15

Zimna krew

Zaciągnęliśmy jak najdokładniej aksamitne zasłony. Pomijając kilka trójkątnych plamek światła, było tak ciemno, że ledwie się widzieliśmy, ale doktor Winter nie mógł przestać drżeć. Gil podstawił mu złocone krzesło o prostym oparciu, biedak jednak stał zgięty wpół z bólu. Twarz posmarował grubo żółtawym kremem przeciwsłonecznym, a wokół ust miał zaschniętą krew, co wyglądało jak dziwaczna broda. Jego czarne spodnie były brudne, jeden z rękawów został oderwany.

– Może nie powinienem był go tu przyprowadzać – mruknął Gil.

– Nie, sądzę, że dobrze zrobiłeś – odparłem.

Jenica chodziła po pokoju.

– A jeżeli Wilk go przysłał, żeby rozszarpał nas na kawałki? Skąd mamy wiedzieć, że nie zaatakuje nas, nie podetnie nam gardeł i nie wypije naszej krwi?

Odpowiedź na te pytania brzmiała, że… hm… oczywiście, nie możemy tego wiedzieć, ale z jakiegoś powodu czułem, że możemy temu człowiekowi ufać – przynajmniej trochę. Nie miał tak tępego spojrzenia jak ludzie, z którymi walczyliśmy z Gilem na ulicy. Był bez wątpienia bardzo chory, ale można było też zauważyć, że bardzo stara się nie pozwolić, aby choroba go pokonała. Poza tym był lekarzem. Kiedyś przysiągł, że będzie ratował ludziom życie – niezależnie od wszystkiego. Usiadłem obok niego na kanapie.

– Frank, tak, doktorze?

Uniósł nieco głowę i spróbował się uśmiechnąć.

– Dziękuję, że zabraliście mnie z ulicy. Gdybyście tego nie zrobili, chybabym już nie żył.

– Gil mówi, że jest pan zarażony.

– Zgadza się. Zrobiła to moja pacjentka, Susan Fireman. Umarła, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dzień po tym, jak zabrano ją do kostnicy, weszła po ścianie do mojej sypialni. Mieliśmy stosunek.

– Martwa dziewczyna weszła do pańskiej sypialni i udało wam się odbyć stosunek? Rany… na pańskim miejscu byłbym już w drodze do kanadyjskiej granicy, rozmazując za sobą brązową smugę…

Frank zakaszlał i kiwnął głową.

– To było jak sen. No, może raczej jak senny koszmar. Nie umiem wyjaśnić, jak do tego doszło, ale jestem pewien, że wampiry przekazują zakażenie poprzez wymianę płynów ustrojowych. Doskonały sposób… najszybszy sposób na rozprzestrzenienie epidemii. Wystarczy sobie przypomnieć, jak szybko w Indiach rozpowszechnił się wirus HIV… przez kierowców tirów, korzystających z usług przydrożnych prostytutek. Zostało zakażonych milion ludzi. W ciągu kilku miesięcy było już pięć milionów zakażeń na całym kontynencie. To samo będzie tutaj, z tą chorobą.

– Uważa pan, że to wirus?

– Coś w rodzaju zakażenia wirusowego. Nasi patologowie w Sisters of Jerusalem próbowali go wyizolować, ale z tego, co mówił mi pana przyjaciel…

– Ostatnie, co słyszałem, to że w Sisters of Jerusalem wybuchł pożar – powiedział Gil. – Także w Saint Vincent i Bellevue.

Odwróciłem się ponownie do Franka.

– Jak się pan czuje? Sądzi pan, że uda się panu pokonać tę istotę?

– Nie wiem. Moja skóra płonie. Prawdę mówiąc, czuję się jak pieczona na rożnie świnia. Tak bardzo chce mi się pić, że ledwie przełykam, ale sama myśl o wodzie przyprawia mnie o mdłości. Jestem w stanie myśleć jedynie o ludzkiej krwi. To gorsze niż pragnienie u alkoholika na głodzie.

– Co z jedzeniem? Kiedy jadł pan po raz ostatni?

– Nie pamiętam. Chyba wczoraj wieczorem.

– Sądzi pan, że udałoby się panu coś zjeść?

– Nie wiem. Może trochę surowego mięsa.

– Jenica? – spytałem.

– Mam w lodówce trochę siekanej wątróbki – odparła, choć nawet nie próbowała ukryć niesmaku.

– Zmieszamy więc trochę surowej wątróbki z rumuńskim winem i zobaczymy, czy pan na tym pociągnie. Może jeśli nie napije się pan ludzkiej krwi, uda się panu pokonać zakażenie…

– Spróbuję – jęknął Frank.


Wyskrobałem kurzą wątróbkę z zakrwawionego papieru i wrzuciłem ją do miksera. Dolałem pół butelki fetasca neagra i zrobiłem z tego gładką ciemnobrązową maź. Pachniało to przerażająco – jak królik, który zdechł po weekendowym pijaństwie, ale Frank musiał coś zjeść i nie byłem w stanie wymyślić nic innego, co mógłby zatrzymać w żołądku.

Kiedy szykowałem tę miksturę, do kuchni przyszedł Gil, więc opowiedziałem mu wszystko, czego dowiedzieliśmy się z Jenicą o strigoi i svarcolaci.

– Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że udało nam się odkryć imię Zbieracza Wampirów, który jest w Nowym Jorku. W Rumunii nazywali go Wilkiem.

– Jak się nazywa?

Wylałem maź na miseczkę i zacząłem grzebać w szufladzie w poszukiwaniu łyżeczki.

– Nie wolno nam wymawiać głośno jego imienia, bo może usłyszeć i przyjść po nas, a z tego, co mówi Jenica, on nie bierze jeńców.

– Cholera, musimy coś zrobić! – powiedział Gil. – I to szybko. Na ulicach trwa wojna. Wszędzie leżą ciała… mężczyzn, kobiet i dzieci. Jest gorzej niż w Kosowie.

Podczas pobytu w domu Gilowi udało się wziąć prysznic i ogolić, przebrał się też w świeży T-shirt i spodnie, miał jednak pod oczami ciemne kręgi i widać było, jak bardzo jest zmęczony.

– Z rodziną wszystko gra? – spytałem. Skinął głową.

– Zabarykadowałem ich w domu, mają dość jedzenia i wody w butelkach. Zostawiłem Marii broń, a wie, jak jej używać.

– To dobrze.

– Mimo to musimy coś zrobić. Nie możemy tylko siedzieć na tyłkach i rozmawiać!

– Nie będziemy – zapewniłem go. – Na początek poszukamy gniazda.

– I rozwalimy drani, tak?

– Nie sądzę, aby dało się pokonać te stwory rozrywaniem ich na kawałki. Pamiętaj, to żywe trupy, a to znaczy, że już i tak nie żyją. Musimy znaleźć trumnę Zbieracza Wampirów, bo on rządzi resztą. Jenica ma książkę, w której opisany jest rytuał, jak go zamknąć. Jeśli zrobimy to za dnia, kiedy Zbieracz Wampirów się w niej chowa, może uda nam się sprawić, aby już nigdy nie mógł się wydostać.

– Gdzie zaczniemy szukać?

– Sam dokładnie nie wiem. Może doktor będzie miał jakiś pomysł. W końcu jest już w połowie strigoi, no nie?

– A jeśli nie będzie miał? Jeżeli stary Jenicy po tylu latach poszukiwań nic nie zdziałał, to jaką my mamy szansę?

– Nie wiem, Gil. Może po prostu powinniśmy zaufać Bogu.

Zaniosłem brązową paciaję do salonu. Frank wziął miskę do ręki, powąchał jej zawartość i dźgnął ją łyżeczką. Spróbował odrobinę i udało mu się ją zatrzymać w żołądku.

– No i jak?

– Niech pan nigdy nie próbuje otwierać restauracji, ale chyba dam radę to zjeść.

Usiadłem obok niego i patrzyłem, jak przełyka. Wzbudzał we mnie podziw. Było widoczne gołym okiem, że przechodzi piekło, ale robił, co mógł, aby zachować człowieczeństwo, a nawet poczucie humoru. Równocześnie jednak w jego oczach było coś, co wskazywało na to, że walka, którą toczy, jest przegrana. Jakby zaglądał we własne wnętrze. Widywałem takie spojrzenie u ludzi, którzy wiedzieli, że wkrótce umrą. Coś w jego wzroku mówiło: „Jak świat może być tak bardzo pozbawiony serca, aby mnie zostawić?”.

– Musimy odnaleźć miejsce, gdzie przetrzymywane są wampirze trumny – oświadczyłem. – Zastanawiałem się, czy ma pan jakiś pomysł, Frank.

– Mój ojciec zawsze uważał, że to gdzieś na południu Manhattanu, nie mamy jednak na ten temat żadnych dokumentów – powiedziała Jenica. – Może intuicja coś panu podpowiada?

Frank spróbował się uśmiechnąć.

– Jeszcze nie jestem żywym trupem, ale coś wam powiem: do ukrywania się za dnia strigoi wcale nie potrzebują trumien. Właśnie o tym chciałem powiedzieć patologom z Sisters of Jerusalem. Brzmi to pewnie dziwnie, ale mogą się chować w lustrach.

– Gdzie?

– Umieją wchodzić w lustra jak w drzwi i pozostawać w nich do zmroku.

– Jak to robią?

– Nie wiem, ale pierwsze badania w szpitalu wykazały, że mają we krwi enzym zawierający srebro. Oznacza to, że ich procesy przemiany materii są związane ze srebrem i może właśnie to pozwala im przeniknąć warstwę odbijającą światło i przejść na drugą stronę. – Zakaszlał. – A może i nie. Może to sprawa czarnej magii, kto wie?

Udało mu się przełknąć kolejną łyżeczkę wątróbki z winem.

– To naprawdę obrzydliwe – stwierdził.

– Przykro mi, ale powinno podtrzymać pana trochę na siłach – odparłem.

Frank opowiedział nam, co się stało w jego mieszkaniu. O tym, jak Susan Fireman – choć martwa – weszła do jego sypialni, a potem wyciągnęła ręce z lustra, by podciąć gardło detektywowi.

– Wszędzie była krew.

– Nie miał pan… żadnej ochoty? – spytała ostro Jenica.

– Ochoty? – Frank pokręcił głową, rzucił mi jednak przy tym ukradkowe, niespokojne spojrzenie, które świadczyło o tym, że kłamie. Kim jednak byłem, aby go osądzać? Został zarażony wirusem, który zamienił setki ludzi w krwiopijcze bestie, i nikt nie wiedział, jak ich wyleczyć. Także był ofiarą.

– Śniło mi się, że Susan Fireman weszła do lustra, które mam w sypialni – powiedział Frank. – Może był to sen, a może miałem halucynacje, w każdym razie nie poszedłem za nią. Rozbiłem lustro, aby nie wróciła po mnie ani ona, ani Zbieracz Wampirów, a kiedy się obudziłem, okazało się, że lustro jest naprawdę rozbite. Chyba tylko to mnie uratowało. – Dostał kolejnego napadu kaszlu. – Chciałem się dostać do Sisters of Jerusalem, żeby porozmawiać z chemikami. Jeżeli uda im się znaleźć coś, co rozbija ten zawierający srebro enzym, może moglibyśmy szczepić tych ludzi, kiedy pojawią się pierwsze objawy infekcji.

– Czy to ich powstrzyma przed zostaniem strigoi! – spytała Jenica.

– Wątpię, ale może nie pozwoli im uciekać w lustra. Kiedy wzejdzie słońce, nie będą się mieli gdzie ukryć i spłoną. W którymś momencie przestaną się rozpowszechniać, co da nam czas na wyszukiwanie ich i uzyskiwanie nad nimi kontroli.

– Dość radykalne rozwiązanie – mruknąłem. – Coś jak gaszenie pożaru lasu za pomocą karczowania go.

– Ma pan lepszy pomysł?

– Jak mówiłem, moim zdaniem musimy znaleźć miejsce, gdzie te stwory się ukrywają, i tam uderzyć. To na początek. Musimy się poza tym dowiedzieć, kto i dlaczego ożywił strigoi i jego też się musimy pozbyć.

– Oczywiście, Harry, to optymalny plan, ale nie będzie go łatwo zrealizować – stwierdziła Jenica. – Ojciec przez całe życie szukał Zbieracza Wampirów i jego gniazda strigoi i nie udało mu się to. Poza tym musimy zachować zdrowy rozsądek. Pamiętaj o tym, że strigoi otaczają liczne mity i legendy, nie fakty.

– Tak sądzisz? – mruknął Gil. – Moim zdaniem ci wszyscy ludzie na ulicach nie zginęli od mitów i legend, a jeśli tak, muszą to być bardzo prawdziwe mity i legendy. Jak mówi doktor, jest to albo skomplikowana biochemia, albo czarna magia. Martwi ludzie nie wspinają się po ścianach i nikt nie chowa się w lustrach, żywy czy umarły, ale strigoi nie tylko istnieją, lecz także to robią. Nawet więc jeśli wszystkim, co posiadamy, są legendy i mity, lepsze to niż nic. Kiedyś, w Bośni, miałem dziwne przeczucie, że Serbowie założyli w ośrodku dla dzieci pułapki, i właśnie to dziwne przeczucie uratowało mi dupsko. – Przerwał i popatrzył na Jenicę. – Nie masz jakiegoś batona?

– Słucham?

– Chyba spada mi poziom cukru.

– Hm… mam rumuńską czekoladę. Rumunia jest sławna ze swej czekolady.

– Wszystko jedno co. Dziś rano zjadłem na śniadanie cztery snickersy i to wszystko. Zawsze, kiedy się stresuję, muszę jeść słodycze.


Nasza sytuacja wyglądała gorzej niż całkowicie beznadziejnie. Była z nas banda klaunów – co mogliśmy zrobić, aby ratować Nowy Jork? Czwórka nieszczęśników, siedzących w środku dnia przy zaciągniętych zasłonach w zagraconym mieszkaniu na dolnym Manhattanie. Przetrzepany, Podsypiacz, Przesądny i Piękna.

Frank: twarz biała jak papierowa maska, dygoczący i kaszlący, pojękujący i skarżący się, że płonie mu skóra. Był lekarzem, fakt, ale w tej akurat chwili jego wiedza medyczna nie była nikomu przydatna, najmniej jemu samemu. Gil: doskonale wyszkolony żołnierz, tak jednak zmęczony i zestresowany tym, czego się naoglądał na ulicach, że siedział bez słowa i z zamkniętymi oczami jadł czekoladę. Ja: miałem co prawda niejakie doświadczenie ze złymi istotami z zaświatów, ale zupełnie nie wiedziałem, jak radzić sobie z prawdziwymi wampirami, i wcale nie byłem pewien, czy mam dość odwagi lub jestem na tyle zaangażowany w ratowanie amerykańskiego społeczeństwa, aby wyjść na ulice Nowego Jorku i spróbować swoich sił. Jenica: no cóż, była nafaszerowana wiedzą spirytystyczną i bardzo seksowna, ale na moje oko obfity biust i doktorat to nieco za mało, aby załatwić liczącego sobie pięćset pięćdziesiąt lat svarcolaci.

Czy którekolwiek z nas miało siłę, przebiegłość lub techniczne możliwości stanięcia do walki z tym, kto wyciągnął Wilka z trumny, i pokonanie go? Albo „to” czy cokolwiek to było. Nie zapominajcie, że kiedyś widziałem, jak nagle znikąd pojawia się mityczny jaszczur i odgryza człowiekowi palce – byłem więc gotów uwierzyć we wszystko, a wy też powinniście, ponieważ tego rodzaju rzeczy się zdarzają, niezależnie od tego, czy chce się w to wierzyć, czy nie.

Ale Gil miał rację: może i byliśmy klaunami, musieliśmy jednak coś zrobić, bo wszystko wskazywało na to, że nikt w Nowym Jorku nie dysponuje takim połączeniem specyficznej wiedzy i doświadczenia w kontaktach ze światem duchowym jak my.

Odłamałem kawałek czekolady, którą Gil trzymał w dłoni i jadł z zamkniętymi oczami.

– No dobra – powiedziałem. – Gdzie zaczynamy szukać? Jeżeli te stwory mogą się chować w lustrach, nie mamy szansy, dopóki nie rozbijemy wszystkich luster na Manhattanie.

.- Musimy znaleźć gniazdo – odparła Jenica. – Strigoi muszą się od czasu do czasu zbierać. Są bardzo złe, ale ich energia emocjonalna jest krucha. Pamiętajcie, że są tysiące mil od ojczyzny i przeżyli wszystkich przyjaciół i członków swoich rodzin o stulecia. Ojciec zawsze mówił, że są bardzo niebezpieczne, ale także bardzo samotne… być może zresztą to właśnie samotność sprawia, że są takie niebezpieczne.

– Zastanówmy się przez chwilę. Dlaczego twój ojciec nie mógł znaleźć gniazda?

– Miał kilka pomysłów. Zawsze był przekonany, że kiedy burzono Redding’s Department Store w tysiąc dziewięćset siódmym roku, trumny nie mogły zostać zabrane daleko. Byłoby to za drogie, a poza tym kto chciałby płacić za nieznane zwłoki? W żadnej z gazet nie ma wzmianki o wywiezieniu tylu trumien z Nowego Jorku albo odesłaniu ich do Rumunii, a byłoby to na pewno warte wzmianki.

– Może wywieziono je na cmentarz i spalono?

– Może. W New Jersey jest rumuński cmentarz prawosławny, ale księgi nie wspominają o podobnym zdarzeniu. Żaden cmentarz w promieniu stu kilometrów od Nowego Jorku nie wspomina w swoich rejestrach, żeby jednego dnia pochowano tyle trumien… nawet Potter’s Field na Hart Island, gdzie grzebano miejskich nędzarzy.

– Co można by zrobić z dwustoma trumnami? – zastanawiałem się głośno. – Jeżeli nie chce się ich palić ani zakopywać, to gdzie można by je schować?

– Musimy przyjrzeć się mapie – powiedziała Jenica. Podeszła do regału i wróciła z bardzo dokładną, przypominającą sztabówkę mapą Manhattanu z tysiąc dziewięćset czternastego roku, którą rozłożyła na stoliku do kawy. Papier był pożółkły ze starości, a zgięcia wzmocniono taśmą samoprzylepną, aby całość się nie rozpadła. Nad częścią, ukazującą Wall Street i park Battery, był przymocowany arkusz kalki kreślarskiej, na którym ojciec Jenicy zaznaczył ołówkiem lokalizacją Redding’s Department Store przy Cortland Street. Podobne arkusze kalki były umocowane w miejscach, o których sądził, że mogą ukrywać trumny. – Oczywiście mapa ta została sporządzona siedem lat po przeniesieniu trumien, więc wiele budynków mogło wtedy stać inaczej. W owych czasach w dzielnicy handlowej bardzo szybko burzono i natychmiast budowano coś nowego. Ulice niemal stale wypełniał gruz. Każdy bank chciał mieć większą siedzibę, każdy makler giełdowy chciał mieć wyższe biuro. Domy prywatne znikały i przenosiły się coraz bardziej na północ miasta, otwierano i zamykano coraz to nowe fabryki.

– Jeżeli tak często burzono budynki, to trumny nie mogły być schowane w magazynie ani na strychu. Bardzo szybko by je wtedy znaleziono.

– Myślisz więc, że to była piwnica? – zapytał Gil, nie otwierając oczu.

– Piwnica, piwniczka na wino, może burzowiec. W każdym razie pod ziemią. Tak sądzę. Nawet kiedy burzono konstrukcję naziemną, piwnica powinna pozostać nienaruszona.

Frank wstał z krzesła, podszedł do kanapy i usiadł obok mnie. Wpatrywał się długo w mapę i hamował kaszel.

– Co to jest? – powiedział w końcu. – Kościół Świętego Stefana?

– Tak – potwierdziła Jenica. – Rumuński kościół prawosławny pod wezwaniem Świętego Stefana przy Cedar Street. Otwarto go w tysiąc dziewięćset szesnastym roku, lecz ponieważ stał tuż przy World Trade Center, kiedy zawaliła się południowa wieża, został całkowicie zniszczony.

– Pamiętam, oczywiście, widziałem w telewizji. Ulice na tej mapie tak się różnią od dzisiejszych, że z początku się nie zorientowałem, że to ten sam kościół. Ale „święty Stefan”… to dziwne.

– Co jest dziwne?

– W moim śnie widziałem dziadka. Siedział w starym czarnym mercurym marquisie, tyle że przerobionym na karawan. Zauważyłem, że włosy dziadka świeciły jak aureola i pomyślałem: Boże, on wygląda jak święty.

– To było w tym śnie z Susan Fireman? Kiedy próbowała pana przekonać, żeby wszedł pan do lustra?

Frank zakaszlał i odchrząknął.

– Tak, ale zaczynam sądzić, że to wcale nie był sen. To było coś bardziej przypominającego trans hipnotyczny. Susan Fireman była w mojej głowie, jak hipnotyzer. Przywoływała moje wspomnienia z dzieciństwa, abym uważał, że wszystko jest w porządku i nie ma się czym martwić. Mógłbym przejść przez lustro, umrzeć, zamienić się w strigoi i wszystko byłoby wspaniale. To wyglądało jak mój świat, było jednak całkowicie pod jej kontrolą.

– Nie nadążam – mruknąłem.

– Wszystko w tym śnie miało określone znaczenie. Plaża, lustro… wszystko. Co robił tam mój dziadek? Dlaczego siedział w karawanie? Dlaczego miał aureolą? Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że Susan Fireman próbowała mi coś pokazać. Moje wspomnienia, ale jej znaczenia. Spotkasz kogoś starszego, będziesz go szanować tak samo, jak szanowałeś dziadka, i pokochasz go.

– Pański dziadek wyglądał jak święty… – Jenica pokiwała głową, jakby zaczynała rozumieć, do czego Frank dąży. Była znacznie dalej niż ja. – Jak dziadek miał na imię?

– W tym właśnie rzecz. Stephen.

– A więc widział pan we śnie Stephena, który wyglądał jak święty i siedział w karawanie?

– Zgadza się.

– Czy w karawanie leżała trumna?

Frank zamknął oczy i przez chwilę się zastanawiał.

– Tak… tak, była. Duża, szara, metalowa. Była jednak bardzo poplamiona i skorodowana, jakby leżała całe wieki pod ziemią.

– Leżały wokół niej kwiaty?

– Nie, nie było kwiatów, ale coś było wokół niej owinięte Coś jakby gałęzie… srebrne i zielone, tyle że błyszczały i mogę przysiąc, że się ruszały.

– Węże – mruknęła Jenica.

– Węże? – zdziwiłem się.

– Oczywiście. Ta młoda strigoica próbowała nakłonić Franka, aby dołączył do niej tam, gdzie ukrywają się strigoi, prawda? Myślała o tym tak intensywnie, że jej myśli pojawiły się w śnie Franka, transie czy co to tam było, w każdym razie pojawiły się tak, jak zawsze myśli pojawiają się w snach: jako symbole, zagadki.

– Więc dziadek Franka wyglądał jak święty? – W dalszym ciągu niewiele rozumiałem. – A święty szukał trumny ze Zbieraczem Wampirów w środku.

– Tak, ale „święty” Stephen. Święty Stefan to nie człowiek, lecz budynek. To rumuński kościół prawosławny Świętego Stefana.

– Przecież jedenastego września został zrównany z ziemią.

– Zgoda, ale może lochy pod nim pozostały nietknięte.

– Czy twój ojciec przeszukiwał kiedykolwiek kościół Świętego Stefana? – spytałem Jenicę. – Wygląda na to, że to jedno z pierwszych miejsc, w jakie powinien się udać. Zwłaszcza że to tylko trzy przecznice od Redding’s Department Store.

– Oczywiście. Szukał tam w latach sześćdziesiątych, pod pretekstem, że studiuje architekturę. Niestety, niczego nie znalazł. Wspomniał mi o tym, kiedy Święty Stefan został zniszczony. Powiedział, że próbował tam szukać ponownie w latach siedemdziesiątych, gdy zobaczył w telewizji film dokumentalny o budowie World Trade Center. Pokazano w nim kopanie fundamentów i ojciec zauważył, jak miękka jest tam ziemia, co wcale nie było dziwne, bo na tamtejszych terenach składowano kiedyś odpady i kopało się tam bardzo łatwo. Pamiętam, jak się zastanawiał, czy Święty Stefan ma może lochy pod lochami, jak niektóre stare kościoły w Transylwanii i na Wołoszczyźnie. Pod większością z nich budowano tunele i katakumby, biegnące głęboko pod Karpatami. Za czasów imperium otomańskiego ukrywano tam kosztowności i dzieła sztuki. Ojciec poprosił władze kościelne o zezwolenie na poszukiwania, ale ponieważ wiedziano z prasy, że zamierza szukać strigoi, odmówiono mu. Zwierzchnik Kościoła prawosławnego w Nowym Jorku nie zamierzał dopuścić do tego, aby media zaczęły trąbić, że wpuścił na swój teren poszukiwacza wampirów!

– No cóż, może się mylę – powiedziałem – ale jeśli twój ojciec uważał, że warto się jeszcze raz przyjrzeć kościołowi Świętego Stefana, to chyba powinniśmy to zrobić.

Frank zakaszlał i skinął głową.

– Intuicja mi mówi, że może mieć pan rację.

– Jak się pan czuje? – zapytałem go. – Zrobić panu jeszcze jeden koktajl z wątróbki?

W odpowiedzi pokręcił energicznie głową.

– Wolałbym umrzeć… – wykaszlał w końcu.


Po krótkiej i kłótliwej dyskusji ustaliliśmy, że wszyscy pójdziemy szukać gniazda wampirów. Jenica uważała, że zabieranie Franka jest zbyt ryzykowne. Argumentowała, że ponieważ jest bardzo chory, będzie nas spowalniał, poza tym nie wiemy, czy nie jest bardziej zakażony wirusem strigoi, niż sądzi, i co będzie, jeżeli wciągnie nas w pułapkę? Gil był jednak przekonany, że poradzi sobie z Frankiem – nawet jeśli prowadzi podwójną grę. Sam Frank bardzo chciał być przy nas, wolał to od samotnego czekania, aż Zbieracz Wampirów po niego przyjdzie.

– Co o tym sądzisz, Harry?

– Moim zdaniem, jeśli Frank uważa, że da radę, powinien iść z nami. Nasza sytuacja jest już tak bardzo samobójcza, że gorzej być nie może.

Na ulicach było jeszcze ze dwadzieścia razy goręcej. Niebo przybrało przedziwny odcień zieleni, jaki mają podsuszone liście laurowe, i człowiek czuł się jak na innej planecie. Nigdzie nie było cieni – jakby i one pochowały się przed wampirami. Jeszcze zanim zeszliśmy z frontowych schodów domu Jenicy, miałem przepoconą na plecach koszulę i musiałem ciągle ścierać pot z czoła zwiniętą w kulkę chusteczką higieniczną. Frank ukrył ręce w kuchennych rękawicach, głowę schował pod kapturem, a twarz posmarował jeszcze grubszą warstwą kremu do opalania. Aby dokładniej osłonić go przed światłem, Jenica owinęła mu głowę firanką, toteż wyglądał jak średniowieczny trędowaty. Nawet tak przygotowany, kiedy zrobił pierwszy krok na słońce, wciągnął głośno powietrze i przez chwilę sądziłem, że się odwróci i ucieknie z powrotem do budynku.

– Frank? Frank?! Poradzi pan sobie?

– Harry, jeśli do tej pory udało mi się przeżyć… niech się pan nie martwi o mnie. Nie umrę. A poza tym… – zakaszlał głośno – niech mnie cholera weźmie, jeśli pozwolę na to, aby moja cholerna żona zabrała mi wszystkie rzeczy!

Odwróciłem się do Gila.

– To chyba pierwszy wampir, który bardziej martwi się podziałem majątku w wyniku rozwodu niż tym, czy zdoła napić się świeżej krwi – powiedziałem.

– Z tego co słyszałem, te rzeczy niewiele się różnią. Jenica w dalszym ciągu się dąsała, ale tak się składa, że lubię marudne kobiety. Włożyła krótką sukienkę z surowego lnu, ozdobioną wzdłuż karczka żółtymi i niebieskimi kwiatami, oraz buty z kremowej skóry. Na ramię zarzuciła haftowaną torbę z zestawem do połowu wampirów w środku. Był w nim duży krucyfiks, wysadzany bursztynem i heliotropem – kamienie te ojciec Jenicy dostał od prawosławnych mnichów z rumuńskiego klasztoru Maramures – który zawsze zabierał ze sobą, kiedy szukał strigoi. Do tego dochodziła okrągła mosiężna butelka ze święconą wodą, kilka pałeczek bladozielonego laku i zakręcany słoik z pastą czosnkową, zmieszaną z opiłkami srebra, otrzymanymi od artysty, zajmującego się stwarzaniem ikon. Ale najważniejszym elementem była książka o svarcolaci i zawarte w niej słowa, które mogły zamknąć zbieracza Wampirów z powrotem w jego trumnie – miejmy nadzieję – na następne sto pięćdziesiąt lat.

Gil również przyniósł ze sobą sprzęt, choć nieco innego rodzaju. Większość rzeczy zawiesił sobie wokół pasa: dwie latarki, długi śrubokręt, nóż myśliwski i kij baseballowy.

Na ulicach było upiornie cicho, trochę jak w opuszczonych przez ekipę dekoracjach filmowych, wszędzie jednak leżały ciała, które przy panującej temperaturze i wilgotności już zaczynały śmierdzieć. Co przecznicę stały zbite w kupę, wypalone samochody osobowe i ciężarówki – w niemal każdym pojeździe znajdowały się zwłoki, albo spalone, albo rozdęte od zbierających się pod skórą gazów i wyglądające jak dmuchane lalki. Na jednym ze skrzyżowań stał autobus pełen takich dmuchanych lalek – wszystkich możliwych ras.

Na chodniku obok śmietnika leżała trójka dzieci – trzymały się za ręce, a ich ciała migotały od much. Obok hydrantu zobaczyłem zwiniętą w kłębek kobietę w czerwonożółtej sukience. Z początku zdawało mi się, że do mnie mruga, kiedy jednak podeszliśmy bliżej, okazało się, że to złudzenie, wywołane przez robaki, spadające jej z czoła do pustego oczodołu.

– Nie mówiłem? – mruknął Gil. – To wygląda jak koniec tego cholernego świata.

Szliśmy dalej, choć mój żołądek wydawał z siebie paskudne bulgoczące odgłosy i dałbym wszystko za możliwość powrotu do mieszkania Jenicy, zatrzaśnięcia za sobą drzwi, zaryglowania ich i zaczekania, aż ktoś ogłosi komunikat, że można bezpiecznie wyjść na ulicę.

Niemal wszyscy leżący na ulicy ludzie mieli poderżnięte gardła – niektórzy tak głęboko, że ich kręgosłupy były prawie przecięte – ale na chodnikach było niewiele krwi.

– To robota strigoi – stwierdziła Jenica. – Podrzynają gardła i wypijają prawie całą krew. Widzicie, ile jest ciał? Muszą się bardzo szybko mnożyć.

Choć wiele sklepów miało rozbite okna wystawowe i wyłamane drzwi, były puste. Przed niektórymi leżały porozrzucane towary, nie sprawiało to jednak wrażenia, jakby wiele ukradziono. Strigoi szukały ludzkiej krwi, a nie kuchenek mikrofalowych.

Zajrzeliśmy do greckiego sklepu spożywczego. Na wyłożonej czarnymi i białymi kafelkami podłodze leżały zwłoki młodej kobiety. Twarz miała zakrytą podciągniętą wysoko sukienką, nogi szeroko rozłożone.

– Zaczekajcie chwilę – powiedział Gil. Stanęliśmy, on zaś wszedł do środka. Pochylił się nad zwłokami i obciągnął sukienkę, po czym przykrył kobiecie twarz kraciastą ściereczką i przeżegnał się.

Kiedy wyszedł, nic nie powiedział, ale w tym momencie zrozumiałem, dlaczego pomaga nam szukać wampirów. Po prostu wierzył w godność człowieka i znał prawdziwą wartość ludzkiego życia. Widział na własne oczy, co się dzieje, kiedy ludzie zmieniają się w diabły.

Przeszliśmy sześć przecznic, nie widząc śladu życia. Jedyną rzeczą, jaka się poruszała, były zasłony falujące w oknie na czwartym piętrze. Nie było ruchu ulicznego, syren, helikopterów, trąbiących w porcie statków. Nie było nawet psów. Jedynie trupy – z tego wiele tak zmasakrowanych, że trudno było dopatrzyć się w nich ludzkich kształtów. Widzieliśmy mężczyznę, któremu wbito głowę w odartą z ciała klatkę piersiową w taki sposób, że wyglądał, jakby miał z przodu dziwny garb. Ujrzeliśmy może trzyletniego chłopca, przejechanego przez ciężarówką, z głową rozwałkowaną na asfalcie na szerokość ponad pół metra.

W końcu dotarliśmy do Strefy Zero, gdzie zawaliły się wieżowce World Trade Center i gdzie zaczęto już budować Freedom Tower. Także tutaj nikogo nie było – przynajmniej nikogo żywego. Baraki ekip budowlanych zostały opuszczone, ciężki sprzęt – koparki, buldożery i betoniarki – stały w bezruchu. Sześć, może dziewięć metrów nad nami z dźwigu zwisało ciało mężczyzny, jakby go zlinczowano. Trupa dziobały mewy.

Kiedy przyszedłem tutaj po jedenastym września, miejsce to wzbudzało gwałtowne emocje, ale wrzała tu praca, panował hałas i wszędzie ktoś coś robił. Teraz jednak było upiornie pusto, cała okolica zamieniła się w opuszczony plac budowy w mieście zamieszkiwanym jedynie przez zaczynające gnić trupy i żywe trupy, które mogą wyjść na ulice dopiero po zmroku. Dźwig klekotał metalicznie, skrzypiały poskręcane blachy, a jedna z mew, czymś zdenerwowana, zaskrzeczała.

– Gdzie jest pieprzony rząd federalny? – warknął rozzłoszczony Gil. – Gdzie są ekipy ratunkowe? Piechota morska? Nie mówcie mi, że zostaliśmy spisani na straty. Nie da się zostawić całego miasta na pastwę losu!

Frank oparł się o barierkę i zakaszlał.

– Można, jeżeli panuje w nim epidemia.

– Chcesz powiedzieć, że zatrzasnęli okiennice i zostawili nas na pewną śmierć?

– A co ty byś zrobił? Jak mówi Harry, to się może rozprzestrzenić na Wschodnim Wybrzeżu jak pożar stepu.

– Ale nie ma nawet helikopterów!

Frank znów zakaszlał.

– Prawdopodobnie nie chcą nam robić niepotrzebnych nadziei.

– Jest! – krzyknęła w tym momencie Jenica, ale jej głos zabrzmiał głucho, jak głos człowieka, którzy krzyczy przez sen. – Święty Stefan!

Znajdowaliśmy się na Cedar Street sto pięćdziesiąt pięć, gdzie kiedyś był kościół Świętego Stefana. Zmieniono przebieg ulicy i wszędzie ustawiono metalowe płoty, leżało pełno gruzu, wiły się poskręcane rury i stały przenośne generatory prądu. Wzdłuż ulicy wykopano wąski rów, w którym układano rury i przewody. Był w kilku miejscach zarzucony ciałami, choć nie dało się od razu policzyć, ile ich było, a nie chciałem się zbytnio przyglądać. Twarz jednego z mężczyzn już lekko spływała.

Frank wyprostował się i pociągnął nosem, jakby można było wyczuć strigoi po zapachu.

– No i? – dopytywałem się.

– Coś czuję, ale nie jestem pewien. Jakby pustkę.

– Pustkę? Co masz na myśli?

– To trochę tak, jak przy przeprowadzce: człowiek ostatni raz się rozgląda, aby się upewnić, czy niczego nie zostawił, tak naprawdę jednak stara się zapamiętać wszystko, co w tym domu robił, ale… nie może…

– Co ze strigoi? – przerwał mu Gil.

– Nie wiem. Coś tu jednak na pewno jest. Moja skóra płonie. Bolą mnie zęby. Uwierzcie mi, naprawdę bolą, aż do korzeni.

Nawet przez firankę owiniętą wokół jego głowy widać było, że cierpi.

– Chcesz wrócić? – spytałem.

– Nie. Jestem pewien, że gniazdo jest tutaj. Znajdźmy tych drani i załatwmy ich.

Загрузка...