcesz.

Zachwiał się i niemal przewrócił na łóżko.

– Bliżej… – wabiła go i ciągnęła ku sobie, a potem wprowadziła go sobie do środka. Jej wnętrze było chłodne i śliskie jak wyfiletowana ryba. Choć było to nieprzyjemne, nie mógł znaleźć w sobie dość siły, aby się wyślizgnąć. Złapała go za pośladki i zaczęła wpychać rytmicznie w siebie, cały czas się przy tym uśmiechając. Niewiarygodne, jak taka szczupła dziewczyna mogła być tak silna. Zmuszała go, by wbijał się w nią coraz mocniej i energiczniej, podkreślając każdy ruch wbijaniem mu paznokci w skórę.

– Teraz jesteś mój, Frank… jesteś moim podopiecznym – dyszała. – Jedno do drugiego, jak chińskie szepty, tak to się odbywa. To tajna wiadomość.

– Boe… ogi… – wyjęczał.

Triumfalnie wciągała go w siebie – raz, raz, raz, raz – z każdym ruchem wyginając plecy, tak że czuł jej uniesioną miednicę, wbijającą mu się w biodra.

Zaczął dygotać. Miał wrażenie, jakby jądra mu zamarzły, zamieniły się w dwie kule lodu, i coś z coraz większą siłą je miażdżyło. Zimno między nogami było niemal nie do wytrzymania, ale równocześnie czuł ogromną potrzebę szczytowania i sam zaczął wbijać w nią członek z takim impetem, jakby chciał ją rozerwać na pół.

Zacharczał, jęknął, prychnął i spuścił się. Czuł, że wypływają z niego grube strumienie zmieszanego z wodą lodu – jeden, drugi, trzeci. Kiedy przestał dygotać, ukląkł ze spuszczoną głową między kolanami Susan Fireman, a ona przeciągać zimnymi palcami po jego ramionach, plecach, biodrach i na koniec ujęła w dłoń jego skurczone jądra.

Opadł na bok i leżał, drżąc jak wyciągnięty z rzeki pies. Susan Fireman odwróciła się do niego, tak że ich twarze były oddalone od siebie o jakieś dziesięć centymetrów – za blisko, aby mógł skupić na niej wzrok.

– Tajna wiadomość – szepnęła.

– Co za tajna wiadomość? Nie rozumiem.

Pocałowała go dwa razy.

– Przynieśli ją taki kawał drogi z domu, w swojej krwi… nie widzisz tego?

– Kto? – wychrypiał. – O kim mówisz?

Strigoi… tak sami siebie nazywają. Ludzie, którzy nigdy nie umierają.

Strigoi?

– Zgadza się. Teraz przynieśli swoją wieść tutaj i możemy im pomóc ją rozpowszechniać. Ty, ja i wszyscy inni, których wybierzemy. Ta wieść nie jest na piśmie, nikt nawet nie może jej wyszeptać. – Uniosła tułów do pionu i popatrzyła na niego z góry. – Za kilka godzin, kochany Franku, też przejdziesz na drugą stronę i wszystko zrozumiesz.

Spróbował podnieść głowę, ale przycisnęła mu ją do łóżka.

– Jeszcze jedno… – powiedziała. – Musimy mieć pewność.

Usiadła na nim okrakiem i przycisnęła go do materaca chłodnymi kościstymi nogami. Zaczęła się przesuwać ku jego głowie, aż jej łydki oparły się o jego barki, a krocze znalazło się nad jego twarzą. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył tuż przed oczami blade, bezkrwiste wargi sromowe i przebijające jedną z nich złote kółko. Jego sperma wylewała się, dwie krople spływały po wewnętrznej stronie jej uda.

– Co robisz? – spytał Frank. Pomyślał, że to być może wcale nie jest sen i choć Susan Fireman umarła, naprawdę z nim jest.

Popatrzyła na niego. Jej oczy były rozmarzone, nie uśmiechała się jednak.

– Musimy mieć pewność, Frank.

Próbował wstać, ale kiedy się z nią siłował, kropla zimnego nasienia spadła mu na usta. Chciał ją wypluć, lecz Susan wyciągnęła palec i wsunęła mu ją do ust.

– Gotowe – oświadczyła i zeszła z niego.

Zaczął pluć, a potem usiadł i wściekle tarł usta poduszką.

– Po co to było?

Roześmiała się i okręcając się w piruecie, odsunęła się od niego. Jej ciało podskakiwało jak na starym filmie, wyświetlanym za pomocą projektora na ręczną korbkę.


Pokuśtykał do łazienki. Czuł się, jakby walczył gdzieś w ciemnym zaułku i przegrał. Zapalił światło i popatrzył w lustro. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak wykończony. Odwrócił się, by popatrzeć na swoje pośladki – były poprzecinane krwawymi śladami. Czy można śnić, że tak boli? Jego członek był czerwony, a moszna – w miejscu gdzie Susan Fireman wbiła paznokcie – zakrwawiona. Jak mógł śnić, jeżeli potrafił odkręcić kran i opryskać sobie twarz ciepłą wodą?

Wcisnął twarz w ręcznik. Czuję to i nie mogę się obudzić. Będę musiał się pogodzić z tym, że to jest realne. Choć szalone i przerażające, jest prawdziwe.

Rzucił ręcznik na półkę i wrócił do sypialni.

– No dobrze, zakładając, że to nie jest koszmar senny… może mi powiesz, co się dzieje?

Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Susan Fireman nie było.

– Susan? – Poszedł na sztywnych nogach do salonu, ale i tam nie było po niej śladu. W dodatku łańcuch w drzwiach był założony, więc nie wyszła drzwiami. Zapalił światło w kuchni, lecz i tam się nie ukrywała. Słychać było jedynie szum lodówki.

Wrócił do sypialni.

– To idiotyczne! Susan!

Otworzył szafę. Tu też się nie schowała. Pod łóżkiem było tylko ze trzy centymetry wolnego miejsca, więc nie mogło jej tam być.

Znów przeszukał całe mieszkanie. Zajrzał nawet do kosza z brudną bielizną. Zniknęła i pomijając zmięte prześcieradła, nie było nawet śladu, że kiedykolwiek tu była. Popatrzył na ale znajdowało się prawic półtora metra nad podłogą było uchylone jedynie na kilka centymetrów. Nawet jeżeli udało się jej przez nie wejść, wątpił, aby przez nie wyszła. Nigdzie nie było niczego, na co mogłaby się wspiąć, aby dosięgnąć okna.

– Tracę rozum. – Popatrzył na swoje odbicie w lustrze na korytarzu i jego odbicie nie zaprzeczyło.

Загрузка...