11

Gorączka krwi

Stwór wył i wył, jakby ktoś jeździł nożem po szkle, nagle jednak przestał i pozostały jedynie dźwięki szpitalne i ryk miasta na zewnątrz.

Frank stał bez ruchu i wytężał wzrok w ciemnościach. Zdawało mu się, że widzi poruszające się przed oknem cienie, ale mogły to być światła przelatującego helikoptera, omiatające szyb wentylacyjny, co wywoływało wrażenie skoordynowanego ruchu.

Po chwili odchrząknął i zawołał:

– Kto tam?! Kimkolwiek jesteś, ostrzegam, że zaraz wezwę ochronę!

Coś, co miał przed sobą, tak go przerażało, że nie był pewien, czy powiedział to wystarczająco głośno, aby ta istota go usłyszała. Przypominała pająka i miała paskudne proporcje – jak coś, co pojawia się jedynie w najgorszych snach. Choć była bardzo rozciągnięta, wyglądała denerwująco ludzko – jakby umiała myśleć czy nawet mówić. Choć Frank patrzył tej zjawie w oczy jedynie przez ułamek sekundy, zdążył w nich dostrzec straszliwą wiedzę. Ujrzał też pogardę, a jak wiadomo, do tego uczucia zdolni są jedynie ludzie.

– Idę wezwać ochronę! – krzyknął. – Słyszysz mnie?! Zaraz cię stąd wywalą!

Kiedy zaczął się powoli wycofywać, świetlówki nagle zrobiły ciche PING i zapaliły się. Frank musiał zamrugać i zakryć oczy. Okno nadal było otwarte, ale nieznany stwór zniknął. Na podłodze w dalszym ciągu leżały szeregi pozawijanych w prześcieradła zwłok, lecz dziewczyna, która wychodziła przez okno, także zniknęła – wraz z młodym mężczyzna który podążał za nią.

Frank uznał, że powinien wezwać ochronę, ale co miałby powiedzieć – że widział wyciągniętą postać i ożywające trupy? Już i tak czuł się wytrącony z równowagi i był pewien, że dostaje gorączki. Może wszystko mu się śniło, a może był chory i miał halucynacje? Nie potrafił ocenić, co dzieje się naprawdę, a co było tworem jego wyobraźni. Może tak naprawdę leżał w domu w łóżku i nic z tego się nie wydarzyło, lecz było jedynie teatrem cieni w jego umyśle?

Zaczął ostrożnie podchodzić do okna, co pół kroku przechodząc nad kolejnymi zwłokami. Kiedy do niego dotarł, zajrzał do szybu wentylacyjnego. Główny budynek miał sześć pięter i trzydziestoczteropiętrową wieżę w północno-wschodnim rogu. Z miejsca, gdzie Frank stał, widać było jedynie oświetlone okna oddziałów i korytarzy po drugiej stronie oraz krzątających się ludzi. Z oddali doleciał pomruk grzmotu. Ta dziwna wyciągnięta postać musiała mu się przyśnić albo ją sobie wyobraził. Tak drapało go w gardle, że ledwie mógł przełykać, a jego skóra zdawała się płonąć.

Właśnie miał się odwrócić od okna, kiedy niebo przeszyła jaskrawa błyskawica i powietrze tak się naładowało elektrycznością, że Frank poczuł mrowienie na całej głowie i mimowolnie zazgrzytał zębami. Rozległ się kolejny trzask, potem jeszcze jeden. Frank popatrzył w górę i w tym momencie zobaczył, co się stało ze stworem i dwójką młodych ludzi, którzy razem z nim wyruszyli z magazynku.

Znajdowali się w dwóch trzecich wysokości szybu, a towarzyszyło im z dziesięć lub dwanaście innych osób, również owiniętych w szpitalne prześcieradła. Wspinali się po nagich pionowych ścianach jak wielkie białe pająki, nie korzystając pomocy wystających parapetów ani końcówek rur.

Frank przyglądał się temu w niemym zdumieniu. Ci ludzie nie żyli – dlatego byli zawinięci w prześcieradła – a jednak spinali się w górę szybu wentylacyjnego i po dotarciu na górę znikali za jego krawędzią, wychodząc na dach szpitala. Co powiedziała Susan Fireman? „Na każdą ścianę da wejść – jeśli się umie wspinać”. Także wtedy, jeśli jest się martwym? Kiedy ostatni wspinacz zniknął, Frank zatrzasnął okno i przekręcił klucz w zamku. Drżał w niemożliwy do opanowania sposób, a jego skóra zrobiła się tak wrażliwa, że z trudem wytrzymywał dotyk ubrania. Musiał komuś opowiedzieć o tym, co widział, kto go jednak wysłucha – zwłaszcza że na korytarzach umierały setki ludzi, a setki kolejnych czekały pod szpitalem, za wszelką cenę chcąc się dostać do środka?

Wyszedł z magazynku, wrócił do kostnicy i stanął pośrodku owiniętych prześcieradłami trupów jak drżąca mumia. Stał tak, kiedy wróciła Helen Bryers.

– Doktorze? – spytała, marszcząc czoło. – Wszystko w porządku? Nie wygląda pan dobrze.

– Niech pani nie otwiera okna w magazynku – powiedział chrapliwie.

– Słucham? Nie jest otwarte.

– Teraz już nie. Zamknąłem je osobiście i zaryglowałem. Niech tak zostanie, bo dzieje się tu coś dziwnego.

Popatrzyła na niego uważnie.

– Przepraszam, panie doktorze, ale nie bardzo rozumiem.

– Komuś udało się wejść do środka. Prawdopodobnie był to złodziej. Przyłapałem go w magazynku, ale uciekł. Gmerał przy zwłokach.

– Co robił? O czym pan mówi?

Aby utrzymać równowagę, Frank musiał się oprzeć o ławę z nierdzewnej stali. Na jej końcu, przy kranach, leżała otwarta walizka, pełna skalpeli i lancetów. Nie mógł się pozbyć myśli, że musi chwycić skalpel i podciąć Helen Bryers gardło. Jedno głębokie cięcie wystarczy i ciepła, ożywcza krew wytryśnie na zewnątrz. Przytknąłby usta do jej szyi i pił, pił i pił, a ból gardła by zniknął, skóra przestałaby swędzieć i nie czułby tego przerażającego pragnienia.

– Doktorze? Może powinniśmy wezwać ochronę? jeśli naprawdę mamy intruza…

Frank skinął głową.

– Ma pani rację. Może powinniśmy. Pójdę porozmawiać z kimś od nich.

Wyszedł na korytarz. Podłoga pochylała się to na lewo, to na prawo i tak mu się kręciło w głowie, że widział świat jak przez obiektyw trzymanej w dłoni kamery. Słyszał krzyki i klekot łóżek transportowych, ale miał wrażenie, że wszystko to przeżywa ktoś inny.

Kiedy szedł przez izbę przyjęć, usłyszał krzyk Deana:

– Frank! Frank!!! Przydałaby mi się pomoc! Odwrócił się i zobaczył, że Dean podtrzymuje klęczącą na podłodze kobietę, która wyrzuca z siebie fontanny krwi, czuł się jednak zbyt rozgorączkowany i wiedział, że nie da się uratować żadnego z tych ludzi, więc choć Dean znów do niego krzyknął, przebił się do wyjścia i wytoczył w noc.

Co teraz? Dokąd iść? Może powinien wrócić do łóżka i spróbować się przespać? Koszmar by się urwał, obudziłby się jak należy i okazałoby się, że nic z tego chaosu nie wydarzyło się naprawdę.

Ulice wokół szpitala były pełne walczących ludzi. Część krzyczała, część klęczała, bełkocząc i kiwając się z boku na bok, większość jednak leżała w milczeniu, wpatrywała się nieruchomymi oczami w niebo i ciężko oddychała przez otoczone warstwą zakrzepłej krwi usta.

– Niech pan ratuje moje dziecko! – zawołała do niego jakaś Murzynka, wyciągając ku niemu ręce z bezwładnym chłopcem, ubranym w przesiąkniętą krwią piżamę. – Na miłość boską, proszę pana… nie chce pan uratować mojego chłopca?

Frank uniósł lewą dłoń, aby na nią nie patrzeć. Sądząc po kącie, pod jakim zwisała głowa chłopca, i po ziejącej w jego szyi ranie, było oczywiste, że nie żyje. Odwracając się, Frank potknął się o ciało leżącej na chodniku kobiety i o mało się nie przewrócił. Noc była tak gorąca, że z trudem oddychał, a skóra tak go paliła, jakby materiał koszuli ją zdzierał. Nie mógł jednak znieść myśli o wodzie. Gdyby spryskał się wodą, skóra na pewno zaczęłaby się odrywać od ciała jak po polaniu wrzątkiem. Musi jak najszybciej napić się świeżej, ciepłej krwi.

Szedł jak pijany wzdłuż policyjnych barierek, gdy nagle ktoś złapał go od tyłu za ramię.

– Doktor Winter? Doktor Winter?

Odwrócił się. Przed nim stał porucznik Hayward Roberts. Policjant wyglądał na zmęczonego i niewyspanego, czerwone i niebieskie światła policyjnych kogutów rzucały na jego spoconą twarz jaskrawe błyski. Niedaleko stał detektyw Paul Mancini i rozmawiał przez telefon komórkowy. Biała koszula Manciniego była rozdarta, a lewe oko miał niemal całkiem zamknięte i zasiniaczone.

Aby się przebić przez hałas syren i tłumu, porucznik Roberts musiał prawie krzyczeć.

– Cieszę się, że pana znaleźliśmy, doktorze! Właśnie rozmawialiśmy z pańskim szefem!

– Tak?

– Dowiedzieliśmy się, co to znaczy tatal nostru! Pomyśleliśmy, rozumie pan… że może nam to pomóc uzyskać kilka odpowiedzi.

– I pomogło? – Frank nie mógł zrozumieć, czemu policjant mu to mówi. Przecież on wie, co to znaczy. Co prawda nie umiał przetłumaczyć wszystkiego słowo w słowo, ale wiedział dokładnie, że kiedy porucznik Roberts mu to powie, wcale nie będzie zaskoczony.

Policjant wyjął wilgotną czerwoną chustkę i wytarł nią sobie twarz, po czym przysunął się do Franka.

– Rozmawiałem o tym z jednym z naszych detektywów komisariacie. Jest Rumunem, nazywa się Cioran.

Ojcze nasz… – powiedział Frank.

Porucznik Roberts wbił w niego wzrok.

– Zgadza się: Ojcze nasz. Skąd pan wie?

– Nie jestem pewien, ale jeśli się zastanowić, to oczywiste Brzmi jak modlitwa, a którą modlitwę wszyscy dobrze znają? Tatal nostru, carele esti in ceruri… Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

– Więc pan się domyślił? Mógł nam pan oszczędzić wycieczki.

– Nie bardzo. Wpadło mi to do głowy dopiero przed chwilą, nie wiem, w jaki sposób. Dobrze jednak, że panowie też spróbowaliście się tego dowiedzieć, przynajmniej mamy pewność. – Zatoczył się lekko. Było mu tak gorąco, że skóra na twarzy musiała pokryć się pęcherzami. – Z kim pan rozmawiał?

– Z pańskim szefem, doktorem Pellmanem, i kilkoma innymi lekarzami, ale nic im to nie mówiło. Uznali wręcz, że to jeszcze bardziej gmatwa sprawę. Dlaczego każdy, kto choruje, zaczyna odmawiać „Ojcze nasz”, do tego po rumuńsku? Jak stwierdził doktor Pellman, można złapać ospę wietrzną albo grypę, ale nie da się złapać języka.

– Może to w takim razie masowa histeria – mruknął Frank. Jezu, ale źle się czuł.

– Jeśli tak, też nie jest to zwykła histeria. Zdaniem doktora Pellmana istnieje mnóstwo przypadków, gdy ludzie uważali, że są opętani przez szatana, przeklinali, gadali bzdury… a wiemy, że tego rodzaju masowa histeria, jeżeli trafi na odpowiedni grunt, potrafi rozpowszechniać się bardzo szybko. Podobno coś takiego miało miejsce w Pensylwanii w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku i w Utah, wśród mormonów. Nigdy jednak nie zaczynano mówić po rumuńsku ani w żadnym innym języku.

– No tak, chyba nie – przyznał Frank. – Też nigdy o czymś takim nie słyszałem, choć nie mam pojęcia, dlaczego teraz z tak się dzieje i jak do tego dochodzi. Ale muszę pana niestety przeprosić… nie najlepiej się czuję i właśnie próbowałem dostać się do domu.

– Nie ma sprawy, doktorze. Możemy pana podwieźć.

– Byłbym bardzo wdzięczny. Chyba już nie wytrzymuję tego stresu.

Porucznik Roberts podszedł do policyjnych barierek i porozmawiał z dyżurnym sierżantem. Sierżant zawołał sześciu albo siedmiu ludzi, by pomogli im przebić się przez tłum do radiowozu. Kosztowało to trochę przeciskania się i kilka razy z oburzeniem na nich nakrzyczano, nikt jednak nie był tak naprawdę agresywny. Po kilku minutach wsiedli do buicka porucznika Robertsa i zatrzasnęli drzwi. Ludzie zaglądali do środka, rozmazywali po szybach i całej karoserii krew, ale wyglądali bardziej na zaciekawionych niż nieprzyjaźnie nastawionych, a kiedy detektyw Mancini uruchomił silnik i zaczął powoli jechać przez ciżbę, odsunęli się i przepuścili ich.

– To się coraz bardziej rozprzestrzenia – stwierdził porucznik Roberts. – Dopóki wy, lekarze, nie ustalicie, co jest przyczyną, nie widzę sposobu, jak można by to powstrzymać. Mamy w mieście tyle zabójstw… ludzi z poderżniętymi gardłami… że straciliśmy nad tym wszystkim kontrolę. Na dodatek nie ma w tym żadnej logiki. Żadnej.

Frank pomyślał o Susan Fireman. Ciekawe, czy była jeszcze w jego mieszkaniu (jeżeli w ogóle kiedykolwiek tam była). Ona chyba znała przyczynę tej epidemii. Mogła wspinać się po pionowych ścianach i wiedziała wszystko o „przechodzeniu na drugą stronę” – bez względu na to, co to znaczyło. Ciemność, cienie i zamknięte skrzynie. Może gdyby porucznik Roberts ją aresztował i przesłuchał, trafiliby na jakiś trop, którym policja mogłaby podążyć.

Dłonie tak go paliły, że aby poczuć choćby minimalną ulgę, musiał ściskać je pod pachami.

Porucznik Roberts odwrócił się do niego.

– Wszystko w porządku, doktorze? – spytał. – Wygląda pan nie najlepiej.

– Nic mi nie jest. To chyba tylko przemęczenie.

– Na pewno. Dopóki nie zacznie pan mruczeć pod nosem Tatal nostru

– Ja? Nic z tego. Jeszcze w aż tak złym stanie nie jestem. – W głowie dudniło mu jednak: Tatal nostru… carele esf in ceruri… sfinteasca-se numele tau… Niemal słyszał wysoki dziecięcy sopran: Si nu ne duce pre noi in inspita… i nie wódź nas na pokuszenie… ci ne scapa de cel rau… ale nas zbaw ode złego. Amin.


Wkrótce dojechali do mieszkania Franka, znajdującego się przy zadrzewionej uliczce w Murray Hill, i detektyw Mancini podjechał do krawężnika.

– Doktorze, jeśli coś panu wpadnie do głowy, proszą dzwonić – zagadnął porucznik Roberts. – Cokolwiek, nawet jeśli wyda się panu głupie.

– Hm… jest coś takiego. Ta Susan Fireman… dziewczyna, która zachorowała jako pierwsza.

– Co z nią?

– Może to sen albo halucynacja, ale wydaje mi się, że zjawiła się w moim mieszkaniu.

– Zjawiła się w pańskim mieszkaniu…

– Po śmierci, tak? – zapytał Mancini.

– Zgadza się.

Porucznik Roberts przez chwilę się zastanawiał.

– Może powinien pan wziąć sobie trochę wolnego, doktorze – powiedział w końcu. – Taka sytuacja jak ta może bardziej wytrącić człowieka z równowagi, niż się wydaje.

– Nie musi mi pan tego mówić, poruczniku. W końcu jestem lekarzem. Być może cierpię na zespół wyczerpania, przeciążenie stresem albo jakieś odchylenie psychiczne, choć wtedy nie miałem wrażenia, aby to było odchylenie od normy psychicznej. Także w tej chwili go nie mam. Jestem jednak w dziewięćdziesięciu procentach przekonany, że kiedy wejdę na górę, ona będzie tam na mnie czekała.

Porucznik Roberts wydął policzki i znów przez chwilę się zastanawiał.

– Jak mam panu pomóc, doktorze? Panna Susan Fireman jest poszukiwana za podwójne zabójstwo, toteż jeżeli ukrywa się w pańskim mieszkaniu, muszę iść na górę i aresztować ją. Wiem jednak, że panna Susan Fireman nie żyje, dlaczego więc miałbym marnować czas?

– Nie żyje, zgadza się – przyznał Frank. – Byłem na jej sali, kiedy zmarła, ale jakimś sposobem wróciła. Wspięła się do mojego mieszkania, kiedy spałem, i zmusiła mnie…

– Do czego? – spytał Mancini.

– Chyba macie panowie rację… Musiało mi się to przyśnić.

– Do czego pana zmusiła? – powtórzył Roberts.

Frank wahał się, było jednak jasne, że mu nie odpuszczą, jeżeli nie udzieli im jakiejś odpowiedzi.

– Zmusiła mnie do stosunku seksualnego. Ale to pewnie był tylko sen.

Porucznik Roberts wysiadł z samochodu.

– Chyba rozejrzę się po pańskim mieszkaniu, doktorze Winter. Nie wierzę, że panna Fireman tam jest, ale muszę zaspokoić moją bezgraniczną ciekawość.

– Proszę mi uwierzyć, poruczniku…

– Wierzę panu. Wierzę, że pan sądzi, iż panna Fireman odwiedziła pana po śmierci i miała z panem kontakt cielesny, ale chcę się dowiedzieć, dlaczego pan tak uważa.

– Nie ukradłem jej ciała ze szpitala, jeżeli to pan sugeruje. Kiedy wspinała się do mojego mieszkania, była żywa, rozmawiała i miała dość siły na to, aby zmusić mnie do seksu.

– Twierdzi pan, że pana zgwałciła?

– Nie do końca, ale była bardzo przekonująca i bałem się jej. Cóż, każdy by się bał. Miała nie żyć. Nie żyła.

Porucznik Roberts ujął Franka za ramię.

– Chodźmy, doktorze, zróbmy małą inspekcję. Nie potrzebuję nakazu rewizji, bo zaprasza mnie pan do siebie, tak?

– Nie wiem… nie sądzę… naprawdę nie najlepiej się czuję…

– To nie zajmie nawet minuty, doktorze – powiedział porucznik i pomógł Frankowi wejść na schody, mocno trzymając, aby się nie wyrwał. Frank znalazł klucze i otworzył drzwi.


W mieszkaniu było ciemno, więc zapalił halogeny. Porucznik Roberts przeszedł na środek salonu i zaczął się rozglądać podczas gdy detektyw Mancini ruszył do kuchni.

– Bardzo eleganckie mieszkanko – stwierdził porucznik i wziął do ręki małą chromowaną statuetkę nagiej tancerki. – Jon Diavolo. Musiało kosztować kilka wyleczonych wrzodów żołądka.

– Dostałem to w prezencie od siostry.

Porucznik Roberts odstawił figurkę. Wziął do ręki książeczką zapałek z restauracji „Red Bench” przy Sullivan Street – kiedyś knajpy mafii, a teraz miejsca chętnie odwiedzanego przez chcących się czegoś napić mieszkańców SoHo, którzy nie lubią turystów.

– Mówił pan, że którędy weszła panna Fireman?

– Nie mówiłem, którędy weszła, ale otwarte było tylko okno w sypialni.

– Pokaże mi pan?

Frank zaprowadził go do sypialni. Pościel w dalszym ciągu była zmięta, a poduszki rozrzucone po podłodze.

– Ciężka noc? – spytał porucznik Roberts. Frank wzruszył ramionami, nic jednak nie powiedział. Nie był w stanie mówić – gardło miał w strasznym stanie, a skóra paliła, jakby poparzył się na słońcu i potem wszedł do wanny z wrzątkiem.

Porucznik Roberts obejrzał okno.

– Nie widzę sposobu, aby ktoś mógł tędy wejść. Nawet człowiek guma.

– Naprawdę muszę się położyć – stwierdził Frank. Może kiedy okręci się prześcieradłem i zwinie w łóżku w kłębek, a przestanie go tak strasznie piec. Boże, pomóż… Tatal nostru, carele esti in ceruri.

– Chce się nas pan pozbyć? – spytał porucznik. Otworzył szafę i przyglądał się starannie powieszonym koszulom i garniturom. – Ładne materiały. Dobrze jest poznać mężczyznę, który dba o swoje ubrania.

W tym momencie wszedł detektyw Mancini.

– Nikogo? – spytał Roberts.

Mancini pokręcił głową.

– Sprawdziłem nawet w koszu na brudną bieliznę.

– No to świetnie… wygląda na to, że trzeba wracać na komisariat i dołożyć swoje do ogólnego poczucia beznadziei. Dziękujemy za pokazanie mieszkania. Niech pan odpocznie i zje coś porządnego.

Za otwartymi drzwiami sypialni Frank dostrzegł szybkie blade mignięcie. Z początku wydało mu się, że to biel koszuli Manciniego odbiła się w wiszącym w przedpokoju wysokim lustrze, kiedy jednak detektyw odsunął się od lustra, Frank stwierdził z przerażeniem, że to Susan Fireman. Miała na sobie prostą białą tunikę, a jej twarz wyglądała jak posypana mąką. Nie było jej jednak w przedpokoju.

Znajdowała się we wnętrzu lustra – jakby lustro stanowiło wejście do sąsiedniego pokoju.

Detektyw Mancini stał tyłem do lustra, nie mógł jej więc widzieć, choć odległość między jego plecami a lustrem wynosiła nie więcej niż piętnaście centymetrów.

– To co, idziemy, poruczniku?

– Aha… – Porucznik Roberts postanowił jeszcze dla pewności zajrzeć pod łóżko.

Frank zaczął krzyczeć, ale głos miał tak zachrypnięty, że trudno go było zrozumieć.

– Uwaga! Na Boga! Ona tu jest! Za panem! Jest tam!

Susan Fireman popatrzyła na Franka i uśmiechnęła się niego konspiracyjnie.

– Uwaga!

Detektyw Mancini zmarszczył czoło.

– Co? Gdzie?

Zaczął się odwracać, ale ręce Susan już wystrzeliły z lustra i mignęła stal. Silnym ukośnym cięciem poderżnęła mu gardło na całej szerokości szyi i kołnierzyk jego koszuli natychmiast się zaczerwienił. Mancini zrobił niepewny krok do przodu, jakby chciał odzyskać równowagę, potem jeszcze jeden. Był niepomiernie zdziwiony. Jego głowa odchyliła się do tyłu i z szyi trysnęła potężna fontanna krwi, sięgając do sufitu i opryskując ściany w kolorze magnolii. Po chwili osunął się na bok i uderzył o komodę w przedpokoju – waląc twarzą prosto w mosiężne uchwyty szuflad. Znieruchomiał na brzuchu, jedynie jego stopy podrygiwały w rozpaczliwym tańcu.

– Co to ma, kurwa… – wymamrotał porucznik Roberts. Sięgnął za pazuchę, aby wyciągnąć broń, ale był za wolny jak na Susan Fireman. Wyszła z lustra i – błysk światła – już stała pośrodku pokoju, wyglądała jednak, jakby sfilmowano ją specjalną kamerą, pokazującą równocześnie kilkanaście tych samych, nałożonych na siebie z lekkim przesunięciem postaci. Porucznik zaczął odwracać się ku niej, pistolet miał już do połowy wyciągnięty z kabury, ale znów błysnęło i Susan znalazła się za jego plecami.

– Susan! – krzyknął Frank, było już jednak za późno. Dziewczyna tak szybko poderżnęła porucznikowi gardło, że nie było widać ruchu. Spod brody Robertsa trysnęła krew i natychmiast zaczerwieniła koszulę.

Susan Fireman pchnęła porucznika na kolana, przytrzymując go przy tym za kołnierz, aby nie upadł na twarz. Popatrzyła na Franka bladobłękitnymi oczami, które niemal wyskakiwały jej z orbit.

– Masz! – zawołała. – Tego potrzebujesz! Od razu poczujesz się lepiej.

Złapała garść skręconych siwych włosów porucznika Robertsa i odciągnęła jego głowę do tyłu, poszerzając ranę na szyi. Cięcie było bardzo głębokie – przecięło mięsień mostkowo-obojczykowo-sutkowy oraz żyłę tętnicę szyjną.

Frank patrzył z przerażeniem to na ranę, to na Susan. Jej twarz niemal świeciła z podniecenia.

– Popatrz na to! – powiedziała. – Pozwolisz się temu zmarnować?! Boże drogi, Frank, jeśli ty nie wypijesz, sama to zrobię!

Jako lekarz, Frank przysięgał, że nigdy nikomu nie zrobi krzywdy. Przede wszystkim nie wolno mu było udawać Boga, ale porucznik Roberts prawdopodobnie stracił już przytomność i nie było najmniejszej szansy na uratowanie mu życia. Skóra Franka płonęła coraz bardziej. Czuł się, jakby polano go benzyną i podpalono, a gardło tak mu wyschło i ścisnęło się, że struny głosowe na pewno zostały uszkodzone.

Było coś jeszcze. Rosła w nim potężna potrzeba, niemożliwa do powstrzymania jak wypływający na powierzchnię oceanu rekin, przyciągany zapachem krwi. Frank nigdy dotychczas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak intensywnie pachnie krew. Czuł to teraz. Była ciepła, metaliczna, pulsująca życiem. Mimo cierpienia – choć może właśnie z jego powodu – zaczął mu sztywnieć członek, a w ustach zebrała się ślina.

Boże, wybacz mi. Jeszcze przez chwilę się wahał, ukląkł jednak, lewą ręką ujął podbródek porucznika Robertsa, a prawą dłoń położył płasko na jego klatce piersiowej, by móc jeszcze dalej odchylić mu głowę. Krew sikała z tętnicy szyjnej policjanta przynajmniej na dwadzieścia centymetrów i kiedy Frank się pochylił, ochlapała mu najpierw policzek, potem nos. Przez ułamek sekundy wierzył jeszcze, że znajdzie w sobie siłę, aby się odwrócić, ale krew chlusnęła na jego usta i kiedy odruchowo ją zlizał, jej smak kazał mu zapomnieć o wszystkim innym. Z chciwym stęknięciem przycisnął wargi do rany na szyi porucznika i krew wtryskiwała mu sama w głąb ust. Jej zapach był niesamowity, a smak był mieszaniną smaku żelaza, melasy, surowego mięsa, ostryg i soków podnieconych kobiet. Kiedy ją połknął, niemal natychmiast jego gardło zaczęło się otwierać i poczuł niezwykle przyjemny chłód, który pojawił się na czubku głowy i spływał niżej, jakby ktoś o chłodnych dłonią głaskał go powolnymi ruchami z góry na dół. Połykał i połykał. Nie był w stanie połknąć naraz tyle, ile by chciał. Członek tak mu zesztywniał, że aż zaczął boleć, a kiedy strumień krwi z tętnicy szyjnej porucznika Robertsa zaczął słabnąć i Frank musiał ssać, aby jeszcze trochę wyciągnąć, wytrysnął i jego majtki wypełniły się lepkim gorącym nasieniem.

Pił jednak dalej i pił, łapczywie chwytając powietrze, aż nagle łyknął za dużo, zachłysnął się i zwymiotował ostatnią porcję tego, co wypił, zalewając krwią przód marynarki Robertsa.

Powoli uniósł głowę. Susan Fireman patrzyła na niego z wyrazem twarzy, jakiej nigdy przedtem nie widział u żadnej ludzkiej istoty. Przypominał grymas na twarzy skośnej cienistej istoty, którą widział w kostnicy. Była to mieszanina pogardy, współczucia i ulgi – jakby Frank był synem marnotrawnym, który w końcu postanowił jednak wrócić do domu.

Загрузка...