Kiedy Bertil przerwał rozmowę, posiedziałem przez chwilę w fotelu Alexandra Woollcotta. Piłem i myślałem. Choć ściszyłem telewizor, widziałem, że kanały informacyjne pękają w szwach od obrazów zakrwawionych ludzi, a liczba umierających „wampirów” i ich zamordowanych ofiar rośnie w zastraszającym tempie i nic nie wskazuje na to, aby tempo tego wzrostu miało spaść.
Jeżeli nie uda mi się namówić Amelii do rozmowy z władzami miasta, będę musiał porozmawiać z nimi sam – choć wiedziałem, jak sceptycznie się do mnie odniosą. Nie mogłem siedzieć bezczynnie w rozpadającym się fotelu, pić guinnessa i patrzeć, jak wokół umierają ludzie. Co jednak będzie, jeżeli władze nie zechcą mnie wysłuchać – a tak się to najpewniej skończy?
Może powinienem ponownie skontaktować się ze Śpiewającą Skałą? Prawdopodobnie nie zgodzi się na sprowadzenie jeszcze raz złego ducha do mojej sypialni, abym mógł go sobie obejrzeć, ale może coś mi o nim powie – i o tym, dlaczego rozprzestrzenia tę krwawą epidemię. Już samo imię by W pomogło – mógłbym sprawdzić w Internecie. Zdziwilibyście się, ile złośliwych istot można tam znaleźć. Kiedyś szukałem Misquamacusa, czarownika Algonkinów, który zabił Śpiewającą Skałę oraz niemal zabił mnie i Karen, i znalazłem jego zdjęcie na jakiejś dziwacznej stronie internetowej, poświęconej Keillerowi Webbowi, dziewiętnastowiecznemu fotografowi frontowemu.
Stał na drugim planie dagerotypu, zrobionego w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku nad jeziorem Pyramide. Miał na głowie wysoki czarny cylinder i wpatrywał się we mnie, jakby w chwili robienia zdjęcia wiedział, że kiedyś je obejrzę – za sto czterdzieści lat. Twarz miał nieruchomą jak kamień, policzki pocięte magicznymi stygmatami, a jego głęboko osadzone, błyszczące oczy przypominały kryjące się pod parapetem okiennym karaluchy.
Do zdjęcia dołączono jedynie krótki fragment z Native American Magic Rolanda Hunsigera i Merriam West: „Uważano, że Misquamacus posiadał moc, pozwalającą mu pojawiać się równocześnie w różnych miejscach, czasami oddalonych o tysiące kilometrów. Przypisywano mu także zdolność podróżowania w czasie za pomocą połykania doprowadzonego do stanu wrzenia oleju i odradzania się w ciele kobiety, która akurat znalazła się w pobliżu miejsca, gdzie złożył się w ofierze – w przeszłości albo w przyszłości, zależnie od jego woli (…). Misquamacus i jego wyznawcy uczestniczyli w licznych krwawych bitwach z pierwszymi holenderskimi osadnikami w Nowym Amsterdamie, a drewniane palisady, od których nosi nazwę Wall Street, zostały wzniesione właśnie po to, aby odstraszyć maruderów. Choć plemię Misquamacusa rozproszono wiosną tysiąc sześćset pięćdziesiątego piątego roku, on sam złożył uroczystą przysięgę, że wypędzi kolonistów co do ostatniego. Wielu członków starszyzny Indian uważa, że zawalenie się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wielu budynków na Manhattanie jest ostatnią próbą Misquamacusa zniszczenia białych najeźdźców i wypędzenia ich z amerykańskiej ziemi. Wierzą oni, że udałoby mu się to, gdyby zniszczenie szeregu kabli wysokiego napięcia nie doprowadziło do silnego wyładowania elektrycznego, które zniszczyło jego manitou (ducha) i rozproszyło go między cztery żywioły. Jest teraz skazany na wieczne uwięzienie w ziemi, ogniu, wietrze i deszczu.
Imię Misquamacus do dziś sprawiało, że czułem w ustach rdzawy posmak – nawet po tylu latach. Pojawił się po raz pierwszy w moim życiu, gdy wybrał na swoją pierwszą reinkarnację Karen. Kiedy odrodził się z ciała Karen, próbował wezwać Wielkich Starców, indiańskich bogów całkowitego zniszczenia, żyjących w Pustym Czasie (zanim zaczął się ten który znamy). Prawie mu się udało, ale Śpiewająca Skała pomógł mi go powstrzymać.
Misquamacus jednak ponownie się reinkarnował i Śpiewająca Skała zginął, kiedy próbowaliśmy go raz na zawsze odesłać do Krainy Wiecznych Łowów. Misquamacus był bez wątpienia potężnym czarownikiem, ale koniec końców musiał przegrać. W epoce tańców deszczu i wojen na łuki jego magia może i była niszczycielska, nie miała jednak szansy z technologią dwudziestego pierwszego wieku. Kogo interesuje rzucanie na wiatr magicznego proszku w celu znalezienia stad bizonów, jeżeli zaraz za rogiem jest Wal-mart z pakowanymi stekami, zgodnymi ze specyfikacją Ministerstwa Rolnictwa USA? Kto będzie chodził w poszukiwaniu wizji do indiańskiej sauny, jeżeli może kupić sobie ekstazę i odtwarzacz płyt DVD z dźwiękiem o kinowej jakości? Indian pozostawiono po prostu z ich fajkami, piórami i naszyjnikami obok autostrady, podczas gdy wszyscy inni pognali w przyszłość. Nawet Śpiewająca Skała mawiał: „Nie warto płakać za indiańską magią, przyjacielu – to jedna z rzeczy, której już nie potrzebujemy, jak bawełnianych pieluch i maszyn do pisania”.
Wziąłem do ręki bransoletkę, którą zostawił mi Śpiewająca Skała, i założyłem ją na rękę. Czarne kamienie były z jakiegoś powodu bardzo matowe – jakby uszło z nich życie. Objąłem ją prawą dłonią i zamknąłem oczy.
– Śpiewająca Skało, potrzebuję twojej pomocy. Przyznaję, że nie mieliśmy dość jaj, aby popatrzeć, kiedy po raz pierwszy pokazałeś nam przyczyną koszmarów sennych Teda. Fakt, spękaliśmy, ale to nie znaczy, że nie doceniam, tego, co dla nas zrobiłeś, i nie podziwiam twojej odwagi. Śpiewająca Skało… błagam cię. Zrobię wszystko, co mi każesz. Wszystko. Ludzie umierają na ulicach, setki ludzi, i wygląda na to, że to coś, co woduje koszmary senne u Teda… może być też odpowiedzialne za śmierć tych ludzi.
Czekałem na jakąś reakcję – stuknięcie w okno, szept, drapnięcie w ścianę. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, syreny nie przestawały wyć i zawodzić. Usłyszałem jakiś straszliwy krzyk i zaraz po nim brzęk tłuczonego szkła – jakby rozbito frontową szybę sklepu – oraz strzały. Helikoptery dudniły nad Central Parkiem jak tam-tamy.
– Śpiewająca Skało… proszę cię. Wiem, że moje zachowanie musiało ci się wydać niewdzięczne, ale to, co zrobiłeś, było naprawdę zdumiewające. Jeżeli nie możesz tego powtórzyć lub nie masz ochoty, daj mi przynajmniej jakiś znak. Powiedz mi, co to za stwór albo jak się nazywa. Powiedz, skąd przybywa i czego chce.
Siedemnastą biegli ludzie – mnóstwo ludzi. Wstałem i podszedłem do okna, w chwili gdy przecinali Szóstą Aleję. Musiało być tam ze dwieście osób – głównie mężczyzn – ale nie dało się określić, dlaczego cały ten tłum biegnie. Ludzie nie krzyczeli, tylko biegli. Była to jedna z najbardziej przerażających scen, jakie widziałem w życiu. Skierowali się na północ i po chwili zniknęli – choć niemal jeszcze przez pełne piętnaście sekund słychać było tupot nóg.
– O to właśnie chodzi, Harry – powiedziałem sam do siebie. – Koniec świata.
Odwróciłem się od okna i niemal podskoczyłem ze strachu. W najciemniejszym kącie stał Śpiewająca Skała. Światło oddało się od jego okularów, natłuszczonych i sczesanych do tyłu czarnych włosów oraz czarnego garnituru, w którym został pochowany. Nie był całkiem materialny – widziałem regał za nim, mogłem nawet przeczytać tytuły książek.
– Cześć, Harry. – Jego głos chrzęścił jak bibuła albo wiatr, dmuchający w mikrofon sprawozdawcy sportowego.
– Śpiewająca Skało… zaczynałem sądzić, że już się do mnie nie odezwiesz.
– Każdy ma kilku wrogów i kilku przyjaciół, do których nigdy nie odwróci się plecami.
– A kim ja jestem? Wrogiem czy przyjacielem?
– Musisz pytać?
– Nie, oczywiście że nie. Przepraszam. Gdybym nie był twoim przyjacielem, nie sprowadziłbyś tego stwora.
– Jeśli tak właśnie życzysz sobie myśleć…
Obszedłem ostrożnie stół, ale im bardziej zbliżałem się do Śpiewającej Skały, tym mniej wyraźny się robił – aż w końcu mogłem dostrzec jedynie poruszające się usta. Cofnąłem się i zrobił się lepiej widoczny. Gdyby żył, miałby teraz mniej więcej siedemdziesiąt pięć lat, ale się nie zmienił. Myślę, że jedyna dobra rzecz w śmierci to ta, że człowiek przestaje się od tej chwili starzeć.
– Jak ci się wiedzie? – spytałem.
– Nie żyję, Harry Erskine. Istnieję jedynie w wielkim świecie czerni pod twoimi stopami. Tak mi się „wiedzie”.
– Ale wiesz, co to za stwór, prawda? Wiesz o wszystkich ludziach, którzy mają senne koszmary i piją ludzką krew? Śpiewająca Skało, na ulicach ludzie mordują się nawzajem, podrzynają sobie gardła. Kobietom, dzieciom, komu się da. To masakra.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Widzę tych niewinnych, którzy zostali pomordowani. Ich duchy spadają w czerń jak śnieg.
– Nie mógłbyś mi pokazać tego stwora jeszcze raz? Widziałem go kątem oka. Był ciemny i wyciągnięty. Do tego szeptał.
Śpiewająca Skała pokręcił głową.
– Gdybym mógł, pokazałbym ci go, Harry Erskine. Nie mam do ciebie pretensji za brak odwagi. To pradawny stwór z najmroczniejszego mroku, o którym nic nie wiem. Złapałem go przez zaskoczenie i przyprowadziłem tutaj za pomocą starego zaklęcia Lakotów, szybko jednak się wyrwał i drugi raz nie da się zaskoczyć.
– Masz jakiś pomysł, co to jest albo skąd pochodzi?
– Mogę ci powiedzieć jego imię jedynie pośrednio. Gdybym je wymówił albo napisał, natychmiast ściągnąłbym jego uwagę i przyszedłby po ciebie szybciej niż wygłodniały niedźwiedź z lasu. Chcę cię ostrzec, Harry Erskine: ten duch jest zachłanny i okrutny i nie cofnie się przed niczym, aby jak najdalej i jak najszybciej się rozprzestrzenić.
– Rozumiem, że podasz mi jego imię pośrednio. Możesz zacząć?
– Nie teraz. Kiedy jednak podam ci jego imię, rozpoznasz je.
– Śpiewająca Skało, to bardzo pilne! Matki piją krew swoich dzieci nawet w tej chwili!
– Nie – odparł zdecydowanie Śpiewająca Skała. – Nie rozumiesz? Jesteś kimś wyjątkowym. Jako jedyny podejrzewasz, że ta plaga jest spowodowana przez ducha, a nie przez wirusa. Jeżeli zginiesz, kto inny się tego domyśli? Wasi biali lekarze już dawno temu stracili kontakt ze światem duchowym i mocami przyrody. Jeżeli nie widzą przeciwnika, który wije się pod mikroskopem, nie chcą uwierzyć, że istnieje.
– Więc jak ich przekonać?
– Nie wiem. Ty jesteś białym człowiekiem i ty wiesz lepiej, jak należy rozmawiać z białym człowiekiem.
– Na Boga, byłeś pośrednikiem w handlu nieruchomościami. Potrafisz każdego przekonać… w każdej sprawie.
Śpiewająca Skała odwrócił się do mnie. Wydał mi się bardzo zmęczony i smutny, jakby to, że nie żyje, zupełnie go wykańczało.
– Powiem ci to imię, Harry Erskine. Co z tą wiedzą zrobisz, zależy od ciebie.
Próbowałem uśmiechnąć się do niego zachęcająco, ale nie było to łatwe. Zaczął się rozpływać i po kilku chwilach zniknął. Jedynym śladem, jaki pozostawił, był delikatny zapach olejku lawendowego do włosów.
Przynajmniej zgodził się pomóc. Nie miałem pojęcia, w jak sposób przekaże mi imię złego ducha, ale wiedziałem, że na pewno dotrzyma obietnicy.
Nie powiedział jednak wprost, czy jestem jego przyjacielem czy wrogiem. Może uważał mnie po trochu za jednego i drugiego.
Wziąłem prysznic, nie przejmując się grzechotem i szarpaniem całej instalacji ani tym, że wystrzeliwała nierówne chlusty gorącej wody. Nie wycierając się, owinąłem ciało grubym frotowym szlafrokiem, który dostałem od Karen – z wyszytym na kieszonce moim monogramem – i usiadłem przy otwartym oknie, pocąc się, pijąc guinnessa i słuchając straszliwych odgłosów nocy.
Wszędzie wyły syreny i co chwila po ulicy przewalały się hordy biegnących gdzieś ludzi. Nad dzielnicą odzieżową unosił się gęsty brązowy dym, a nad Times Square wisiały helikoptery z włączonymi reflektorami, których światła krzyżowały się jak gęsta pajęczyna.
Choć wiedziałem, że Śpiewająca Skała nie zostawi mnie na lodzie, coraz bardziej się denerwowałem i raz za razem wstawałem z fotela, by pokrążyć po pokoju. Wyłączyłem telewizję. Piętnaście po dziewiątej podano, że trzysta czterdzieści siedem osób zmarło z powodu „wampirzej zarazy”, a pięćset jedenaście znaleziono z poderżniętymi gardłami. W ciągu jednego dnia zamordowano w Nowym Jorku więcej ludzi niż zazwyczaj podczas całego roku.
Burmistrz Brandisi przyznał, że wyizolowanie przyczyny epidemii zajmie „dni, tygodnie, a może dłużej”. Manhattan był teraz całkowicie zamknięty, na każdym moście i wjeździe do tunelu były blokady. Prezydent obiecał udzielenie Nowemu Jorkowi „wszelkiego wyobrażalnego wsparcia” i przysiągł, że jeżeli okaże się, iż epidemia ma podłoże terrorystyczne, odpowiedź będzie „szybka i straszliwa”.
Byłem zmęczony i rozpalony i właśnie się zastanawiałem, czy iść już do łóżka, kiedy rozległo się drapanie do moich drzwi. Wsadziłem głowę do zagraconego przedpokoju i zacząłem nasłuchiwać. Po kolejnym drapaniu krzyknąłem:
– Kto tam? Jest tam kto? – Nie otrzymałem odpowiedzi, ale ktoś musiał stać przed drzwiami. Próbowałem wyjrzeć przez judasza, lecz jakiś dowcipniś czymś go zakleił, prawdopodobnie gumą do żucia. Poczekałem jeszcze chwilę. – Kto tam?
W dalszym ciągu nie było odpowiedzi. Mógł to być pies pani Zolbrod, który wyglądał jak peruka Harpo Marxa, mógł być szczur, z jakiegoś jednak powodu byłem przekonany, że to człowiek. Czułem jego napięcie przez drzwi. Niemal widziałem, jak się poci.
Przycisnąłem ucho do drzwi i wstrzymałem oddech. W tym momencie załomotano tak głośno, że niemal ogłuchłem.
– Jezu! – wrzasnąłem i otworzyłem drzwi.
Z początku go nie poznałem, ponieważ twarz i ręce miał wysmarowane grubą warstwą czegoś czarnego i tłustego. Kiedy zakaszlał i jęknął:
– Pomóż mi, facet. Potrzebuję pomocy – poznałem Teda Buscha. Wyglądał jeszcze gorzej niż poprzednio. Jego T-shirt z napisem MOLTEN IRIS miał na przodzie wielką plamę od potu, a włosy sterczały mu jak po elektrowstrząsach.
– Niech pan wchodzi – powiedziałem. Tak naprawdę to wcale nie chciałem, aby wchodził, ale co miałem robić? A gdyby stało mu się coś złego, jeślibym go nie wpuścił?
Wtoczył się do środka i padł na fotel. – - Człowieku, palę się – jęknął.
– Może szklankę wody?
– Nie, tylko nie wody. Nie mogę dotykać wody. Woda jeszcze pogarsza sprawę.
– Co się z panem dzieje? Strasznie się pan poci. Co maź na twarzy? Ted, wygląda pan jak Al Jolson.
– Palę się, człowieku. Moja skóra się pali.
– Musi pan iść do szpitala. Mogę pana zaprowadzić.
– Próbowałem… próbowałem się dostać do Sisters of Jerusalem, ale nie da się podejść nawet w pobliże szpitala. Wszędzie są setki wyjących i płaczących ludzi. Zamknęli wejścia i postawili przy drzwiach policjantów, żeby nikogo nie wpuszczali.
– Ted, jestem przepowiadaczem przyszłości, nie lekarzem. Poza drinkiem nic nie mogę dla pana zrobić.
Wpatrywał się we mnie, oczy miał rozszerzone jak szaleniec.
– Nie rozumiesz, człowieku? Moja skóra płonie! Kiedy stąd wyszedłem, próbowałem iść do domu, ale słońce mnie paliło i jedyne, co udało mi się znaleźć, to olej samochodowy, więc posmarowałem się nim, ale od tego jest tylko gorzej. Musi mi pan pomóc albo umrę!
Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Dygotał i obejmował się, widać było, że straszliwie cierpi, co jednak można zrobić dla człowieka zarażonego przez złego ducha? Maść cynkowa może być dobra na wysypkę spowodowaną przez trujący bluszcz, ale nie ma wielkiego wpływu na okrutne i wściekle istoty z zaświatów.
– Chyba przydałaby się panu zimna kąpiel. Chce pan tabletkę anacinu? Może pomoże zbić temperaturę?
Ted wił się, pociągał nosem i dygotał jak ćpun na głodzie. Podniosłem słuchawkę.
– Mogę zadzwonić po lekarza, ale nie sądzę, aby miało to większy sens. Jeżeli nie można się dostać do szpitala…
Wydał z siebie nagle przenikliwe, kojocie wycie, od którego włosy zjeżyły mi się na karku.
– Palę się! – zawył. Uniósł dłonie, aby mi je pokazać, jakby faktycznie płonęły. – Popatrz na mnie… palę się!
– Niech pan posłucha! – wrzasnąłem na niego. – Musi się pan uspokoić! Może i czuje się pan, jakby płonął, ale nie płonie pan. To gra wyobraźni, układu nerwowego albo czy ja wiem czego?! Niech pan siedzi spokojnie i wypaca z siebie tę gorączkę – to wszystko, co możemy zrobić!
– Ale moja skóra! Pali się, kurczy! Czuję się jak w krematorium!
Postanowiłem nalać mu zimnej wody do wanny. Może nic to nie da, ale żaden inny pomysł nie przychodził mi do głowy – poza walnięciem go w łeb najcięższą patelnią, jaką miałem, jestem dobry w ratowaniu świata, ale gdy chodzi o pojedyncze osoby, mam znacznie mniej cierpliwości.
Poszedłem do łazienki i odkręciłem zimną wodę. Wanna w mojej łazience jest ogromna i ma z boku dziwaczną plamę koloru krwi, jakby dopiero co zamordowano w niej pannę młodą. Próbowałem wywabić tę plamę cloroksem, ale wybielacz sprawiał jedynie, że coraz bardziej przypominała barwą krew. Woda była brązowawa i nieszczególnie zimna, nie mieliśmy jednak wyboru.
Właśnie pochylałem się nad wanną i sprawdzałem, czy zatyczka jest dobrze wetknięta, kiedy ktoś objął mnie za szyję ramieniem. Kątem oka dostrzegłem błysk i odruchowo pochyliłem niżej głowę – w tej samej chwili, gdy po twarzy smagnęło mnie ostrze kuchennego noża, przecinając lewy policzek niemal do kości.
Trysnęła krew. Poleciała na bok wanny i rozlała się na wodzie, co wyglądało, jakby nagle rozkwitły w niej róże. Odwróciłem się, charcząc, i nóż ciął mnie ponownie – po kostkach dłoni.
Nigdy nie umiałem się bić, ale byłem śmiertelnie przestraszony i wściekły, więc waliłem na ślepo jak oszalały wiatrak. Ted upadł do tyłu, uderzył ramieniem o framugę drzwi i już Zżymałem w dłoniach przód jego podkoszulka. Walnąłem nim o stojak z ręcznikami i o umywalkę, po czym wrzuciłem go do wanny. Trzymał nóż, ale złapałem go za nadgarstek i wygiąłem mu go do tyłu, aż nóż poleciał na podłogę.
Choć się darł, kopał i próbował mnie ugryźć, udało mi się Przytrzymać go w wannie. Złapałem stojącą pod wanną dwulitrową butlę cloroksu i zacząłem walić go nią po głowie. Przez chwilę nie reagował, zaraz jednak złapał dłońmi brzegi wanny i zaczął się podciągać. Znów go walnąłem i padł na plecy. Odkręciłem butlę i wylałem mu jej zawartość na twarz.
W życiu nie zapomnę tego wrzasku. Oślepiony, wyskoczył z wanny – żadna siła by go nie powstrzymała, ani ja sam, ani nawet gdybym miał do pomocy sześciu ludzi. Zderzył się z drzwiami, po czym zataczając się, ruszył przez salon, rozsypał moje karty Jeu Noir, zrzucił na podłogę oprawione zdjęcie, na którym byłem z Karen i Lucy – oraz wazon z niebieskiego szkła, który wygrałem w Atlantic City. Udało mu się otworzyć drzwi na korytarz, wytoczył się przez nie i z taką siłą huknął całym ciałem o drzwi do mieszkania naprzeciwko, że nadpękły. Ze środka doleciało stłumione: „Hej!”.
Czułem się winny, bo było oczywiste, że go oślepiłem.
– Ted! Niech pan wraca! – wrzasnąłem i ruszyłem za nim. Kiedy dotarłem do korytarza, był już u szczytu schodów. – Ted!
Odwrócił się i podniósł głowę. Twarz miał czerwoną i pełną popękanych pęcherzy, jego włosy dymiły. Oczy miał zamknięte, a napuchnięte wargi przypominały dwa gigantyczne czerwie. Otworzył usta.
– Tatal… Tatal nostru…
– Ted, na Boga, niech pan wraca. Obmyję pana wodą! Nie wiem, czy wybielacz dostał się także do jego uszu i odebrał mu słuch, czy po prostu nie chciał słyszeć tego, co mówię, w każdym razie odwrócił się ku schodom i stracił równowagę. Zniknął w ułamku sekundy jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki.
– Ted…
Słyszałem, jak spada po schodach, i mógłbym nawet przysiąc, że słyszę pękające kości, choć to prawdopodobnie pękała balustrada. Kiedy do niego dobiegłem, leżał na półpiętrze na brudnym zielonym linoleum, z głową wykrzywioną pod nienaturalnym kątem. Jedna noga była wygięta do tyłu w taki sposób, że nie mógłby tego zrobić nawet człowiek guma.
Zszedłem powoli w dół i ukląkłem obok niego. Oczy miał otwarte ale białka były mlecznobiałe. Fakt, próbował poderżnąć mi gardło, mimo to jednak czułem się winny. To nie jego wina, że zaraził go zły duch.
Wstałem. Lewy policzek miałem lepki, z kostek dłoni spływała mi krew.
– Śpiewająca Skało! – krzyknąłem. – Jeżeli chcesz dać znak, to lepiej się pośpiesz, bo zaczyna mi brakować czasu! Słyszysz mnie, Śpiewająca Skało?
– Harry? Harry, to ty? – zawołała Laticia z mieszkania naprzeciwko. – Co tu się wyprawia?
Nie było sensu prosić jej, aby zadzwoniła na policję.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem. – Tylko ktoś spadł. Wstałem i złapałem się za krwawiącą dłoń. W tym momencie mój wzrok padł na tabliczkę, przyczepioną do drzwi, przy których stałem – mieszkania pani St John. Napis był zrobiony dużymi czerwonymi literami, ale większa jego część została zerwana, tak że pozostały jedynie dwie litery: „St”.
Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem, że jest to początek wiadomości od Śpiewającej Skały. Czasami coś się po prostu wie – że przyjaciel ma kłopoty, że ktoś umarł albo że lada chwila pogorszy się pogoda.
– No dobrze, Śpiewająca Skało. S i T, ale postaraj się, żebym reszty dowiedział się naprawdę szybko.
Laticia stała u szczytu schodów. Jej włosy były wysoko utapirowane i ozdobione różowymi wstążkami. Miała na sobie purpurowy satynowy szlafrok i paliła cygaretkę.
– Harry? – spytała lekko zachrypniętym głosem.
– Właśnie zaczął się koniec świata – odparłem. – Następnym razem, kiedy uklękniesz, lepiej się pomódl.