2

Pragnienie krwi

Podczas gdy Frank i George siedzieli na niskiej skórzanej kanapie, doktor Pellman przeglądał wyniki badań, stukając przy tym długopisem o zęby. W końcu opadł ciężko na oparcie fotela.

– Jezu…

– Pomyśleliśmy, że powinien pan się z tym natychmiast zapoznać – powiedział George.

– Oczywiście, ma pan racją jak cholera. Musimy zawiadomić policję, i to natychmiast. – Pochylił się do stojącego na biurku interkomu i wcisnął klawisz. – Janice?

– Słucham pana?

– Proszę mnie połączyć z kapitanem Meznickiem ze Środkowomiejskiego Południowego, jeśli można, jak najszybciej. – Przeczytał jeszcze raz wyniki badań krwi, tym razem znacznie wolniej. – To pewne? Nic ma możliwości pomyłki?

Doktor Pellman był niski, miał siwe, sterczące do góry włosy, jakby je utapirował, i przypominał hobbita. Pracownicy nazywali go co prawda Trollem Śmierci, ale cieszył się ich szacunkiem. Bywał zawzięły i szybko wybuchał, miał jednak znakomite oko do szczegółów.

– Nie ma żadnego błędu, panie dyrektorze – powiedział George – Dla pewności Willy zrobił badania dwa razy. To bez najmniejszych wątpliwości ludzka krew. Jeżeli ta dziewczyna nie ukradła jej z banku krwi ani nie trzymała zamrożonej, to przynajmniej dwie osoby straciły sporo krwi. Niemal na pewno tak dużo, że zmarły. Zahuczał interkom.

– Panie dyrektorze, porucznik Roberts na linii. Kapitan Meznick jest w Filadelfii, na policyjnej konferencji.

– W porządku, to bez różnicy. – Doktor Pellman podniósł słuchawką. – Porucznik Roberts? Nazywam się Harold Pellman i jestem wiceprezesem oraz dyrektorem do spraw medycznych w Sisters of Jerusalem. Nie chcę owijać w bawełnę: mamy u siebie młodą kobietę, która najwyraźniej pije krew.

Frank mógł się domyślać reakcji porucznika Robertsa, bo doktor Pellman powtórzył:

– Pije krew, poruczniku. Ludzką, do tego nie własną, a innych ludzi. Jeżeli ten, czyją krew piła, nie dostał transfuzji, najprawdopodobniej nie żyje. – Podał adres Susan Fireman i jej dane, po czym odłożył słuchawkę. – To by było na tyle, panowie. Nic więcej nie możemy zrobić.

Frank nie wstał jednak.

– Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale sądzę, że powinien pan spróbować porozmawiać z panią Fireman, zanim dotrze do niej policja. Musimy się dowiedzieć, dlaczego wypiła tę krew i skąd ją wzięła.

– Kiepski pomysł – stwierdził Pellman. – Nie jest pan detektywem, a nie chcę, aby ktokolwiek z pracowników szpitala ryzykował oskarżenie o przeszkadzanie w policyjnym śledztwie. Pamięta pan chyba, co się stało z dzieciakiem Koslowskich. Koszmar.

– Pamiętam, ale niezależnie od tego, co zrobiła pani Fireman, jest naszą pacjentką. Mamy obowiązek kontynuować procedury diagnostyczne, dopóki się nie dowiemy, co jej dolega.

– Frank, na Boga! Wiemy, co jej dolega. Podłącza się jak pompa do ludzkich krwiobiegów, do tego tak skutecznie, że najprawdopodobniej przy tym zabija.

– Zdaję sobie z tego sprawę, panie dyrektorze, ale picie ludzkiej krwi może być najbardziej znaczącym objawem jej choroby. Jeżeli przestaniemy się nią zajmować… to moim zdaniem nie wypełnimy lekarskiego obowiązku.

– Obawiam się, że muszę zgodzić się z moim kolegą – powiedział powoli George. – A jeśli jej choroba jest zaraźliwa? Jeżeli ktoś z naszego personelu albo ktokolwiek z naszych pacjentów to złapie, lepiej nie myśleć o konsekwencjach prawnych.

– No więc mamy klops – mruknął doktor Pellman. – Będziemy przeklęci, jeśli nic nie zrobimy, i podwójnie przeklęci, jeśli cokolwiek zrobimy.

– Powinienem jej zadać kilka pytań – oświadczył Frank. – Muszę wiedzieć, czyją krew piła, skąd ją wzięła i dlaczego ją piła.

– A o co pańskim zdaniem zapyta policja? Dokładnie o to samo.

– Ale policji nie będzie chciała tak chętnie odpowiadać, bo może się obawiać, że mogłaby się sama oskarżyć. A kiedy zjawi się jej adwokat, możemy pożegnać się z nadzieją, że czegoś więcej się dowiemy. Ma niezwykłą kombinację objawów… anemię, nadwrażliwość na światło… i do tego poważne problemy psychologiczne.

Doktor Pellman rzucił długopis na biurko.

– W porządku, ale nie zadawajcie jej żadnych pytań poza medycznymi, a jeżeli odmówi odpowiedzi, nie naciskajcie. Proszę też nie przeprowadzać żadnych nowych badań bez porozumienia ze mną.

Kiedy mieli już wychodzić z gabinetu dyrektora, znów zabrzęczał pager Franka.

– Mogę skorzystać z pańskiego telefonu, dyrektorze? Doktor Pellman dał przyzwalający znak ręką, więc Frank podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

– Frank, tu Dean Garrett z izby przyjęć. Właśnie przywieziono do nas młodego mężczyznę, który wymiotuje krwią. Objawy są bardzo podobne jak u dziewczyny, którą przywiozłeś rano.

– Zaraz u was będę. – Frank odłożył słuchawkę i popatrzył na doktora Pellmana z poważną miną. – Wygląda na to, że mamy następny przypadek.


Kiedy Frank i George weszli do izby przyjęć, sanitariusze wprowadzali tam siedem ofiar walki gangów. Wszyscy darli się, klęli i byli pokrwawieni.

Doktor Garrett złapał jednego z chłopaków za przód skórzanej kamizelki.

– Jak się nazywasz, bobo? – rzucił ostro.

Dean Garrett nie wyglądał groźnie – był szczupły, jego policzki pokrywała całodniowa szczecina i miał opadające wąsy, podobne do tych, jakie nosił Wyatt Earp – ale tak wściekle patrzył, że chłopak mimowolnie stanął na baczność.

– Julius – burknął. Jego jedno oko było zamknięte wielkim sińcem, a na wargach miał pionową ranę ciętą. – Ale co to pana obchodzi?

– Do którego gangu należysz, Julius?

– Blue Morons.

– Blue Morons? Nawet pasuje *. A ci pozostali bobos? Z jakiego są gangu?

– X-Skulls.

– No dobra. Słuchaj, Julius: jestem doktor Dean i należę do gangu Wrzeszczących Medyków, a izba przyjęć to mój teren i nie wyjdziesz stąd żywy, jeśli puścisz bąka niezgodnie z przepisami. Popatrz na siebie: wydaje ci się, gilapolla, że to, co sobie porobiliście, świadczy o tym, że jesteście twardzi, no nie? Ale to tylko powierzchowne zadrapania, nic więcej. Ja umiem wyjąć człowiekowi jelita gołymi rękami, tak że nawet o tym nie będzie wiedział, i rzucić mu je na nocną szafkę obok łóżka. Jeżeli nie będziecie się odpowiednio zachowywać, obiecuję, że tak wam właśnie zrobię.

Julius otworzył poranione usta, nie odezwał się jednak, a kiedy Dean Garrett puścił jego kamizelkę, dał znak swoim kumplom, aby przenieśli się w głąb sali, jak najdalej od członków wrogiego gangu.

– Dzieciaki – mruknął Dean. – To jeszcze dzieciaki i trzeba ich traktować jak dzieciaki.

– Nie wiem, jak ty z nimi wytrzymujesz – powiedział Frank. – Większość moich pacjentów to przemiłe starsze panie z rudymi włosami, ale też czasami doprowadzają mnie do szału.

– To proste. Musisz być dziesięć razy bardziej przerażający niż oni, to wszystko.

– Uwierz mi, byłeś. Co to jest gilapolla?

Gilapolla? Tępak – odparł Dean.

Poprowadził Franka do jednego z boksów, znajdującego się dość daleko od wejścia. Kiedy odsunął zasłonkę, ujrzeli chudego dziewiętnasto-, może lub dwudziestoletniego chłopaka, dygoczącego gwałtownie. Jego T-shirt był przesiąknięty krwią. Miał nastroszone włosy, a jego oczy latały dziko na boki. Czarna pielęgniarka zakładała mu ssak, a druga – pryszczata biała blondynka – stała obok łóżka z miską w dłoniach.

Ledwie weszli do boksu, całym ciałem chłopaka szarpnęło, po czym mechanicznie jak marionetka wyprostował tułów i zwymiotował krwią do miski. Z jego brody zwisały pasma zakrwawionego śluzu. Jeszcze kilka razy wstrząsnął nim odruch wymiotny, a potem opadł na łóżko. Cały czas dygotał.

Pielęgniarka wzięła basen i chciała wyjść z pokoju, ale Frank ją powstrzymał.

– Proszę tego nie wylewać. Musi pani zanieść to doktorowi Lomanowi do analizy. Powinniśmy mieć nie tylko próbkę krwi żylnej pacjenta, ale także tej, którą zwymiotował.

– Sądzi pan, że ktoś mógł mu podać truciznę?

– Możliwe, ale ponieważ ten przypadek jest podobny do choroby tej młodej kobiety, którą zajmujemy się na górze, musimy sprawdzić jego grupę krwi. Krew, którą ta dziewczyna zwymiotowała, nie była jej krwią.

– Czy to znaczy, że… Jezu…

– Tak naprawdę to nie wiem, co to znaczy.

Frank podszedł do łóżka i pochylił się nad pacjentem. Młody człowiek miał szeroko rozwarte oczy, ale gałki w dalszym ciągu latały na boki, mruczał, wił się i od czasu do czasu wyginał kręgosłup w łuk, jakby ktoś podłączał go do prądu.

– Posłuchaj mnie, synu – powiedział głośno Frank. – Czy wiesz, gdzie jesteś?

Młodzieniec wpił palce w prześcieradło, najwyraźniej próbując odzyskać panowanie nad sobą.

– Jestem… jestem gghr…

– Posłuchaj mnie, spróbuj się skupić. Jestem lekarzem, nazywam się Winter i przywieziono cię do Sisters of Jerusalem. Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?

– Nazy… nazyw… aggh…

– Gdzie go znaleziono? – spytał Frank.

– Na Port Authority. Kiedy się przewrócił, stał w kolejce po bilet.

– Jakiś dokument?

– Nic. Sanitariusze powiedzieli, że nie znaleźli przy nim portfela. Albo nie miał, co brzmi mało prawdopodobnie, ponieważ zamierzał kupić bilet, albo ktoś mu go ukradł, kiedy leżał na podłodze i wyrzygiwał bebechy.

– Cóż za szczęśliwy świat.

– No dobra – mruknął Dean. – Robimy zwykły komplet badań i jak tylko będą wyniki, natychmiast cię zawiadomimy. Pomyślałem, że powinieneś go zobaczyć.

– Oczywiście.

Nagle na zewnątrz rozległy się krzyki i wycia, do których dołączył metaliczny klekot. Blue Morons zaczęli szydzić z X-Skulls, jeden z chłopaków złapał krzesło i zaczął nim wymachiwać w powietrzu, jakby miał zamiar rzucić.

.- Przepraszam na chwilę – oznajmił Dean. – Muszę rozwalić kilka łbów.

– Nie ma sprawy, pogadamy później – odparł Frank. Kiedy Dean odszedł, Frank jeszcze przez dłuższą chwilę stał obok łóżka i przyglądał się młodemu człowiekowi. Jego twarz była jeszcze bledsza niż twarz Susan Fireman i wyglądał na znacznie bardziej wycieńczonego. Z Susan można się było jako tako porozumieć. Trudno powiedzieć, czy młodzieniec zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje i co się z nim dzieje.

– Nie wiem… gggh… nie wiem grgh… – wycharczał.

– Czego nie wiesz? Chodzi o portfel? Nie wiesz, gdzie twój portfel?

– Nie wiem… dokąd mam jechać…

– Stałeś w kolejce do kasy na dworcu autobusowym. Pamiętasz, dokąd zamierzałeś jechać?

– Muszę się… uchchr… Frank ujął go za dłoń.

– Posłuchaj, najlepiej będzie, jeśli odpoczniesz. Zrobimy ci serię standardowych badań laboratoryjnych i kiedy otrzymamy wyniki, będziemy wiedzieć więcej o tym, co się z tobą dzieje.

Tatal… Tatal nostru…

– Co powiedziałeś?

Frank popatrzył na dużą czarną pielęgniarkę, ale kobieta tylko wzruszyła ramionami.

– Chyba chciał powiedzieć coś o swoim nosie. Może ma kłopoty z oddychaniem.

Tatal nostru – powtórzył chłopak. Jego puls gwałtownie przyspieszył, podczas gdy ciśnienie krwi wciąż spadało. Zachłysnął się, wykaszlał jeszcze trochę krwi i złapał Franka za rękaw. – Tatal nostru!

– Poproszę epinefrynę, szybko! – rzucił Frank do pielęgniarki, po czym znów zwrócił się do chorego: – Słyszy mnie pan? Proszę się nie wysilać. Pański organizm doznał poważnego wstrząsu i musi pan spróbować zachować spokój.

Tatal nostru… carele esti in ceruri… – wydyszał młodzieniec.

– Niech pan nie próbuje mówić – pohamował go Frank. – Proszę oddychać głęboko i równo, o tak… i odprężyć się.

Młody człowiek wbijał we Franka szeroko otwarte oczy. W kącikach jego ust pieniły się krwawe pęcherzyki, a klatka piersiowa unosiła się i opadała, jakby biegł w maratonie.

– …sfinteasca-se numele lau… vie imparatia ta… faca-se voia ta

– Proszę nic nie mówić – powtórzył Frank. – Musi pan zachować spokój.

Pielęgniarka wróciła z epinefryną i strzykawką. Frank uniósł w górę zakrwawione ramię młodzieńca, przemył je wacikiem, znalazł żyłę i wstrzyknął lek.

Painea noastra… cea de toate dane-o astazi

Frank czekał. Minęła minuta, dwie. Początkowo bał się, że pomylił się w ocenie i młodzieniec wcale nie miał wstrząsu anafilaktycznego, ale wkrótce praca serca chorego zaczęła się stabilizować, ciśnienie krwi wzrosło i nie łapał już tak gwałtownie powietrza.

Jego wargi poruszały się jednak w dalszym ciągu, jakby niezależnie od wszystkiego musiał dokończyć recytację.

– …si nu ne ducepre noi in ispita… si ne scapa de cel rau… Po chwili przestał mówić i zamknął oczy. Frank odsunął mu kciukiem powiekę i choć gałka oczna w dalszym ciągu skakała jak szalona na boki, chory był nieprzytomny.

– Chciałbym, aby go pani dokładnie obserwowała – powiedział Frank do pielęgniarki. – Kiedy lek przestanie działać, może nastąpić kolejny atak.

Wrócił Dean. Wyglądał na wymęczonego.

– Przepraszam, Frank, że musiałem cię tu zostawić. Jak on się czuje?

– Dostał wstrząsu. Wyglądało to na ostrą reakcję alergiczną na coś, co zjadł albo czego dotykał.

– A teraz co z nim?

– Dałem mu dwa miligramy epinefryny.

Dean pochylił się nad chorym.

– Te objawy… nie wiem. Nie wydają się ze sobą powiązane.

Dzieje się tu coś bardzo dziwnego.

– Tak uważasz? To jeszcze nie wszystko. Mówił w jakimś obcym języku.

– Naprawdę? W jakim?

– Nigdy przedtem go nie słyszałem. Może jakiś środkowoeuropejski, na pewno to nie był rosyjski, bo ten język rozpoznaję. Było jednak za mało „sz” na polski.

– Cóż, kiedy ludzie są chorzy, często mówią dziwne rzeczy.

– Ale nie aż tak dziwne.

– Co masz na myśli?

– Pierwsze dwa słowa były takie same jak te, które słyszała w swoich koszmarach nocnych dziewczyna z góry.

– Jaja sobie robisz.

– Nie. Twierdzi, że ma nawracający koszmarny sen, w którym jest zamknięta w skrzyni, na statku. Nie może się wydostać, ale słyszy chłopca, krzyczącego raz za razem „tatel noster”, jakby był przerażony.

– Tatel noster?

– Coś w tym rodzaju… przynajmniej tak zrozumiałem.

– I ten tutaj też mówił „tatel noster”? Może się znają. Mogłoby to wyjaśnić, dlaczego oboje cierpią na to samo. Może z powodu czegoś, co razem jedli?

– Nie wiem – odparł Frank, patrząc na młodego człowieka w zakrwawionym T-shircie. – W każdym razie mam w związku z całą tą sprawą złe przeczucia.

Podszedł do umywalki, by umyć ręce. Zanim wycisnął na dłonie środek myjąco-dezynfekujący, uniósł palce do nosa i powąchał je.

– Coś się stało? – spytał Dean.

Frank wyciągnął ku niemu dłoń, aby Dean również mógł powąchać jego palce.

– Coś mi to przypomina – mruknął Dean. – Nie, nie mów…

– Jeśli nie wiesz, co to jest, to znaczy, że od dawna nie byłeś na urlopie. To „Piñacolada”, krem do opalania.


Kiedy Frank wszedł do sali numer piętnaście, sześćdziesiąt sześć, Susan Fireman sprawiała wrażenie, że śpi, ale gdy przyniósł krzesło, by usiąść przy jej łóżku, otworzyła oczy.

– Doktor Winter… – wymamrotała. – Pomyślałam, że pewnie pan wróci.

– Więc domyśla się pani, o co chcę zapytać? Skinęła głową.

– No więc dobrze… z badań wynika, że nie ma pani żadnego wewnętrznego krwotoku. Żadnych wrzodów ani żylaków. Krew, którą pani zwymiotowała, była krwią innej osoby… – Zamilkł na chwilę. – Tak naprawdę to dwóch innych osób. Może to pani jakoś wytłumaczyć?

– Nie wiem dlaczego – wyszeptała.

– Czego pani nie wie, „dlaczego”?

– Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To było tak, jakbym to… wcale nie była ja.

– Ale wypiła pani tę krew? I nie była to pani krew, prawda?

– Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem tego.

– Susan, czyja to była krew? Co pani zrobiła tym ludziom?

– To było takie dziwne… Widziałam siebie, ale to było tak, jakbym oglądała kogoś innego…

– Czyja to krew?

Zamknęła oczy i nie odpowiadała.

– Susan, muszę wiedzieć, czyja to była krew.

– Dlaczego? – zapytała, nie otwierając oczu. – Czy to ważne?

– Ważne, ponieważ każdy, kto straci tyle krwi, musi umrzeć.

– Ale ludzie przecież po to są, prawda?

– Nie rozumiem…

– Ludzie po to się rodzą… aby dawać nam swoją krew.

– Proszę otworzyć oczy! – powiedział ostro Frank.

– Po co?

– Chcę, aby mówiąc do mnie, patrzyła pani na mnie. A może pani się boi?

– Niczego się nie boję.

– Obawiam się, że tak. Boi się pani siebie. Sądzę, że boi się pani tego, co zrobiła.

– Wypiłam krew, zadowolony pan? Potrzebowałam krwi.

– Dlaczego?

Otworzyła oczy i wrzasnęła z wściekłością:

– Płonęłam! Cała się paliłam! Trawił mnie ogień i to był jedyny sposób, aby przestał!

– Piła pani krew, aby złagodzić ból?

– Nie rozumie pan! Całe moje ciało płonęło! Umarłabym bez tej krwi!

– Więc czyja to była krew?

– Nie rozumie pan? Umarłabym!

Wpatrywała się w niego rozgorączkowanymi oczami, ale jej wściekłość szybko zgasła. Opadła na łóżko i zaczęła się rozluźniać. Po kilkunastu sekundach ponownie zamknęła oczy i leżała cicho – jakby spała albo umarła. Frank czekał. Miał ochotę ponownie spytać, czyją krew piła, ale wydawało mu się, że jeśli da jej czas, sama mu to powie.

W końcu zaczęła mówić – cichym, monotonnym głosem:

– Niech pan patrzy na mnie… Otwieram drzwi sypialni. Przerwała na chwile i oblizała wargi, jakby jej wyschły.

– Gdzie pani teraz jest?

– Na korytarzu. Słońce świeci w taki sposób… – pokazała dłonią skos -…i pada prosto na plakat. Jest na nim Jim Morrison z gardeniami we włosach. Czuję zapach kawy… Prissy śpiewa w kuchni Man On The Moon. Do you believe… they put the man on the moon? Do you believe… there’s nothing up their sleeve?

Kolejna przerwa.

– Co pani teraz robi? – spytał Frank.

– Wchodzę do kuchni, Prissy odwraca się do mnie i uśmiecha się. Po raz ostatni. To jej ostatni uśmiech. Tatal nostru. Carele esti in ceruri.

– Co to znaczy, Susan?

– Czuję się, jakbym płonęła. Jest tyle słońca! Cała kuchnia jest wypełniona słońcem, które pali! Jakby ktoś oblał mnie kwasem! Cała płonę, nawet moje stopy płoną! Boże, zaraz umrę! Zaczynam krzyczeć, lecz Prissy nie rozumie, co się ze mną dzieje. Też zaczyna krzyczeć. Obie krzyczymy, ale ona krzyczy, ponieważ się boi, a ja, bo się palę! – Dłoń Susan popełzła w bok, dotknęła ramienia Franka. – Biorę nóż… nóż… na ładzie leży wielki nóż, więc biorę go do ręki. Nie waham się. Nie mogę się wahać, bo cała jestem w ogniu. Tnę Prissy… o tak… po gardle. Wszędzie tryska krew, na żaluzje i do zlewu. Krew, błogosławiona krew… Prissy pada na podłogę, macha rękami i kopie. Klękam obok niej i zakrywam jej ranę ustami. Piję i piję, ale nie muszę nawet połykać, bo ciepła krew Prissy sama wpada mi do gardła i natychmiast łagodzi mój ból. Piję tyle, że niemal tonę, krew wypływa mi nosem…

Zamilkła na długą minutę, jakby przeżywała na nowo ulgę, jaką przyniosło jej wypicie krwi przyjaciółki.

– Czy Prissy nie żyje?

Susan skinęła głową.

– Jest bardzo blada, prawda? Ale po to się urodziła. Od dnia, w którym wysunęła się z brzucha matki, takie było jej przeznaczenie. Nakarmić mnie i sprawić, abym nie spaliła się żywcem.

– Co pani teraz robi?

– Wstaję… mój szlafrok jest taki ciężki i gorący, nasączony krwią. Muszę iść do mojego pokoju, by się przebrać. Ale co to? Drzwi się otwierają… drzwi się otwierają i staje w nich Michael. Zatrzymuje się, gapi na mnie i nie może uwierzyć w to, co widzi. Co się stało? Skąd ta krew? Prissy! Co się stało z Prissy? Nie rozumie, że to byłam ja, że ja to zrobiłam. Klęka obok Prissy i kiedy trzyma jej głowę, znów łapię nóż i… – Nie dokończyła zdania, pokazała jednak pantomimicznie, jak podcięła Michaelowi gardło, kończąc szybkim skrętem nadgarstka, gdy strząsała krew z noża, po czym złapała się za skronie. – Michael opada na Prissy. Próbuje mnie odepchnąć, ale jest za bardzo zajęty tamowaniem krwi, która tryska mu z szyi. Jest wszędzie, zalała całą podłogę, całą moją twarz, moje nogi. Zdejmuję zakrwawiony szlafrok i rozmazuję sobie jego krew na całym moim nagim ciele, wszędzie.

Frank usiadł i patrzył, jak Susan pieści swoje piersi, brzuch i uda.

– Krew, wszędzie mam na sobie krew, lepką i ciepłą… tak bardzo łagodzi pieczenie… wszędzie krew… między moimi nogami… masuję się świeżą krwią i jest tak wspaniale… – Cała zadrżała. – Pochylam się nad Michaelem, który patrzy na mnie. Uśmiecham się do niego i szepczę: „Dziękuję, Michael, jesteś aniołem”. Przyciskam usta do szerokiego cięcia na jego szyi i znowu piję krew… gul, gul, gul… choć wiem, że to za dużo. Popatrz na mnie! Krew wypływa mi z kącików ust i skapuje z brody. Trochę przesadziłam. Nie mogę pić więcej. Wstaję. Idę korytarzem, zostawiając za sobą jasnoczerwone ślady. Odbija mi się i znów wymiotuję nieco krwi, która chlusta na podłogę. Idę do łazienki i przyglądam się sobie w lustrze. Krwawa kobieta. Krwawa kobieta! Szkarłatna twarz, szkarłatne ręce i nogi, szkarłatne ciało. Nie płonę już. Jestem spokojna, a moja skóra jest znacznie chłodniejsza. Czuję się… jak by to określić… pogodna. – Otworzyła oczy i popatrzyła na Franka z uśmiechem. – Dokładnie tak się czuję. Jestem pogodna.

Ktoś kaszlnął. Frank odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach wysokiego Murzyna w czarnym lnianym garniturze. Był z nim drugi mężczyzna – biały o ziemistej cerze, w koszuli z krótkimi rękawami w krzykliwe czerwone wzory i krawacie w kolorze krwi.

– Doktor Winter? Jestem porucznik Hayward Roberts, a to detektyw Paul Mancini.

Frank odsunął krzesło i wstał. Mało brakowało, a straciłby równowagę.

– Dobrze się pan czuje? – spytał porucznik Roberts.

– Nie bardzo. Potrzebuję czegoś mocniejszego.

Загрузка...