10

Krwawy siniec

Laticia pomogła mi wciągnąć Teda Buscha do mojego mieszkania. Obcasy jego butów stukały o kant każdego stopnia, podskakiwały także, kiedy ciągnęliśmy go wzdłuż podestu. Zadziwiające, że nikt nie wyszedł na korytarz, aby sprawdzić, co robimy.

Położyliśmy go na kanapie, gdzie spoczął jak marionetka o purpurowej, spękanej twarzy, marionetka, której poprzecinano sznurki, z dziwacznie poprzekrzywianymi rękami i nogami.

– Gdybym ufała glinom, wezwałabym ich… ale pewnie i tak by nie przyjechali.

– Laticio, on próbował poderżnąć mi gardło.

– Musisz zmyć krew z twarzy i przynajmniej nakleić sobie plaster. Jeśli chcesz, mogę to zrobić. A jeżeli będziesz się w nocy bał, no wiesz, mając na kanapie tego kolesia, zawsze możesz przyjść do mnie.

– Laticio, jesteś aniołem, przysłanym kurierem prosto z nieba.

– Sto dwadzieścia pięć za noc, skarbie. Bonusy ekstra.


Wróciła do siebie, a ja stałem jeszcze przez jakiś czas nad ciałem Teda Buscha. Naprawdę było mi przykro i czułem się winny jak cholera.

– Te karty Jeu Noir się co do ciebie nie pomyliły, stary. Ostrzegły cię o natychmiastowej śmierci, ty jednak nic w tej sprawie nic zrobiłeś. Zgoda, śmierć zawsze następuje szybciej, niż myślimy, ale karty ostrzegały cię także przed wodą… Nigdy nie powinieneś był próbować poderżnąć mi gardła w łazience. No tak, w ogóle nigdy nie powinieneś był próbować poderżnąć gardła. Nemo me impune lacessit. Kto ukradnie mi rybki w akwarium, ten dostanie kopa w swój chudy tyłek!

Otworzyłem kolejną puszkę guinnessa. Była to ostatnia puszka, ale potrzebowałem się czegoś napić. Nie miałem zielonego pojęcia, co robić dalej. Śpiewająca Skała dał mi dwie litery: „s” i „t” – przynajmniej tak mi się wydawało, choć mogła to być jedynie sprawka mojej rozgorączkowanej wyobraźni. Nie było sposobu, aby sprawdzić, czy rzeczywiście miał na myśli „s” i „t”. Dodatkowo utrudniał sytuację fakt, że nie wiedziałem, ile jeszcze będzie liter ani czy zrozumiem słowo, gdy wreszcie dostanę je całe.

Mimo to byłem niemal pewien, że pragnienie krwi, które ogarnęło tylu ludzi na Manhattanie, jest tej samej natury co pragnienie krwi, które sprawiło, że Ted mnie zaatakował i chciał mi poderżnąć gardło. Tak samo pewien byłem tego, że powodem nie jest ani choroba, ani wirus. Było to masowe opętanie przez ducha, coś w rodzaju Egzorcysty, ale pomnożonego przez osiem milionów osiem tysięcy dwieście siedemdziesiąt osiem. Nie była to jedna dziewczynka, mówiąca głosem Louisa Armstronga i wyrzucająca jezuitów przez okno – były to całe tłumy opanowane przez demony, spirytualne tsunami, zalewające miasto i ludzi, którzy się w nim znaleźli.

Było to przerażające. Jedenasty września, ale o jeszcze większej skali. Jeżeli tyle osób zmarło w ciągu jednego dnia, jak długo uda się przeżyć reszcie?

Podjąłem decyzję. Niezależnie od protestów Bertiego będę musiał porozmawiać z Amelią. Była jedyną osobą, wierzącą w to, że Śpiewająca Skała próbuje mi pomóc z Krainy Wiecznych Łowów, i jedyną, która potrafiłaby przekonać władze miasta, że nie jestem oszustem ani certyfikowanym wariatem.

Na dnie szafy znalazłem stary pled, na którym sypiał mój pies, i wziąłem go, aby przykryć biednego Teda. Kiedy go nakrywałem, ujrzałem na jego szyi srebrny błysk. Był medalion, który dostał od dziewczyny „o rosyjskim wyglądzie” – przedstawiający twarz mężczyzny z oczami, które sprawiały wrażenie, jakby się otwierały. Podniosłem medalion i przyjrzałem mu się. Mężczyzna patrzył na mnie ponuro zdawał się mieć pretensję, że się wtrącam. Wahałem się przez chwilę, odpiąłem jednak medalion i zdjąłem go z szyi Teda. Nie zamierzałem go kraść, po prostu czułem, że może się okazać pewnym śladem – takim samym jak litery „s” i „t”.

Zasłoniłem pledem twarz Teda i nastawiłem klimatyzację na jak najniższą temperaturę, aby ciało nie zaczęło się zbyt szybko psuć. Potem wyszedłem na korytarz i zapukałem do drzwi Laticii.

– Zmieniłeś zdanie, Harry? Chcesz zostać u mnie na noc? W normalnych warunkach może nawet bym chciał – Laticia miała na sobie ciemnoczerwony prześwitujący biustonosz i takie same majtki ze wstążeczkami po bokach i nie była wcale brzydka – jeśli lubi się Prince’a bez wąsów.

– Nie dziś, Laticio. Muszę wyjść. Chciałem ci tylko powiedzieć, że zostawiam Teda na kanapie.

– Aha… nie będzie mnie napastował?

– Mam nadzieję, że nie. Jeśli tak, zabaw go rozmową, aż wrócę.

Zszedłem na dół i po chwili byłem na ulicy. Pakistańskie delikatesy Khaleda były zamknięte, ochronna stalowa żaluzja opuszczona. Było to niezwykłe. Khaled uczynił niemal religię z pracy przynajmniej do pierwszej w nocy, siedem dni w tygodniu – na wypadek gdyby ktoś poczuł nieprzepartą chęć zrobienia sobie murgh masali w tęsknych godzinach przed świtem.

Noc była parna, w powietrzu unosił się kwaśny odór spalenizny – taki sam, jaki było czuć zaraz po jedenastym września-Syreny wyły nieprzerwanie, a gdzieś w oddali ktoś ryczał przez megafon, było to coś w rodzaju: wu-wa-wa-WA-wa-ba-Puj-BA! Szedłem na zachód, co jakiś czas się odwracając, aby się upewnić, czy nikt za mną nie idzie.

Kiedy skręciłem w Siódmą Aleję, zobaczyłem jakieś pięćdziesiąt metrów przed sobą dwie wychudzone kobiety z nastroszonymi włosami, siedzące na chodniku. W pierwszej chwili pomyślałem, że potrzebują pomocy, i ruszyłem w ich stronę szybszym krokiem, zaraz jednak zauważyłem, że między nimi leży potężnie zbudowany mężczyzna z szeroko rozrzuconymi na boki rękami i nogami. Po chodniku płynęło coś ciemnego i błyszczącego – najprawdopodobniej krew. Szybko zawróciłem i zacząłem iść w kierunku, z którego przyszedłem.

Kiedy znalazłem się na rogu Siedemnastej, rzuciłem za siebie okiem. Jedna z kobiet wstawała i patrzyła w moim kierunku. Musiała coś powiedzieć do swojej towarzyszki, bo ta również zaczęła się podnosić. Mężczyzna leżał bez ruchu i uznałem, że raczej nie ucina sobie drzemki. Kobiety przez chwilę stały niezdecydowane, po czym ruszyły w moim kierunku, a szybki, wyraźny stukot ich obcasów wskazywał, że to ja jestem ich celem.

Skręciłem w Siedemnastą, pobiegłem do Szóstej Alei i poszedłem w prawo. Mógłbym biec dalej prosto, ale kobiety były przynajmniej dziesięć lat młodsze ode mnie i raczej nie pijały regularnie guinnessa. Skręciłem więc ponownie w prawo, w Szesnastą, pobiegłem zaułkiem za Antycznymi Dywanami Feinmana i schowałem się za pojemnikiem na śmieci. Czekałem. Minęło mnie dwóch mężczyzn, którzy wyglądali na nie mniej zdenerwowanych niż ja.

Dałem sobie jeszcze pięć minut. W zaułku brakowało powietrza, śmierdziało zielskiem, wilgotnym murem i sikami. Po drugiej stronie ulicy, w oknie sklepu ze sprzętem kempingowym, świecił czerwony neon, uformowany w litery RIG. Zapalał się, mrugał i gasł. Najdziwniejsze było to, że czasem był zapalony przez niemal piętnaście sekund, a czasem gasł, ledwie się zapalił. RIG. Ciemność. RIG.

RIG. Może to Śpiewająca Skała dawał mi następny znak trzy kolejne litery do tajemniczego słowa. ST plus RIG równa się STRIG. Co to jednak miało znaczyć? Nie znałem żadnego słowa, które zaczyna się od STRIG. Może była to część jakiegoś anagramu, na przykład słowa „astrologia”, może anagram jakiegoś pojęcia medycznego, na przykład „gastroenterologia”? Śpiewająca Skała nigdy jednak nie zniżał się do czegoś takiego jak żart i zawsze miał pogardliwy stosunek do medycyny białego człowieka, więc najprawdopodobniej chodziło o coś zupełnie innego, na przykład imię.

W końcu uznałem, że mogę już iść. Po wyjściu na ulicę rozejrzałem się na obie strony, by sprawdzić, czy kobiety z nastroszonymi fryzurami zniknęły. Gdzieś z okolicy placu Waszyngtona doleciał potworny huk, po którym kilka razy odbiło się falami echo. Jakby ktoś zdetonował bombę. Jezu, to naprawdę nie było wesołe. Umiałem sobie radzić z normalnymi nowojorskimi nocnymi zagrożeniami – pijakami, złodziejami i zwykłymi świrami – ale to, co działo się wokół teraz, nie przypominało już normalnego Nowego Jorku. Ruszyłem truchtem w kierunku TriBeCa, starając się trzymać w cieniu i uważnie rozglądać, by nie wpaść w łapy ludzi szukających ludzkiej krwi.

Byłem już tylko kilka przecznic od Christopher Street, przy której mieszkała Amelia, kiedy z cienia wyszedł mężczyzna i zastąpił mi drogę. Miał ogoloną na łyso głowę, ciemne okulary na nosie, kark jak kabel transatlantycki i posturą typowego komandosa piechoty morskiej. Był ubrany w T-shirt w kolorze khaki i kamuflujące spodnie, a na szyi zawiesił sobie ze sto łańcuszków, blaszek identyfikacyjnych i kluczy – nie byłbym zaskoczony, gdyby znalazło się tam także kilka par ludzkich uszu. Usta miał pełne snickersa, którego resztę trzymał w ręku.

– Hej… – zagaił.

Próbowałem przemknąć obok, ale przesunął się i mnie zablokował.

– Przepraszam bardzo, ma pan jakiś problem? – spytał. – Trochę się spieszę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

Wiem, co mawiają. Więcej pośpiechu niż tempa.

Chciałem odsunąć się na bok, ale powtórzył mój ruch. Odszedłem dwa kroki wstecz, on też. Zrobiłem krok naprzód, on też.

Próbowałem sprawiać wrażenie, że nie bardzo mnie to zrusza, a jego tańce mnie nudzą, ale serce waliło mi jak rozpędzona lokomotywa i zaczynałem się bać. Przełknął snickersa i wytarł usta grzbietem dłoni.

– Muszę się dowiedzieć, czy jesteś jednym z nich – oświadczył.

– O czym pan mówi? Jakim Jednym z nich”?

– Razem z przyjaciółmi… eee… chronimy tę okolicę i jeżeli jest pan jednym z nich, nie jest pan za tą linią mile widziany.

Popatrzyłem przez ulicę i w cieniu dostrzegłem trzech kolejnych mężczyzn. Przynajmniej jeden z nich miał strzelbę.

– Nazywam się Harry Erskine i jestem wizjonerem ziołowym.

– Kim?

– Wizjonerem ziołowym. Przepowiadam ludziom przyszłość i daję im zioła, które mogą poprawić ich perspektywy życiowe.

– Próbujesz robić sobie ze mnie jaja?

– Skądże znowu. To nie jest praca etatowa, ale ktoś musi ją wykonywać.

– Masz jakiś dokument? Pokazałem mu moje prawo jazdy.

Byłem na pierwszej stronie „Psychic Weekly”, jeśli to cię interesuje. Właśnie idę do znajomej, która też jest medium. Jeżeli pod pojęciem „jeden z nich” masz na myśli to, co sądzę, to nie jestem jednym z nich. Tak naprawdę to próbuję trzymać się od nich z daleka.

– W porządku, Harry. Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię przeszukał?

– Chcesz mnie przeszukać? W jakim celu?

– Aby sprawdzić, czy masz coś, czym można by komuś poderżnąć gardło.

Uniosłem ramiona w górę.

– Jak chcesz, to przeszukuj.

Nie zawahał ani przez moment i zrobił swoje bardzo fachowo. Kiedy oklepywał mnie w kroczu, odważyłem się odezwać:

– Jestem tutaj, bo sądzę, że mógłbym zatrzymać tę epidemię.

– Ty? W jaki sposób?

– Ta osoba, do której idę… hm, radziliśmy już sobie z podobnymi sprawami. Pamiętasz budynki, które zawalały się w latach dziewięćdziesiątych? Myśmy to przerwali.

– Oczywiście.

– Nie musisz mi wierzyć, ale to prawda. Obecna epidemia też nie jest chorobą somatyczną, jak ptasia grypa, cholera czy coś podobnego. Nie jest to również atak terrorystyczny.

Mężczyzna przestał mnie przeszukiwać i wstał.

– Mów dalej. Nie jestem idiotą. Byłem w Bośni z dywizją Rainbow. Jeśli to nie choroba, to co?

– Moim zdaniem siła spirytualna. Coś w rodzaju manifestacji złej siły z zaświatów.

Mężczyzna przyglądał mi się bez słowa przez minimum dziesięć sekund. Potem powoli pokręcił głową i roześmiał się. Jeden z jego kolegów zawołał przez ulicę:

– Co masz śmiesznego, Gil?

– Mam wariata!

– Wyglądam na wariata? – spytałem.

Gil zlustrował mnie od stóp do głów.

– Tak, Harry. Zdecydowanie.

Wciąż czułem się przeraźliwie winny temu, że wlałem Tedowi clorox do oczu. Do tego byłem zmęczony, zdezorientowany i koniecznie musiałem pokazać komuś, że mam rację co do tej epidemii.

– Udowodnię ci to – oświadczyłem. – Udowodnię jak cholera.

– Udowodnisz mi? A jakim sposobem?

– Jeżeli pójdziesz ze mną do domu mojej znajomej, będzie mogła ci pokazać, że mówię prawdą. Przeprowadzimy seans i sam zobaczysz.

– Seans? Zapraszasz mnie na seans?

– Jesteś chory na powtarzanie? Tak właśnie powiedziałem: seans. Jeżeli ustalimy, który duch spowodował cały ten chaos, będziemy mogli mu przeciwdziałać. Dokonać egzorcyzmu, wypędzić go albo posłać z powrotem tam, skąd przybył.

Gil uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu, dając do zrozumienia, że mam przechodzić.

– Idź, Harry. Chyba przydałyby ci się mocna kawa i zimny prysznic.

– A jeśli zostanę zaatakowany przez „któreś z nich”? Albo dwa naraz?

– Harry…

– A jeśli nie będę miał okazji powiedzieć władzom miasta, dlaczego wszyscy ci ludzie podrzynają innym ludziom gardła? Mogą zginąć tysiące osób. Nawet miliony! Posłuchaj, Gil: beze mnie to miasto jest skazane na zagładę. Cała Ameryka jest skazana!

Otworzył i zamknął usta, nic jednak nie powiedział. Minął nas pędzący na sygnale radiowóz, za nim jechał następny i następny. Huknęła kolejna eksplozja – basowe, głuche tąpnięcie, gdzieś znad brzegu rzeki Hudson. Poczułem, jak fala uderzeniowa przechodzi pod moimi stopami, jakby chodnik był dywanem, za który ktoś pociągnął.

– Jak daleko mieszka twoja znajoma? – spytał Gil.

– Cztery przecznice stąd. Christopher Street.

– Niech będzie. Podejdę z tobą do bramy, ochronię cię, ale to wszystko. Nie będę brał udziału w żadnym seansie.


Poszliśmy w kierunku Christopher Street. Mój towarzysz nazywał się Gil Johnson i pracował w firmie transportującej fortepiany przy Dwudziestej Piątej. Kiedyś, gdy wciągał steina do apartamentowca przy Pięćdziesiątej Siódmej niej, pękła stalowa lina i fortepian poleciał osiem pięter w dół rozpłaszczając gościa, poszukiwanego przez policję za gwałt i napad z bronią w ręku.

– I co, może to była nadprzyrodzona sprawiedliwość?

Gil miał żonę i dwie nastoletnie córki i ponad wszystko kochał NY Jets.

– Uwielbiam ich… – powiedział z rozmarzeniem.

Udało mu się nawet namówić Freemana McNeila, aby został ojcem chrzestnej starszej córki.

– Kiedy dowiedzieliśmy się z telewizji o tych zabójstwach postanowiliśmy z kumplami zająć się ochroną naszej okolicy Nie ma mowy, aby jacyś chorzy na cokolwiek ludzie poderżnęli gardła mojej rodzinie.

Charles Street nadbiegła grupa złożona z mniej więcej dwudziestu mężczyzn i kobiet, stukot ich nóg brzmiał jak oklaski. Bóg jeden wie, dokąd biegli i co zamierzali robić tam, gdzie się wybierali.

– Rozumiesz, co tu się dzieje, Harry? – spytał Gil. – Bo ja nie.

– Wydaje mi się, że rozumiem, ale nie pytaj dlaczego.

– Coś ci powiem, Harry. – Gil pokazał mi lewe przedramię, na którym miał wytatuowaną ponurą czaszkę. – Kiedy byłem w Bośni, nieraz patrzyłem śmierci w oczy. Patrzyłem prosto w jej nagie oczodoły. Widziałem kolegów, którzy padali od kul i byli rozrywani przez granaty… to, co się tam działo, było szaleństwem… przynajmniej jednak wiadomo było, kto z kim walczy. Walczyliśmy z Serbami, rumuńskimi najemnikami i muzułmanami, choć byli kompletnie szaleni, ale to tutaj jest jak walka ze wszystkim i z niczym.

– Doskonale to ująłeś, Gil: to walka ze wszystkim i z niczym.

Odwrócił się i pokazał mi prawy biceps, na którym miał wytatuowaną liczbę dziesięć, owiniętą drutem kolczastym i ociekającą krwią.

– To byliśmy my, Oddział Specjalny Numer Dziesięć. Jedna z najtwardszych jednostek, jaka kiedykolwiek istniała. Naszym zadaniem było przenikanie na pozycje wroga i wyjmowanie oficerów… jeśli się dało, żywcem. Zazwyczaj sprawy się pieprzyły i rozwalaliśmy im łby, ale tym właśnie jestem. Może teraz noszę fortepiany, ale w głowie w dalszym ciągu jestem trepem i myślę jak trep.

Przechodziliśmy w tym momencie obok sklepu z alkoholem i ni stąd, ni zowąd zaczął migać neon z reklamą piwa Michelob i numer dziesięć na bicepsie Gila zatańczył, ale ponieważ odbijał się odwrotnie, wyglądał jak litery OI. Chwilę później nad parkiem Battery strzeliła potężna, wielokolorowa błyskawica, po której tuż nad naszymi głowami huknął głośny jak bomba grzmot.

– Jasna cholera… – mruknął Gil.

Mną też to nieco wstrząsnęło, ale z innego powodu. „O” i „i” – otrzymałem dwie nowe litery, a ponieważ zostało to podkreślone przez grzmot, być może były to dwie ostatnie, więc miałem całe słowo. Zatrzymałem się i zacząłem się rozglądać.

– Śpiewająca Skało! Śpiewająca Skało! To ty?!

Gil czekał na mnie z dłońmi na biodrach.

– Zdecydowanie jesteś świrem, Harry. Nie ma najmniejszej wątpliwości.

– Chciałbym. Śpiewająca Skała to mój przewodnik duchowy. Próbuje mi powiedzieć, kto wywołał tę epidemię.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Problem w tym, że musi mi podawać imię w kawałkach, ponieważ gdyby wypowiedział albo napisał je całe, ten stwór przyszedłby po mnie i rozszarpał mi gardło albo zrobił coś podobnie nieprzyjemnego.

– Jeśli tak twierdzisz, Harry…

– Gil, nie możesz mi zaufać? Jak na razie miałem pięć liter: „s”, „t”, „r”, „i” i „g”. Teraz, kiedy patrzyłem na twój tatuaż, ten potężny grzmot dał mi do zrozumienia, że patrzę na kolejne. „O” i „i”. – Uniosłem dłoń i zacząłem odliczać palcach. – Mamy więc S-T-R-I-G-O-I, co czyta się…

– Nie mów tego! – wrzasnął Gil tak niespodziewanie aż podskoczyłem.

Popatrzyłem na niego z przerażeniem.

– Co jest? Chciałem tylko…

– Nie mów tego słowa, człowieku! Znam je! Wiem, c oznacza!

– Jak to… wiesz, co oznacza?

– Używali go w Bośni rumuńscy najemnicy. Było to jak przekleństwo, tyle że znacznie gorsze. Nazywali tak kogoś kogo naprawdę się bali.

– Chcesz powiedzieć, że stri…

– Nie mów tego słowa! Na Boga, to nie może być przypadek! Ludzie zabijali innych ludzi i pili ich krew jak wampiry. To właśnie znaczy to słowo. Znaczy: „wampir”.

– Jaja sobie robisz.

– Nie, Harry, przysięgam. Możesz sprawdzić. To słowo znaczy „wampir” i dlatego twój przewodnik duchowy nie chce go głośno wypowiadać. Nawet w Bośni nigdy nie wymawiali go głośno… chyba że wszyscy się naćpali… ale i wtedy nie mówili o nich tak, jakby to były prawdziwe wampiry.

– Prawdziwe… wampiry? Gil, czy to w ogóle możliwe? Wiem, w telewizji nazywają to „wampirzą epidemią”, ale to dlatego, że ludzie piją krew innych ludzi.

– A czemu nie? Sam powiedziałeś, że tę epidemię spowodował jakiś zły duch. Może właśnie wampiry… prawdziwe, żywe wampiry.

– Gil, nie sądzę, bym wierzył w istnienie prawdziwych, żywych wampirów. „Dzieci nocy… cóż za muzykę grają…” – powiedziałem z akcentem Beli Lugosiego.

– Wierzysz w duchy, prawda? – upierał się Gil. – Wierzysz w te sprawy ze Strefy mroku? Człowieku, właśnie mówiłeś, że masz przewodnika duchowego, który nazywa się Śpiewająca Skała.

– Gil, to ty z nas dwóch miałeś być sceptykiem.

– Tak, ale to słowo! Jezu… nie słyszałem go jedenaście lat, kiedy je wypowiedziałeś, włosy od razu stanęły mi dęba.

– No dobrze, zajmiemy się tym. Zapytamy moją znajomą w czasie seansu.

– Ty ją zapytasz, jeśli masz ochotę. Ja już mówiłem: nie idę na żaden seans, zwłaszcza jeśli zamierzasz podczas niego rozmawiać o wampirach.

– Walczyłeś w Bośni i boisz się wampirów?

– Żartujesz sobie? Boję się wampirów właśnie dlatego, że walczyłem w Bośni.


Wkrótce dotarliśmy do mieszkania Amelii przy Christopher Street. Mieszkali z Bertiem w studio na pierwszym piętrze, w jednym z tych eleganckich dziewiętnastowiecznych apartamentowców, wybudowanych na potrzeby przemysłu odzieżowego – z wysokimi oknami i dekoracyjnymi kolumnami. Parter zajmował sklep Christopher Street Cashmere, w którym sprzedawano męskie swetry w truskawkowym kolorze mężczyznom, gotowym zapłacić czterysta dolarów za taki sweterek. Były też sweterki w kolorze cytrynowym. No i w różowym.

Po schodach z boku budynku doszedłem do oliwkowych frontowych drzwi i wcisnąłem błyszczący mosiężny przycisk, obok którego było napisane CARLSSON. Czekałem i czekałem, aż w końcu Bertie rzucił przez interkom:

– Halo?

– Bertie? To ja, Harry Erskine.

– Na Boga, Harry, co pan tu robi? Nie wie pan, która godzina?

– Bertie, muszę porozmawiać z Amelią. To pilne.

Już panu mówiłem, Harry: nie chcę, aby wciągał pan Amelię w swoje problemy, bez względu na to, na czym polegają Proszę odejść.

– Bertie, uwierz mi, nie niepokoiłbym was, gdyby to nie było konieczne, mówimy jednak o tysiącach ludzkich istnień Także o pańskim, Amelii i moim.

– Przykro mi, Harry, ale muszę przede wszystkim dbać o Amelią.

W tym momencie Gil przysunął usta do domofonu i powiedział:

– Przepraszam bardzo, mówi Gil Johnson, czterdziesta druga dywizja piechoty, Gwardia Narodowa Nowego Jorku. Chyba musimy trochę pomóc Harry’emu.

– Gwardia Narodowa? Czego pan chce? Nie rozumiem.

– Chodzi o tę epidemię, sir. Ten dżentelmen uważa, że wie, co ją powoduje, i chciałby uzyskać pomoc pańskiej żony.

– A jeśli odmówię?

Gil popatrzył na mnie i machnął ręką.

– Zgodnie z prawem stanu wyjątkowego mogę aresztować pana za przeszkadzanie wojsku w wypełnianiu obowiązków i zażądać od pańskiej żony wszelkiej pomocy, jakiej może nam udzielić.

Zapadła długa cisza, po czym zabrzęczał sygnał, że drzwi są otwarte. Pchnąłem je i wszedłem do ciemnego korytarza.

– Idziesz ze mną? – spytałem Gila.

Zrobił niewyraźną minę.

– Bo ja wiem… nie jestem pewien, czy chcą być w to zamieszany.

– Gil, pomyśl o swojej rodzinie. Potrzebuję twojego autorytetu. Jeśli nie wejdziesz, on nie uwierzy w prawo stanu wyjątkowego.

Wcisnęliśmy się do windy i pojechaliśmy na pierwsze piętro. Kiedy drzwi się odsunęły, Bertie już na nas czekał – wysoki mężczyzna z zaczesanymi do tyłu siwymi włosami i eleganckimi okularami na nosie, ze szkłami nieobwiedzionymi metalem, w luźnej beżowej koszuli, luźnych beżowych spodniach i sandałach. Musiałem – acz niechętnie – przyznać, że jest przystojny, choć wyglądał, jakby pił jedynie gazowaną wodę mineralną i jadł szwedzki chrupki chleb.

– Więc przyszedł pan, Harry – mruknął, nie próbując ukrywać niezadowolenia. – Najlepiej będzie, jeżeli wejdziecie do środka.

Wyszliśmy z windy i już byliśmy w mieszkaniu. Apartament był bardzo skandynawski – miał bielone drewniane podłogi i meble, na które od samego patrzenia drętwiał tyłek. Na ścianach wisiało kilka ogromnych obrazów, ukazujących skandynawskie plamy, a w rogu stała abstrakcyjna rzeźba, składająca się z czegoś trójkątnego, zwisającego z chudego prostokątnego czegoś. Niełatwo było pogodzić tę starannie zaaranżowaną pustkę ze starym mieszkaniem Amelii w Village, pełnym książek, foteli, zwiniętych dywanów, lampek do czytania, wyblakłych starych rycin – nie wspominając o kilku obowiązkowych brudnych talerzach.

– Gustowne – zauważyłem po rozejrzeniu się.

W tym momencie pojawiła się Amelia. Płynęła nad podłogą w białej sukni, która mogła pochodzić ze snu. Wyglądała na wyższą, niż ją pamiętałem, ale zaraz dostrzegłem, że po prostu ma sandały na obcasie. Była jednak zdecydowanie szczuplejsza i świeżo opalona, a kręcone włosy miała bardzo krótko obcięte. Nie nosiła już także okularów.

Wyglądała niesamowicie – przynajmniej dziesięć lat młodziej, niż kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Miała jak zawsze wyraziste rysy i wystające kości policzkowe, ale nie zauważyłem ani jednej zmarszczki. Jej piersi wcześniej również były pełne, teraz jednak wydawały się większe i jędrniejsze. Miała mniej więcej dwa tysiące złotych bransoletek na nadgarstkach i naszyjnik, zrobiony z wielkich, nierównomiernych grud złota.

– Harry… jak cudownie znów cię widzieć… – Niemal podfrunęła do mnie i objęła ramionami, po czym pocałowała, raz, drugi i trzeci. Jezu, ale ładnie pachniała! Kobieta i Chanel. Hertie wykrzywił usta, jakby próbował pić z akumulatora kwas solny przez zatkaną słomkę.

Amelio, wyglądasz wspaniale – stwierdziłem. – Nie wiem, czym Bertie cię karmi, lecz wyraźnie ci to służy.

– Bertil – poprawiła mnie. – Tak, Bertil znakomicie się mną opiekuje. Prawda, Bertil?

– Robię, co mogę – odparł Bertie, próbując się uśmiechać choć sądzę, że miał ochotę pobiegać po mieszkaniu, kopiąc’ abstrakcyjne rzeźby i wykrzykując szwedzkie przekleństwa

– Założę się, że to dagligt bröd. Nie ma nic lepszego od kanapek z tego chlebka, prawda? Poza tym, jeśli robi się je po europejsku, nie przykrywając drugą kromką, sporo się oszczędza, a kto tak naprawdę potrzebuje kanapki z dwóch złożonych kromek?

– Wyglądasz na zmęczonego, Harry – powiedziała Amelia.

– Jestem zmęczony, wycieńczony, skołowany… wszystko się zgadza. No cóż, o mnie i Karen już wiesz. Było dobrze, póki trwało, ale chyba nigdy nie mieliśmy być ze sobą na wieczność. Zawsze była nieco za luksusowa jak na takiego żebraka jak ja.

– Nie powinieneś mówić o sobie gorzej, niż na to zasługujesz, Harry. Masz bardzo duży poziom wrażliwości.

– A tak a propos, poznaj Gila Johnsona z dywizji Rainbow. Gil, to jest Amelia, moja przyjaciółka medium, a to jej mąż Bertie.

– Bertil – poprawił mnie Bertil, podając dłoń Gilowi. – Może drinka? Herbaty, kawy czy wody?

– Oddałbym wszystko za piwo – mruknąłem.

– Mam prippsa.

– Bardzo mi przykro.

– Pripps to najwyższej jakości szwedzkie piwo, warzone w Sztokholmie.

– W takim razie nie mam nic przeciwko temu. Amelio, nie mogę uwierzyć, jak cudownie wyglądasz. Pamiętasz McArthura? Wspaniały facet. Przypominasz sobie tę noc, kiedy biegaliście wokół parku przy placu Waszyngtona w samych papierowych torebkach na głowach? Przez rok nie mogłem potem przełknąć tequili.

Bertie wrócił z dwiema dobrze zmrożonymi butelkami piwa i zmrożoną miną.

– Mógłbyś przejść do rzeczy, Harry?

Usiadłem na ortopedycznym krześle, biedny Gil stał. Wyglądał, jakby było mu mocno nieswojo, ale najwyraźniej uważał, że niegrzecznie będzie walnąć piwko i pójść sobie. Bertie siedział bardzo blisko Amelii, jedną rękę trzymał jak właściciel na jej udzie, od czasu do czasu lekko je ściskając. Przełknąłem piwo, które było tak zimne, że od razu dostałem czkawki.

– Chodzi o tę wampirzą epidemię… jestem w stu procentach pewien, że wywołał ją złośliwy duch. Nie pytaj mnie jak i dlaczego, ale Gil sądzi, że może nawet chodzić o prawdziwego wampira.

– Prawdziwego wampira? – powtórzył Bertie. – Wampiry istnieją tylko w filmach. Nie mogą być prawdziwe.

– Może masz rację i robimy z siebie głupków, ale Śpiewająca Skała przekazał mi jego imię i Gil twierdzi, że to samo imię wypowiadali w Bośni rumuńscy najemnicy, kiedy chcieli kogoś nazwać rzeźnikiem albo krwiopijcą.

– Śpiewająca Skała? – zdziwił się Bertie. – Kim albo czym jest Śpiewająca Skała?

– To indiański szaman, którego oboje z Amelią znaliśmy. Odszedł, ale jest w dalszym ciągu moim przewodnikiem duchowym.

– Znaczy się umarł?

– Nie ma go z nami w postaci cielesnej, więc chyba można tak powiedzieć.

– Ten zmarły szaman podał ci imię rumuńskiego wampira i dlatego mam uwierzyć, że Nowy Jork został zaatakowany przez wampiry? – W ustach Bertiego zabrzmiało to jak „załatakowany”.

– Mhm… tak.

– Jak brzmi to imię? – spytała Amelia.

– Na Boga… – żachnął się Bertie.

Zignorowałem go. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że nigdy przedtem nie miał do czynienia z niczym nadprzyrodzonym a pamiętam, jak sam się kiedyś zachowywałem. Założyłby się o każde pieniądze, że to bujda na resorach.

– Śpiewająca Skała powiedział, żebym nie wypowiadał o głośno, bo duch mnie usłyszy i przyjdzie po mnie, ale jeżeli dasz mi kawałek papieru i coś do pisania…

Amelia podała mi notes z nadrukiem hotelu Martinez w Cannes i złoty automatyczny ołówek. Napisałem STRIGOI i pchnąłem notes po szklanym blacie stolika w jej stronę.

Pochyliła się, by przeczytać, natychmiast jednak się wyprostowała i popatrzyła na mnie, jakbym zrobił coś strasznego.

– O mój Boże… – jęknęła. – Harry… Boże drogi!

Загрузка...