13

Krwawe polowanie

Nie mógł powstrzymać dygotu. Termostat klimatyzatora w sypialni wskazywał trzydzieści pięć stopni Celsjusza, Frank był jednak przemarznięty do szpiku kości, jakby wyjęto mu szkielet, przetrzymano go przez noc w zamrażalniku, a potem włożono z powrotem. Nawet jego zęby sprawiały wrażenie zamrożonych.

Nie miał pojęcia, która jest godzina, ale wiedział, że stało się coś koszmarnego. Kiedy przełykał, czuł posmak metalu, a jego podniebienie było śliskie, jakby pokrywała je gruba warstwa tłuszczu. Pamiętał mgliście krzyki, krew i walkę, ale jego mózg nie chciał się skupić na szczegółach. Może uczestniczył w jakimś poważnym wypadku i doznał szoku?

Nie wiedział, że umiera.


Próbował usiąść. Po dwóch próbach udało mu się podeprzeć łokciem. W tym momencie ujrzał siedzącą w nogach łóżka Susan Fireman. Obserwowała go. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale miasto wydawało się spokojniejsze – nie słyszał terkotu helikopterów ani tak wielu syren.

– Zimno mi – wycharczał.

Susan Fireman wstała, płynnym krokiem podeszła bliżej opatrzyła na niego z uśmiechem na ustach.

– To już długo nie potrwa – powiedziała. – Ty zająłeś się mną, teraz ja zajmę się tobą.

– Tak mi zimno… dlaczego jest mi tak zimno?

– Zaraz przestanie ci być zimno, Frank.

Położył się z powrotem.

– Co się ze mną dzieje?

Pogłaskała jego zakrwawione czoło opuszkami palców, po czym possała je.

– Przeżyłeś największą przygodę, jaka może się komuś przydarzyć.

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz, Frank, kiedy przejdziesz na drugą stronę, zrozumiesz. Wszystko stanie się dla ciebie całkiem jasne: tak, jakby wzeszedł księżyc.

– Księżyc?

– Oczywiście. Już nigdy nie zobaczysz słońca.


Frank spał i śniło mu się, że biegnie po wydmach w Hyannis, na Cape Cod, gdzie mieszkał w dzieciństwie. Wiatr szarpał go za uszy, a długie trawy smagały po łydkach. Zdawał sobie sprawę, że coś jest nie tak, nie umiał jednak określić co. Odwrócił głowę, by zobaczyć, kto za nim biegnie, ale był sam. Były tylko wydmy, chmury i powoli krążące mewy.

Niebo było tak ciemne, że aż prawie czarne – jak w nocy.

Kiedy wspinał się na wydmy, kierując się w stronę drogi, ujrzał jaskrawy błysk światła. Po chwili błysnęło ponownie – tak mocno, że musiał osłonić oczy dłonią. Przebijał się z trudem przez głęboki, miękki piach, aż doszedł do białego płotu. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów dalej stał stary czarny mercury marquis o bokach pobrudzonych smarem. Przypominał samochód, który kiedyś należał do jego dziadka, ale po chwili Frank uświadomił sobie, że to karawan, i z tyłu leży trumna z szarego metalu. Na fotelu kierowcy siedział jednak dziadek Stephen z siwymi włosami tak zaczesanymi, że wyglądały jak aureola i wpatrywał się w ocean.

Tuż przed samochodem stała Susan Fireman. Była naga jedynie na głowie miała czarny kapelusz, który wyglądał, jakby zrobiono go ze sztywnego czarnego papieru. Trzymała lustro z sypialni Franka i Susan ustawiała je tak, aby odbijało światło i raziło go w oczy.

Doszedł do asfaltu i ruszył w jej kierunku. Pod nogami chrzęścił mu piasek.

– Co tu robisz? – krzyknął do niej, ale jego głos był cichy i stłumiony, jakby krzyczał do metalowego wiadra.

Nie odpowiedziała, lecz kiedy podszedł do niej, uniosła głowę i uśmiechnęła się. Miała ciemnoczerwone oczy.

– Co się dzieje? – spytał.

– Nie możesz już wychodzić na słońce, więc pomyślałam, że pewnie będziesz chciał zobaczyć jego odbicie, aby je zapamiętać.

Odwrócił się. Za plecami miał noc. Niebo było ciemne, a ocean zamienił się w cienką, fosforyzującą linię piany. Ale w lustrze było jasno i Frank widział błyszczący piasek.

– Co się dzieje? – powtórzył.

– Nie wiesz? Przechodzisz na drugą stronę. Tutaj zaraz wzejdzie słońce. Wejdź do lustra, będziesz tam bezpieczny aż do zapadnięcia ciemności.

– Co to znaczy: „wejdź do lustra”?

– Lustro to wrota, Frank, nie ściana. Lustro to przejście.

– Nie mogę w nie wejść. To niemożliwe.

– Chodź, Frank. Jesteś teraz jednym z bladych. Możesz robić wszystko, na co tylko masz ochotę. Możesz wspinać się po ścianach i wchodzić do wnętrza luster.

Obeszła go i stanęła naprzeciwko lustra. Popatrzyła na Franka, po czym weszła do wnętrza lustra i połączyła się z własnym odbiciem jak w kalejdoskopowej ruchomej mozaice. Frank wyraźnie widział, że stoi w lustrze, w promieniach słońca a nie obok niego, w ciemności. Roześmiała się, ale jej śmiech brzmiał, jakby dolatywał zza zamkniętego okna. Rozejrzał się zaniepokojony. Wiatr się wzmagał, a on był sam. Dziadek też zniknął. Czarny karawan był pusty, jego boki okrywała rdza, a szyby zmętniały.

– Chodź, Frank – powiedziała Susan Fireman. – Wystarczy jeden krok.

– Nie chcę.

– Musisz, Frank. Nie masz wyboru.

– Powiedziałem: nie chcę!

W tym momencie ujrzał coś na linii brzegowej, jakieś osiemset metrów za Susan Fireman, dokładnie na skraju wody. Było wysokie i kanciaste i szło prosto na nią. Przypominało mu to scenę z Lawrence’a z Arabii – ubranego w czarną tunikę Araba, idącego do Lawrence’a przez pustynię, ale zbliżająca się do Susan Fireman postać była tak bardzo wyciągnięta i nieproporcjonalna, że przypominała raczej niezgrabne połączenie człowieka i konia albo coś całkiem innego, coś potwornego.

Po chwili Frank rozpoznał w niej istotę, z którą miał do czynienia w magazynku za kostnicą w Sisters of Jerusalem. Dostrzegł twarz, najpierw pochyloną w jedną stronę, potem w drugą, i ciągle zmieniające się oczy – w jednej chwili były to kamienne oczy ogrodowego pomnika, a w następnej szkliste bursztynowe oczy leżącej na podłodze tygrysiej skóry.

Dziwna postać zbliżała się do Susan Fireman z ogromną prędkością, rosnąc coraz bardziej i bardziej i wzbijając za sobą wysoko w górę smugę piasku, którą rozwiewał wiatr.

– Frank, pospiesz się! – zawołała Susan. – On będzie cię ścigał bez względu na to, co zrobisz!

Odwrócił się. Najchętniej by uciekł, ale wiedział, że śni, a w snach nigdy nie potrafił szybko biegać. Ciemna wyciągnięta Postać była tak blisko, że prawdopodobnie go dogoni, zanim zdąży dotrzeć do wydm.

Mógł zrobić tylko jedno. Cofnął się trzy kroki i podniósł z ziemi kawał pękniętej cegły. Podszedł z nią do lustra i uderzył z całej siły prosto w miejsce, gdzie widać było twarz Susan Fireman. Lustro pękło, uderzał jednak dalej, aż nie pozostało nic poza migoczącą kupką szkła i pustą owalną ramą.

Upuścił cegłę i cofnął się. Było mu tak zimno, że ledwie był w stanie myśleć, ale miał wrażenie, że się uratował – przynajmniej na chwilę. Stał i patrzył, jak wschodzi księżyc, okolony pustą owalną ramą jak twarz dawno zmarłego przyjaciela.


Otworzył oczy. Sypialnię wypełniało rozmazane dzienne światło. Leżał długo bez ruchu, gapiąc się tępo w sufit i próbując odepchnąć przepełniające jego ciało, paraliżujące ruchy zimno. Bał się, że gdy się poruszy, pękną mu łokcie i kolana, a palce rozkruszą się na kawałki. Nadal jednak żył.

W końcu słońce przesunęło się na skraj łóżka. Kiedy dotknęło palców jego stóp, poczuł się, jakby mu je przypalano. Skóra natychmiast dostała bąbli, a w górę uniosły się cienkie strużki dymu, ale przynajmniej zrobiło mu się cieplej.

Zdawał sobie sprawę, że wszystko, co mu się przydarzyło, było realne. Susan Fireman, epidemia picia krwi, zapełniona trupami kostnica. Owinięci prześcieradłami ludzie, wspinający się w górę szybu wentylacyjnego i wychodzący na dach szpitala. Ciemna, kanciasta istota o oczach, które zmieniały się z kamienia w szkło. Wszystko to naprawdę się wydarzyło, a on w tym uczestniczył.

Przypomniał mu się ostatni sen – plaża w Hyannis i rozbite lustro. Powoli, z jękiem bólu, uniósł nieco głowę i popatrzył w kąt pokoju.

– Jezu… – szepnął. Z antycznego lustra generała Granta pozostała pusta owalna rama, z której wewnętrznego brzegu wystawały małe kawałeczki szkła. Pod ścianą leżało ciężkie pudełko z czarnego onyksu, które dostał od Christiny na trzydzieste drugie urodziny – jedyny otrzymany w życiu prezent, jaki naprawdę mu się podobał.

Przesunął się, aby móc zajrzeć przez otwarte drzwi sypialni przedpokoju. Z początku nie rozumiał, na co patrzy, ale po chwili pojął, że ktoś leży na dywanie. Widać było błyszczące czarne buty, ciemne nogawki spodni i dłoń z grubym sygnetem na palcu. Uniósł jeszcze kawałek głową i stwierdził, że to porucznik Roberts, którego krew pił – ciepłą i gęstą, prosto z rany na jego szyi.

– Hhrrgh… – wycharczał. To nagłe wspomnienie sprawiło, że jego żołądek się skurczył i zaczął nim wstrząsać odruch wymiotny, raz za razem, aż gardło tak go zabolało, że musiał przestać.

Głowa opadła mu ciężko na poduszkę i leżał bez ruchu przez przynajmniej godzinę, wyczerpany i rozgorączkowany. Muszę wstać, myślał. Muszę stąd wyjść. Muszę poszukać pomocy. Jeżeli tego nie zrobi, minie kolejny dzień, ciemność powróci i znów przyjdzie po niego Susan Fireman. I znów przyprowadzi ze sobą tę kanciastą, pochyloną istotę.

Powoli i z wielkim bólem, jak człowiek dwa razy starszy, usiadł i opuścił nogi z łóżka. Łóżko wyglądało jak jakiś niesamowity egzemplarz iluminacyjnej instalacji. Prześcieradła pokrywała warstwa zeskorupiałej krwi i były poskręcane w dziwaczne kształty, przypominające twarze torturowanych ludzi. Frank złapał za wezgłowie i podciągnął się do pionu. Przez chwilę miał wrażenie, że cała krew odpłynęła mu z głowy i zaraz zemdleje, wziął jednak kilka głębokich oddechów i uspokoił się.

Wyszedł sztywno z sypialni i przeszedł przez ciało porucznika Robertsa. Rana w jego szyi była tak wielka, że widać było przez nią otwartą tchawicę. Oczy porucznika patrzyły tępo w przestrzeń, a jego twarz była szara, jakby posypano ją popiołem z krematorium. Frank popatrzył na niego.

– Przepraszam, stary. Spoczywaj w pokoju. – Nie wiedział, jakiego Roberts był wyznania i nie przyszło mu do głowy nic innego.

Kawałek dalej leżał detektyw Mancini. Miał zamknięte oczy, ale na jego twarzy malowało się przerażenie. Ręce i nogi były porozrzucane pod dziwnymi kątami, a usta wykrzywione jakby udusił się ością. Także i jego szyję rozpłatano, a barwa skóry na twarzy wskazywała, że wyssano z niego całą krew. Na podłodze Frank zobaczył rozpryski krwi, więc pewnie była to sprawka Susan Fireman.

Zrobiło mu się niedobrze. Poszedł do kuchni, zwiesił głowę nad zlewem i zwymiotował skrzepnięte grudki na wpół strawionej krwi. Były ciemnoczerwone, jak surowa wątroba, i zsunęły się przez otwór odpływowy jak żywe. Stał nad zlewem niemal przez pięć minut, mięśnie brzucha kurczyły się i rozkurczały, w końcu jednak udało mu się wyprostować, oderwać płachtę papierowego ręcznika i otrzeć usta.

Jezu… lekarzu, lecz się sam. Nie chciał umierać, zwłaszcza jeżeli miało to oznaczać odrodzenie się w takiej postaci jak Susan Fireman czy inni ludzie, biegający po mieście w poszukiwaniu ludzkiej krwi. Wiedział, że jest bardzo chory, ale jeżeli to była choroba, może można ją było jakoś wyleczyć?

Przyciągnął sobie krzesło i usiadł na nim przy kuchennym stole. Bolał go język, jakby przetarto go papierem ściernym, ale na samą myśl o wodzie dostawał dreszczy.

Troll Śmierci nie miał racji. To nie była odmiana dengi. Przypominało to raczej wściekliznę – podobnie jak wścieklizna, zaczynało się od drażliwości i gorączki i wkrótce potem zakażony zaczynał mieć senne koszmary i niczym nieuzasadnione stany lękowe. Tak samo jak w przypadku wścieklizny, pojawiała się irracjonalna niechęć do wody, z powodu której wściekliznę czasami nazywa się wodowstrętem.

Ale w odróżnieniu od wścieklizny ta choroba nie rozpowszechniała się przez ugryzienia, zarażenie następowało poprzez wymianę płynów ustrojowych – jak w przypadku HIV.

Nie miał pojęcia, w jaki sposób Susan Fireman nakłoniła go do stosunku. Pamiętał z tamtej sytuacji jedynie poszarpane sceny jakby rodem z filmu porno, jakoś jej się jednak to udało i podczas kopulacji wbijała mu paznokcie w mosznę, zakażając ten sposób. Na koniec – dla pewności – zmusiła go do połknięcia kropli własnego zakażonego nasienia. Podejrzewał, że każdy zarażony mężczyzna mógł zakazić u te w podobny sposób – przez spowodowanie otarć błony śluzowej pochwy albo przez wytrysk nasienia w usta.

W krótkim czasie po zakażeniu ofiary zaczynały odczuwać bardzo silne pieczenie całej skóry i nieprzepartą chęć napicia ludzkiej krwi. Zaczynały też następować gwałtowne zmiany ich przemianie materii. Stawali się „bladymi ludźmi”, tak naszpikowanymi adrenaliną, że mogli wspinać się po ścianach i dowolnie wyginać ciało – jak Susan Fireman – zaplatając je w niemożliwe supły. Zaczynali tez mieć senne koszmary, że są zamknięci w skrzyniach, i mówić w obcym języku – choć Frank nie był sobie w stanie wyobrazić, jak to możliwe.

Ale mimo iż ich pragnienie ludzkiej krwi było tak silne, „bladzi” nie mogli jej spożywać w zbyt dużych ilościach, bo prowadziło to do wymiotów. Dopiero kiedy umierali i „przechodzili na drugą stronę” – jak to określiła Susan Fireman – mogli pić dowolną ilość krwi.

Frank popatrzył na swoje dłonie. Skóra tak boleśnie piekła, że musiał zwijać palce i zagryzać wargi, aby nie zacząć głośno łkać. Płacz nic tu nie pomoże. Musi się zastanowić. Myśl, Frank! Był lekarzem. Musiał się dowiedzieć, skąd ta choroba pochodzi i w jaki sposób w tak szybkim tempie się rozprzestrzeniła. Musiał się także dowiedzieć, jak się wyleczyć, zanim „przejdzie na drugą stronę”. Musiał tez znaleźć sposób zaszczepienia pozostałych mieszkańców miasta.

Na początek musiał się jednak pogodzić z nieprawdopodobnym faktem, że ludzie zakażeni tą chorobą mogli po śmierci chodzić i mówić. Susan Fireman umarła, ale udało jej się wejść po ścianie do jego mieszkania i zabić porucznika Robertsa oraz detektywa Manciniego. Ulice muszą być pełne takich jak ona. Martwych – z medycznego punktu widzenia – a jednak żywych. Przeszukał całe mieszkanie. Otwierał każdą szafkę i szufladę, zajrzał nawet pod zlew. Nigdzie nie było śladu Susan Fireman, więc musiała wyjść. Co ona takiego powiedziała w jego śnie?

Wrócił do przedpokoju i nagle mu się przypomniało.

„Wejdź do lustra… będziesz tam bezpieczny…”.

Susan Fireman była wewnątrz lustra. Nie jej odbicie – cała była wewnątrz szkła. Detektyw Mancini stał do niej plecami a ona wyciągnęła ręce z lustra i poderżnęła mu gardło.

Frank podszedł do ciała porucznika. Na dywanie zobaczył pełno krwawych smug, ciągnących się we wszystkie strony. Było ich tyle, że nie widział odcisków stóp – z wyjątkiem sypialni, wokół miejsca, w którym Susan poderżnęła porucznikowi gardło. Na podłodze była jeszcze wilgotna plama krwi, przecięta łańcuszkami drobnych śladów – na jej skraju kierowały się prosto na rozbite teraz lustro, gdzie się kończyły.

Dygocząc z bólu, Frank ukląkł na dywanie i podniósł kilka kawałków rozbitego szkła. Pod szkłem też były ślady stóp Susan, musiało więc zostać rozbite już po tym, jak do niego podeszła. Nie było śladów odchodzących od lustra.

Więc może jego sen wcale nie był tylko snem? Może Susan Fireman faktycznie weszła do lustra generała Granta i namawiała go, aby zrobił to samo? Może cegła nie była cegłą, ale onyksowym pudełkiem?

Wampiry nie mogą żyć w świetle słońca, prawda? Przynajmniej tak jest w legendach. Dlatego, kiedy świta, wracają do trumien. A co robią, jeżeli nie mogą schować się w trumnie albo w jakimś innym całkowicie ciemnym miejscu?

Wydawało się to niemożliwe, ale może właśnie tu znajdowała się kryjówka wampirów? Miejsce zawsze jasne, do którego jednak światło nie ma wstępu. Świat luster.


Frank poszedł do kuchni, otworzył szufladę i wyjął tłuczek do mięsa. Potem obszedł mieszkanie i rozbił wszystkie znajdujące się w nim lustra – nawet lusterko do golenia w łazience. Może tracił rozum, ale jeżeli miał rację, mogło okazać się to sposobem uchronienia się przed Susan Fireman i jej cienistym towarzyszem. Jeżeli ukrywali się w ciągu dnia wewnątrz luster, rozbijanie ich było tak samo dobre jak zamurowywanie drzwi.

Popatrzył na prostokątny włoski zegar w salonie. Siódma trzydzieści siedem rano. Wiedział, że powinien pójść do szpitala i powiedzieć Trollowi Śmierci, co odkrył. Był pewien, że jeżeli zespół patologów dowie się, z czym ma do czynienia, szybciej wyizoluje przyczyną epidemii. Uniósł ramię i powąchał się pod pachą. Śmierdział krwią i starym potem, ale nie było możliwości, aby wziął prysznic. Wrócił do łazienki i zaciągnął zasłonę. Zdjął ubranie i starannie wytarł ciało frotową rękawiczką, którą nasączył płynem po goleniu Dolce & Gabbana – zwłaszcza twarz, szyję i pachy. Gdy dotknął zadrapań na mosznie, jęknął z bólu, ale musiał czuć się czysto.

Kiedy skończył, posmarował twarz grubą warstwą kremu do opalania z filtrem ochronnym, który kupił w zeszłym roku przez wyjazdem do Vail na narty. Włożył czarne dżinsy, czarny golf i rękawiczki. Na koniec wciągnął na głowę czarną narciarską czapkę, zakrywającą twarz, i założył okulary przeciwsłoneczne. Wyglądał jak Niewidzialny Człowiek.

Zanim otworzył drzwi, opierał się o nie przez długą chwilę i głęboko oddychał, aby opanować ból. Cała jego skóra płonęła i tak bardzo pragnął napić się krwi, że czuł się jak narkoman na głodzie, których przywożono czasami do Sisters of Jerusalem – trzęsący się i niemal pozbawiony człowieczeństwa z powodu uzależnienia. Tacy ludzie byli gotowi zabić za kolejną porcję narkotyku, a Frank był teraz w takim stanie, że najchętniej zapomniałby o szpitalu i zrobił to samo.

Tatal nostru… – wyszeptał. – Carele esti in ceruri.


Gdy schodził frontowymi schodami, światło oślepiało go, choć miał okulary przeciwsłoneczne. Nie wyobrażał sobie, że tak bardzo będzie go parzyć mimo ubrania. Udało mu się jednak dostać do cienia, rzucanego przez dom naprzeciwko, i stwierdził, że jeżeli nie stoi bezpośrednio na świetle, pieczenie da się wytrzymać.

Tatal nostru, carele esti in ceruri – powtórzył. Z jakiegoś powodu te słowa dawały mu nadzieję, że wszystko zmieni się na lepsze, a jego cierpienie wkrótce się skończy.

Murray Hill było puste. Zdawało mu się, że w oddali, na północy, widzi biegnących Trzecią Aleją ludzi i ostry błysk światła, odbitego od samochodowej szyby, a od West Side dochodzi ostre WIK-WIK-WIK policyjnych syren. Tutaj jednak, w połowie Manhattanu, ulice były nieme i nie widać było żywej duszy. W poprzek ulicy stał wypalony leksus, dwie przecznice dalej na chodniku leżały chyba zwłoki, otoczone dziobiącymi je wronami, ale słońce świeciło zbyt jaskrawo, aby można było to stwierdzić.

Tatal nostru… – wymamrotał.

Przeciął Trzecią Aleję, Lexington i Park Street. Czuł się, jakby był jedyną żywą osobą, pozostałą w Nowym Jorku. Pomijając kilka cirrusów na północnym zachodzie, niebo było bezchmurne. Niektóre leżące na ulicy przedmioty były bardzo dziwne. Na środku Lexington stało wielkie pianino, a na Park Street natknął się na stertę rzuconych na chodnik fraków. Wyglądało to tak, jakby ktoś napadł na orkiestrę symfoniczną.

Kiedy dotarł do Piątej Alei, był bliski omdlenia. Skóra na jego nogach pękała, a usta miał tak spieczone, jakby całował rozpalone żelazko. Może powinien wrócić? Może uda mu się znaleźć kogoś, czyją krew mógłby wypić. Może to okaże się ktoś, czyja śmierć nie będzie miała znaczenia. W końcu był ważniejszy od jakiegoś kloszarda, prawda? Jeżeli umrze, ludzie nie dowiedzą się prawdy o epidemii i zginą dalsze tysiące ludzi.

Na wysokości Trzydziestej Trzeciej niemal przekonał sam siebie, że powinien poszukać kogoś, komu mógłby poderżnąć gardło. Kiedy wyszedł zza rogu, nagle ujrzał przed sobą dwa radiowozy, przy których stało kilku policjantów z psami.

– Stać! – krzyknął jeden z nich. – Na chodnik, twarzą w dół!

Frank odwrócił się i zaczął uciekać. Wiedział, co by się stało, gdyby go złapali. Ściągnęliby mu okulary i czapkę i słońce spaliłoby go na ich oczach. Jeśli najpierw by go nie zastrzelili.

Biegł co sił, skręcał na każdym skrzyżowaniu i gdzie tylko się dało, skracał sobie drogę przez zaułki na tyłach budynków. Jeden z radiowozów przez jakiś czas go gonił, piszcząc oponami na ostrych zakrętach. Kiedy Frank przecinał Dwudziestą Ósmą, widział go kątem oka, na szczęście udało mu się wskoczyć do pralni, gdzie przycupnął, próbując odzyskać oddech. Po chwili uznał, że może bezpiecznie wyjść.

Tatal nostru – wydyszał. Z jego rękawów leciał dym. – Tatal nostru… nu ne duce pre noi in ispita… i uchroń nas ode złego. Amen.

Znów zaczął biec.

Przez chwilę biegł obok niego jakiś pies i szczekał jak oszalały, ale kiedy przy placu Waszyngtona zobaczył wałęsającą się sukę, pognał za nią między drzewa.

Frank zwolnił i zaczął iść. Tak bardzo go wszystko bolało, że przestało go obchodzić, czy zostanie złapany. Może powinien umrzeć i dołączyć do Susan Fireman w świecie luster i ciemności? Wszystko będzie lepsze od tego, co czuł teraz. Ale nawet gdyby odkrył jakieś antidotum, nie miał gwarancji, że się wyleczy.

Szedł, potykając się jak pijany, mijając ulicę za ulicą. Nie miał pojęcia, jak dojść do Sisters of Jerusalem, ale już go to nie interesowało. Chciał tylko, aby przestało boleć.

Na środku Barrow Street opadł na kolana i zamarł z opuszczoną głową, próbując zebrać siły. Ojcze nasz, uratuj mnie… Powoli zaczęło do niego docierać, że ktoś przed nim stoi. Podniósł głowę i ujrzał potężnie zbudowanego młodego człowieka w koszuli koloru khaki i spodniach, jakie noszono podczas operacji Pustynna Burza. Mężczyzna trzymał w ręku stylisko siekiery i powoli uderzał nim o wnętrze drugiej dłoni.

– Chyba dalej nie pójdziesz, kolego – powiedział.

Frank zaczął kaszleć i wypluł kilka skrawków krwi.

– Nie sądzę, żeby mi się to udało, nawet gdybym próbował.

– Ten teren jest zamknięty dla krwiopijców. Może twój problem nie jest twoją winą, ale nie chcemy tu takich jak wy Proponuję więc, abyś zawrócił i poszedł tam, skąd przyszedłeś.

– Jestem lekarzem.

– Że jak?

– Jestem lekarzem. Złapałem wirusa, ale jeszcze nikomu nie podciąłem gardła i jeśli będę miał szczęście, nie dojdzie do tego.

Próbował wstać, młodzieniec jednak pchnął go styliskiem siekiery w mostek i Frank opadł na kolana.

– Trzymaj się ode mnie z daleka, dobrze? Słyszysz mnie? Trzymaj się z daleka. Nie chcę tego złapać.

– Nie sądzę, aby to było prawdopodobne – wymamrotał Frank. – To choroba płciowa. Przechodzi z człowieka na człowieka poprzez wymianę płynów ustrojowych.

– Jak AIDS?

– Dokładnie tak, jak AIDS.

– Skąd wiesz?

– Bo jestem lekarzem i dlatego, że właśnie tak się zaraziłem.

– Poprzez seks?

– Właśnie, poprzez seks. Teraz staram się dostać do Sisters of Jerusalem. Nie mogę zadzwonić, bo telefony nie działają, moja komórka nie działa, tak samo komputer. Ale ktoś musi się dowiedzieć, co odkryłem.

– Jeśli próbujesz się dostać do Sisters of Jerusalem, to trochę zboczyłeś z drogi. Wiesz, gdzie jesteś?

Frank rozejrzał się. Oślepiało go słońce, a w głowie tak mu pulsowało, że ledwie mógł myśleć.

– Bo ja wiem… na Siódmej, niedaleko Dwudziestej?

– Jesteś w West Village. Hudson Street przy Barrow.

Frank zaczął się podnosić z ziemi.

– Muszę się dostać do Sisters of Jerusalem…

– Nie obchodzi mnie, stary, gdzie musisz się dostać, jeśli tylko grzecznie się odwrócisz i pójdziesz, skąd przyszedłeś.

– Boże, nikt nic nie rozumie! To wampiry… prawdziwe, najprawdziwsze wampiry. Nazywają się strigoi.

Młody człowiek przyjrzał mu się uważnie.

– Powiedziałeś właśnie to, co mi się zdawało, że usłyszałem?

Frank był zdezorientowany. W głowie pulsowało mu coraz boleśniej i był przekonany, że czuje swąd palonych włosów.

– Że jak? Nie wiem, co powiedziałem.

– Powiedziałeś strigoi. Wiesz coś o strigoi?

– Niewiele, ale wiem, że istnieją, i odkryłem, gdzie się chowają, kiedy wzejdzie słońce. Przynajmniej tak mi się wydaje. I chyba wiem też, jak je powstrzymać przez przyjściem do nas, kiedy robi się ciemno.

– Ale sam jesteś jednym z nich.

– Jeszcze nie. Zgadza się, jestem zakażony, ale jeszcze nie przeszedłem na drugą stronę.

Młody człowiek zdawał się nie wiedzieć, jaką decyzję podjąć. Rozejrzał się na boki, po czym powiedział:

– Nie możesz iść do Sisters of Jerusalem.

– Dlaczego?

– To nie ma sensu. Słyszałem, że mają tam przepełnienie i zaczął się pożar.

– Mimo wszystko muszę znaleźć kogoś z władz. Z władz sanitarnych albo z CDC.

– Nie wiem, czy ci się to uda… całe miasto zamieniło się w dom wariatów.

Frank wykaszlał jeszcze trochę krwi. Młodzieniec przez chwilę go obserwował.

– Posłuchaj – powiedział końcu – spotkałem gościa, który wie coś o strigoi. Chyba najlepiej będzie, jak się z nim spotkasz.

– Na pewno?

– Nie mam pojęcia, ale co możemy innego zrobić?

Frank zasłonił oczy dłonią i popatrzył na niego.

– Pewnie wie pan, że mam wielką ochotą napić się ludzkiej krwi. Nie udaję, że nie. Moja skóra zdaje się płonąć i jeżeli mnie pan ze sobą zabierze, nie mogę gwarantować, że nie spróbuję poderżnąć panu gardła, by wypić pańską krew.

– Jak się nazywasz? – spytał młodzieniec.

– Frank Winter, doktor Winter.

– A ja się nazywam Gil Johnson i jestem członkiem Gwardii Narodowej, weteranem dywizji Rainbow i jeśli choćby tylko spojrzysz na moje gardło, wezmę ten kawałek drewna, który trzymam w ręku, i rozwalę ci mózg.

Frank wstał z trudem.

– Uwierz mi, Gil… to prawdopodobnie byłaby wielka ulga.

Загрузка...