5

Miasto krwi

– Możemy z nią porozmawiać? – spytał porucznik Roberts, wskazując głową w stroną łóżka Susan Fireman. Jego głos był głęboki i dźwięczny, jakby ukrywał pod marynarką głośnik basowy, i miał wyraźny południowy akcent – z Karoliny Południowej albo Georgii.

– Jeszcze nie. Nie sądzę, abyście panowie zdołali się z nią porozumieć.

– Ale rozmawiała z panem?

W pobliżu stała blada krostowata młoda zakonnica, która udawała, że nie słucha.

– Chyba najlepiej będzie, jeżeli pójdziemy do mojego gabinetu – zaproponował Frank. – Posłaliście kogoś do jej mieszkania?

– Pewnie – odparł porucznik Roberts. – Zawiadomią mnie zaraz, jak czegoś się dowiedzą.

Wjechali w milczeniu na dwudzieste szóste piętro. Jechała z nimi jedynie drobna koreańska pielęgniarka w wielkich białych sportowych butach, która cały czas ziewała, co sprawiło, że detektyw Mancini też zaczął ziewać.

Frank niemal wepchnął policjantów do swojego gabinetu i zamknął za nimi drzwi.

– Usiądą panowie?

– Niekoniecznie – odrzekł Roberts. Był wysoki i miał tak poważną, minę, że bardziej przypominał kaznodzieję niż policjanta. Miał też na sobie czarny garnitur, czarną jedwabną koszulę z czarnym jedwabnym krawatem i bardzo błyszczące czarne buty.

– Kiedy z nią rozmawiałem, panna Fireman miała wysoką gorączkę, więc nie dam głowy za prawdziwość jej słów – powiedział Frank.

– Nie jest pan na miejscu dla świadków, doktorze. Niech pan streści, co mówiła.

– Mieszka razem z koleżanką o imieniu Prissy i kolegą o imieniu Michael. Powiedziała mi, że… no cóż, że poderżnęła im gardła kuchennym nożem i piła ich krew prosto z przeciętych tętnic szyjnych.

Zapadła długa cisza – tak długa, że Frank zaczął wątpić, czy porucznik usłyszał jego słowa. W końcu policjant wyjął chusteczkę – dla odmiany śnieżnobiałą – i wydmuchał w nią nos. Trzeba przyznać, że przed schowaniem jej nie zajrzał do środka.

– Czy ma pan jakiś powód podejrzewać, że to mistyfikacja?

– Jak powiedziałem, nie mam pewności, ale krew, którą zwymiotowała, była krwią ludzką, i to nie jej grupy. Sądząc po ilości, prawdopodobnie mówiła prawdę.

– Nie ma szansy, aby któraś z ofiar mogła przeżyć?

– Raczej nie. Przeciętny człowiek ma mniej więcej pięć i pół litra krwi i przy utracie ponad dwudziestu procent…

Telefon detektywa Manciniego zaterkotał.

– Ryker? Tak, sekundę… nie słyszę cię, sygnał zanika. – Detektyw odwrócił się do porucznika. – To Ryker. Muszę wyjść na korytarz.

Choć wyszedł i zamknął za sobą drzwi, słychać było, jak krzyczy do słuchawki.

– Jesteś tam?! Jesteś na miejscu?! Jak to, nikt nie otwiera? Przypuszczamy, że nie żyją, baranie!

Porucznik Roberts przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad czymś.

– Co właściwie jest z panią Fireman? – spytał w końcu Frank wzruszył ramionami.

– Ma anemię i bardzo niskie ciśnienie krwi, a jej oczy są nadwrażliwe na światło. Dlatego opuściliśmy w jej pokoju żaluzje.

– Więc na co choruje? Ma to jakąś nazwę?

– Szczerze mówiąc, nie wiemy. Przeprowadzamy kolejne badania, ale dopóki nie otrzymamy wyników, to tylko zgadywanie. Jej organizm zawiera dość niezwykły enzym, lecz jeszcze nie wiemy, co to jest.

– Czy istnieje jakaś choroba, która powoduje, że ludzie piją ludzką krew?

– Nie, choć sądzę, że mogą istnieć psychozy urojeniowe, w których chory może uważać, że musi to robić.

– Czyli pani Fireman jest przypadkiem kwalifikującym się do czubków?

– Nie używamy tu takich pojęć, poruczniku. Przede wszystkim dlatego, że nie są one precyzyjne. Istnieje wiele rodzajów czubków: od depresji dwubiegunowej po socjopatię. Poza tym, jak już mówiłem, jeszcze nie skończyliśmy badań.

– Powiedziała panu, dlaczego piła krew?

– Powiedziała, że światło w jej mieszkaniu sprawiało, że czuła się, jakby płonęła, i musiała napić się krwi, aby nie spalić się żywcem. Możliwe, że wrażenie „palenia się” było prawdziwe, ale jej reakcja na ten objaw była psychotyczna. To się zdarza. Kiedyś miałem pacjenta z rakiem żołądka, który był przekonany, że zjadają go od środka owady z kosmosu, i aby je zabić, połknął środek owadobójczy. Gdy ludzie doznają bardzo silnego bólu, może to zaburzyć percepcję rzeczywistości.

– Rozumiem, ale chciałbym, aby spróbował pan ocenić, czy pani Fireman jest świadoma swoich czynów. Pana zdaniem potrafi odróżnić dobro od zła?

Zahuczał dzwonek telefonu.

– Przepraszam – powiedział Frank i podniósł słuchawką Posłuchał, skinął głową, po czym odłożył słuchawkę, nie cofnął jednak ręki, jakby chciał sprawić, żeby telefon ponownie nie zadzwonił.

– Mamy problem, poruczniku.

– Nowy czy ten stary się pogorszył?

– Nie wiem. Może jedno i drugie. Mniej więcej godzinę temu przywieziono do nas młodego mężczyznę, który wymiotował krwią tak samo jak pani Fireman. Też miał objawy nadwrażliwości na światło… posmarował się kremem przeciwsłonecznym. Zbadaliśmy zawartość jego żołądka i mamy już wstępne wyniki.

– Tak?

– Trzy litry krwi, nie jego.

– Jezu!

– To nie wszystko. Doktor Garrett właśnie przyjął następnego pacjenta. Mężczyzna w średnim wieku, również wymiotujący krwią, twarz i dłonie pokryte grubą warstwą kremu.

– Kolejny? Może to jakaś sekta ludzi pijących krew?

– Nie wiadomo jeszcze, co jest przyczyną. To może być wirusowe, jakaś mutacja, wywołana przez wysoką temperaturę i wilgotność. A może to wcale nie choroba somatyczna, tylko jakaś masowa histeria?

– Myśli pan, że to zaraźliwe?

– Jak na razie nic nie wiadomo. Ale przestrzegamy wszystkich procedur, przewidzianych na wypadek choroby zakaźnej.

– Dobrze, Ryker, na pewno! – wrzasnął na korytarzu detektyw Mancini. – Zadzwonię później! – Wrócił do gabinetu, potykając się po drodze o kosz na śmieci.

– No i? – spytał porucznik Roberts.

– Strzał w dziesiątkę, poruczniku. Znaleźli ich w kuchni. Dwa trupy, kobieta i mężczyzna, po dwadzieścia kilka lat, z poderżniętymi gardłami, wykrwawieni. – Zajrzał do notesu i pociągnął nosem. – Pan Michael Harris i… panna Priscilla Trueman.

– Boże… – jęknął Frank. Mimo wyznania Susan i medycznych dowodów do tej pory nie bardzo wierzył w całą tę historię.

Miał wrażenie, jakby w połowie horroru na sali kinowej nagi zapaliło się światło i stwierdził, że jest opryskany świeżą, jeszcze ciepłą krwią.

– Cóż, wygląda na to, że mamy podwójne zabójstwo, a to dopiero początek – mruknął porucznik Roberts i popatrzył na zegarek. – Ponieważ pani Fireman nie jest w stanie odpowiadać na nasze pytania, myślę, że powinniśmy obejrzeć osobiście jej robótkę. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu wrócimy później. Chciałbym także przesłuchać tych dwóch nowych pacjentów z izby przyjęć, o których pan wspominał i dowiedzieć się, czyją oni krew pili.

– Oczywiście, kiedy tylko pan zechce – odparł Frank. Nagle zrobiło mu się zimno, zemdliło go i musiał usiąść. – Jeżeli Susan Fireman zacznie dochodzić do siebie, zadzwonię do pana.

Porucznik Roberts zatrzymał się w pół kroku i popatrzył na Franka.

– Wszystko w porządku, doktorze? Wygląda pan, jakby się panu zrobiło niedobrze.

– Nic mi nie jest. To chyba tylko lekki szok.

– Nie ma się co dziwić. Proszę się nie spieszyć, zobaczymy się na dole, w izbie przyjęć.

– Poruczniku… zanim pan pójdzie…

– Tak? Co się stało?

– Może to nieważne, ale Susan Fireman mówiła coś w obcym języku. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem… może to coś wschodnioeuropejskiego. Ten młody człowiek, którego przywieziono po niej, mówił w tym samym języku.

– Naprawdę?

Total nustro… coś w tym stylu. Było znacznie więcej słów.

Porucznik Roberts uniósł brwi.

Total nustro? Nic mi to nie mówi. Chociaż… – Wyjął notes i zapisał. – Total nustro. Dobrze, że pan zapamiętał. Nigdy nie wiadomo.

– Pomyśleliśmy z doktorem Garrettem, że może to mieć jakieś znaczenie. A nuż to jacyś terroryści albo ja wiem?

– No tak, oczywiście. Warto o tym pamiętać. Mogą być al-Kaidy i próbują rozprzestrzeniać tę chorobę jak wąglika. Z drugiej strony, jak pan sam mówi, może to wcale nie choroba, a ci ludzie po prostu należą do tego samego klubu esperanto. Może to wina gorąca, wszyscy powariowali i zamiast Mr Pibba chce im się pić Rh minus. Dopóki się nie dowiemy, co się, do cholery, dzieje, nie dowiemy się, co się, do cholery, dzieje.

Znów zabrzęczał telefon. Frank wcisnął klawisz interkomu, aby porucznik Roberts też mógł słuchać.

– Frank, tu znów Dean Garrett. Właśnie dzwonił ósmy ambulans, że wiozą trzech ludzi, wymiotujących krwią, i ostrzegają, że powinniśmy spodziewać się więcej. NYU Downtown ma pięć przypadków, St Luke trzy, a Lennox Hill dwa.

– Jezu, to zaczyna wyglądać na epidemię… – jęknął Frank.

– Albo na masakrę – mruknął porucznik Roberts. – Albo jedno i drugie. Zastanówmy się: jeżeli wszyscy ci ludzie pili ludzką krew, to ile musieli poderżnąć gardeł?

Znów zaterkotała komórka detektywa Manciniego.

– Wiadomość od inspektora Conroya, poruczniku. Chce, żebyśmy wracali na komisariat. Natychmiast.

– No dobrze, panie doktorze – powiedział Roberts. – Chyba na razie musimy pana zostawić.

– Skoro panowie muszą… Zadzwonić do was w sprawie Susan Fireman?

– Oczywiście. Mam przeczucie, że i pan, i ja będziemy się w najbliższych dniach bardzo nawzajem potrzebować.


Frank nalał sobie szklankę wody i zszedł do Susan. Jej skóra jeszcze bardziej przeświecała, niż wtedy, kiedy był u niej Poprzednio. Gdy podchodził do łóżka, uśmiechnęła się blado.

– Kto to był? – spytała.

– Policja. Posłali do pani mieszkania detektywów, pani przyjaciół.

– Rozumiem.

Frank odchrząknął.

– Chcą z panią porozmawiać, kiedy się pani lepiej poczuje.

– Która godzina? Spałam…

– Za dwadzieścia pięć trzecia. Może spróbuje pani jeszcze pospać? Odpoczynek to dla pani najlepsza rzecz.

Pokręciła głową.

– Nie mogę… cały czas mam ten sen.

Frank popatrzył na nią uważnie.

– Mam kłopoty, prawda? – spytała.

– Jeżeli zabiła pani Michaela i Prissy, to tak.

– To nieistotne. Nie da się skazać zmarłego, prawda?

– Nie rozumiem… nie umrze pani.

– Ale żyć też nie będę.

Frank przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.

– Muszę iść. Mamy na dole kryzys.

– Nie nienawidzi mnie pan za to, że zabiłam Michaela i Prissy?

– Moją rolą nie jest nienawidzenie pacjentów… niezależnie od tego, co zrobili.

– Cieszę się. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja siebie też nie nienawidzę. Przynajmniej umarli, robiąc coś użytecznego, prawda? Niewielu ludzi może to o sobie powiedzieć.

– Susan, czy słyszała pani kiedyś o „bladych”?

Pokręciła głową.

– Nie. Nigdy.

– Na pewno? Mężczyzna, który panią dziś obserwował podczas występu, powiedział, że jest pani jedną z bladych. Powiedział też, że mógłby mi to wyjaśnić, ale bym nie zrozumiał, co ma na myśli.

– Nigdy o nich nie słyszałam, na pewno. Naprawdę. – Głos Susan nagle się zmienił, zaczęła mówić niewyraźnie i bełkotliwie, jak człowiek, który właśnie doznał wstrząsu mózgu albo Jak ktoś, kto mówi przez sen: – Naprawdę… niech mi – pan… uwie… rzy. – Kręciła przy tym energicznie a jej gałki oczne nagle zaczęły się obracać do tyłu.

– Susan! – Frank spojrzał na monitor, ale puls i ciśnienie były stabilne, choć ciśnienie cały czas pozostawało niskie. Po chwili dziewczyna zamknęła oczy i zaczęła oddychać płytko, lecz spokojnie.

Frank postał przy niej przez jakiś czas, po czym wyszedł z sali i ruszył w kierunku wind. Kiedy do nich dochodził, miał niepokojące wrażenie, że Susan wstała z łóżka i skrada się za nim w białym szpitalnym stroju. Zatrzymał się i odwrócił, ale poza nim na korytarzu była tylko sprzątaczka, myjąca podłogę i podśpiewująca Lazy River.

Wcisnął klawisz jazdy w dół. Czekając na windę, spojrzał za siebie, w kierunku sali numer piętnaście sześćdziesiąt sześć. Weszła do niej pielęgniarka i po chwili wyszła. Czuł niepokój – był niemal pewien, że Susan stoi tuż za jego plecami.

„Nie umrze pani” – powiedział do niej. Co mu wtedy odpowiedziała?

„Ale żyć też nie będę”.

Co to miało znaczyć? Albo się żyje, albo umiera. Nie można znajdować się w obu tych stanach jednocześnie.

Przyjechała winda i drzwi się otworzyły. W środku stał mężczyzna z głową obwiązaną bandażami, jego oczy i usta zamieniły się w wąskie szparki. A może jednak można równocześnie żyć i nie żyć? Frank wziął głęboki wdech i wszedł do kabiny.


Kiedy wysiadł na parterze, w izbie przyjęć panował kompletny chaos. Dean podtrzymywał młodą kobietę w jasnozielonej letniej sukience, która wymiotowała krwią na nosze i podłogę wokół.

– Boże… – mamrotała. – Boże, Boże, Boże. – wyrzuciła z siebie kolejną fontannę krwi. Dean próbował złapać wszystko w miskę z prasowanej tektury, ale musiały być tego litry. Był nieogolony, spocony, a jego włosy nastroszyły się jak Stanowi Laurelowi.

– Wyglądasz jak kupa – stwierdził Frank.

– Jesteś mniej więcej dziesiątą osobą, która mi to mówi.

– Dadzą ci jakąś pomoc?

– Oczywiście, będzie kilka osób. Zaraz przyjdzie tu Kieran Kelly z intensywnej opieki, Bill Medovic już jedzie z White Plains, poza tym mają mi dosłać pięciu techników i siedem pielęgniarek, ale to się tak rozwija, że mam wrażenie, iż nas zaleje.

– Co na to wszystko Troll Śmierci?

– Jeszcze nic, ale Kieran mówi, że jeżeli liczba ofiar przekroczy pięćdziesiąt, Troll ogłosi kod czerwony.

Kobieta, którą Dean się zajmował, wstała i zacharczała, tym razem jednak z jej ust wyleciało tylko kilka kropli krwi. Kiedy Dean otarł usta pacjentki, Frank pochylił się ku niej.

– Proszę pani… jestem doktor Winter. Jak pani się nazywa?

– Kathleen… Kathleen Williams. Boże, cała płonę…

– Ma pani wrażenie, jakby pani skóra się paliła?

– Płonę! Pomóżcie mi!

– Kathleen, zrobimy co się da, obiecuję, muszę jednak wiedzieć, czyją krew pani piła.

– Co? – wybełkotała, patrząc na niego z przerażeniem.

– Frank… – zaprotestował Dean. – Nie możesz o coś takiego pytać!

– Piła pani czyjąś krew – oświadczył Frank. – Musi mi pani powiedzieć, czyją.

– Nie piłam niczyjej krwi. Jestem chora, to wszystko.

– Niech pani posłucha – nie ustępował Frank. – Wiem, co pani zrobiła. Słyszy mnie pani? Wiem, co pani zrobiła. To nie jest pani krew, prawda?

– Miech mi pan da spokój! Boli mnie! Nie wytrzymuję! Tak bardzo mnie boli!

– Będzie panią bolało jeszcze bardziej, jeżeli odmówimy pani pomocy.

– Nie możecie! Palę się! Doktorze! Pomocy! Płonę!

– Frank, na Boga… – syknął Dean i rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. – Możemy zostać oskarżeni nie wiadomo o co!

Frank nie zamierzał jednak zrezygnować i kiedy przyszła pielęgniarka, aby zabrać leżącą na łóżku transportowym chorą, zatrzymał ją.

– Nie, chwileczkę! Kathleen ma nam coś do powiedzenia.

Kobieta popatrzyła na niego.

– Dobrze… piłam ich krew.

– Czyją? Proszę, Kathleen. Musi mi pani to powiedzieć.

Oczy kobiety nagle wypełniły się łzami, a jej usta wykrzywił żal.

– Moich dzieci. Obojga moich dzieci. Nie mogłam się powstrzymać.

– Niech to jasny gwint… – jąknął Dean i przeciągnął palcami przez włosy.

– Co pani zrobiła? – spytał Frank.

– Nie mogę panu powiedzieć! To nie byłam ja! Nigdy bym ich nie skrzywdziła, nigdy!

– Niech mi pani powie, co pani zrobiła. Tylko wtedy będziemy mogli pani pomóc.

– Od rana… od samego rana płonęłam. Nie mogłam tego wytrzymać. Czułam się, jakby kurczyła mi się skóra, i było mi tak gorąco! Myślałam o ich bijących serduszkach i krążącej w ich ciałach krwi. Wiedziałam, że mnie ochłodzi.

Dean zakrył twarz dłońmi, ale Frank nie przestawał pytać.

– Jak to się stało, Kathleen? Jeżeli mi pani tego nie powie, będzie pani musiała powiedzieć policji.

– Jezu… robiłam im jedzenie. Kanapki. Cały czas czułam się, jakby mnie przypalano. Opuściłam żaluzje, żeby słońce nie świeciło do środka, ale piekło niemiłosiernie. Marty przy, szedł do kuchni i zapytał, dlaczego jest tak ciemno. Popatrzyłam na niego i wiedziałam, co muszą zrobić. Nie mogłam się powstrzymać.

– Ile Marty ma lat?

– Jedenaście… a Melissa dziewięć. Kiedy skończyłam z Martym, poszłam do sypialni. Moja córeczka siedziała przed lustrem, przy którym się maluję, i bawiła się moją szminką. Zobaczyła mnie w lustrze i myślała, że jestem na nią zła, ale nie byłam. Paliłam się jednak i potrzebowałam jej krwi.

– Więc podcięła jej pani gardło.

Kobieta przełknęła i skinęła głową.

– Pójdę za to do piekła, prawda?

– Do piekła? – powtórzył Frank, po czym dodał pod nosem: – Będziesz szczęśliwa, jak cię tam wpuszczą.


Dean wyszedł z Frankiem na korytarz.

– To mordercy, prawda? Wszyscy ci ludzie.

– Na to wygląda.

– Boże Wszechmogący… mamy ich już ponad trzydzieścioro i ciągle przywożą nowych.

– Nie możemy ich osądzać, Dean. Od osądzania jest sąd, nie my.

– Jeżeli będzie miał kogo sądzić. Ci, których przywieziono jako pierwszych, są w dość złym stanie.

– Rzucę na nich okiem.

Dean zaprowadził go do części oddziału pediatrycznego, który był przeznaczony wyłącznie dla pacjentów z krwotokami. Tabliczka z dużym czerwonym napisem ostrzegała: KWARANTANNA – NIE WCHODZIĆ.

– To tylko środki ostrożności – wyjaśnił Dean. – Nie ma na razie niczego, co by wskazywało, że ta choroba jest zakaźna albo wywoływana przez jakąś toksynę.

Wszystkie żaluzje na oddziale były opuszczone, toteż pomocnicy lekarzy i ściągnięte awaryjnie pielęgniarki pracowali w półmroku, wyglądając jak bladozielone duchy. Frank szedł między dwoma szeregami łóżek i badał każdego pacjenta.

Niektórzy byli bladzi i leżeli nieruchomo, jakby spali albo umarli, a ci, których przywieziono ostatnio, płakali, krzyczeli, wymiotowali i błagali o łaskę. Smród częściowo strawionej krwi był tak wszechobecny, że Frank miał wrażenie, iż przylepia mu się do języka.

Na zewnątrz przez cały czas wyły syreny, co oznaczało, że z rozpalonego miasta zwożeni są kolejni pacjenci. Plastikowe drzwi izby przyjęć kłapały, po korytarzach terkotały łóżka transportowe, co chwila ktoś wołał sanitariusza o pomoc.

Frank i Dean wrócili na izbę przyjęć. Zdjęli z twarzy maski.

– Coś nowego od Willy’ego? – spytał Frank. Wyłożona linoleum podłoga lepiła się od krwi i kiedy po niej szli, podeszwy skrzeczały nieprzyjemnie.

– Sprawdza wszystko, co jest w stanie wymyślić… od sarinu po gaz musztardowy. Sprawdza krew na obecność wąglika, cholery, ptasiej grypy… trzech najmodniejszych ostatnio plag. Jak na razie niczego nie znalazł, ale się nie poddaje i cały czas robi posiewy wszystkim, których przyjmujemy.

– A co z tym enzymem?

– Jak na razie nic jednoznacznego, ale to najwyraźniej metaloenzym, bo zawiera srebro. Troll uważa, że jego obecność może być związana z procesem starzenia się, musi jednak jeszcze nad tym popracować.

Kiedy doszli do drzwi, zobaczyli doktora Pellmana i jego zastępczynię do spraw medycznych, doktor Ingrid Kurtz. Oboje mieli dość ponure miny.

– Burmistrz ogłosił stan wyjątkowy – powiedział doktor Pellman. – Kwadrans temu w mieście zarejestrowano trzysta siedemnaście przypadków osób wymiotujących krwią, a policja znalazła dziewięćdziesiąt trzy wykrwawione ciała.

– Boże… – mruknął Frank. – To zaczyna wyglądać jak Świt trupów.

– Niech pan sobie nie stroi żartów, doktorze Winter. Musimy jak najszybciej się dowiedzieć, co jest z tymi ludźmi Musimy ustalić, co ich łączy: co jedli, gdzie byli, z kim się kontaktowali. Musimy wiedzieć, gdzie każdy mieszkał i gdzie był, gdy pojawiły się objawy. CDC * wysyła nam dwóch doradców, rozmawiałem też już z Medcomcm. Może pan wziąć do pomocy tylu naszych ludzi, ilu pan zechce. Wszystkie urlopy i dni wolne są zawieszone, aż opanujemy sytuację.

– Tak jest, panie dyrektorze!

– Doktorze Garrett, jeszcze jedno…

– Tak?

– Niech pan najszybciej jak tylko się da weźmie sobie kilka godzin wolnego. Niech się pan wykąpie i coś zje. Wygląda pan jak kupa.


Kiedy Frank wrócił na dziesiąte piętro, natychmiast zauważył, że z minuty na minutę panika narasta. Z każdym otwarciem drzwi windy zjawiali się następni chorzy. Wszystkich pacjentów w stanie niezagrażającym życiu przewożono na wózkach do oddziałów rekonwalescencyjnych. Trzymali na kolanach swój dobytek, po korytarzach we wszystkie strony biegali technicy i pielęgniarki, a w dyżurkach wściekle dzwoniły telefony. W ciągu kilku minut szpital zamienił się w hałaśliwą, zatłoczoną i lodowatą od nastawionej na najniższą temperaturą klimatyzacji wieżę Babel.

Frank był w połowie drogi do sali numer piętnaście sześćdziesiąt sześć, kiedy zabrzęczał jego pager. Wyciągnął go z kieszeni, spojrzał na ekranik i zaczął biec. Dotarł do drzwi w momencie, gdy ze środka wychodził jeden z techników, i o mało się nie zderzyli.

– Co się stało?

Zatrzymanie pracy serca. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi.

Frank zajrzał przez ramię technika do zaciemnionej sali. Wokół łóżka Susan Fireman stały pielęgniarki, pacjentka leżała podciągniętą wysoko koszulą nocną, a jej chuda jak u wróbla klatka piersiowa jaśniała w mroku białą plamą. Jedna z pielęgniarek trzymała w górze jaskrawożółte elektrody defibrylatora i krzyknęła: „Załadowane!” – ale Frank wiedział, że dusza Susan Fireman już opuściła ciało.

Wszedł do sali. Miał wrażenie, że porusza się bardzo powoli, znacznie wolniej od członków zespołu ratunkowego. Ciało Susan wstrząsnęło się od uderzenia prądem, potem jeszcze raz i jeszcze raz, lecz jej twarz nadal pozostawała śmiertelnie blada, a chude nadgarstki podskakiwały jak u lalki i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek będzie w stanie ją uratować.

Frank czekał w cieniu, cały czas przyciskając dłoń do ust. Nic więcej nie mógł zrobić. Po jakimś czasie prowadząca akcję reanimacyjną pielęgniarka odsunęła się od łóżka i odłożyła elektrody na wózek z zestawem ratunkowym.

– Przykro mi. Straciliśmy ją.

Frank wyszedł z cienia i stanął w nogach łóżka.

– Doktorze Winter, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – powiedziała pielęgniarka.

– Jej serce po prostu stanęło – dodała inna pielęgniarka i pstryknęła palcami. – W jednej chwili wszystko było w porządku, a po sekundzie… płaska linia.

Frank popatrzył na Susan Fireman i aż się zdziwił, jak bardzo jest zły. Zazwyczaj, kiedy umierali mu pacjenci, czuł jedynie profesjonalny żal, że nie potrafił przedłużyć im życia, ale Susan Fireman jeszcze kilka godzin temu wykręcała swoje ciało na chodniku przed supermarketem i wspinała się na nieistniejącą drabinę, a on nie zdążył jej zapytać o tyle rzeczy, i uświadomił sobie nagle, że chętnie by się o niej wszystkiego dowiedział.

Mimo bardzo bladej skóry wyglądała na spokojną i niemal mógłby przysiąc, że się lekko uśmiecha.

– Wiemy, jak skontaktować się z jej rodziną? – dopytywała jedna z pielęgniarek.

– Wiemy – odparł Frank. – Niech panie już idą. Jesteście bardzo potrzebne na izbie przyjęć.

Pielęgniarki spakowały sprzęt, powyjmowały z przedramion Susan Fireman igły i po chwili został z nią sam na sam. Obserwował jej bladą twarz i zadawał sobie pytanie: „Co się z tobą stało, dziewczyno?”. Jeżeli w ten sam sposób w najbliższych godzinach kolejni ludzie umrą w podobny sposób, wkrótce będzie wiadomo, co spowodowało ich śmierć. Ale Susan Fireman była bardzo młoda i nie powinien jej spotkać taki koniec.

– Dokąd szłaś, gdy wspinałaś się po drabinie? – spytał. – Dokąd miała cię zaprowadzić?

Susan Fireman nagle otworzyła oczy. Blade, błękitne jak lód oczy patrzyły prosto na niego.

Загрузка...