6

Pragnienie krwi

– Co tam jest?! – zawył Ted Busch. – Na Boga, facet, co tam jest?

Ostrożnie pchnąłem drzwi. Ponieważ w sypialni nie zdążyłem zawiesić normalnych zasłon i okno było zasłonięte zawieszoną na haczykach ciemnoczerwoną narzutą na łóżko, było w niej mroczno. Ale nikogo i niczego w środku nie było. Żadnych hord szepczących duchów, szarańczy ani ciemnych wyciągniętych postaci. Stało tam jedynie moje nieposłane łóżko z karmazynową kołdrą i brudnym czarnym prześcieradłem oraz pochlapane farbą kuchenne krzesło, które służyło mi jako szafka nocna. Na ścianie wisiał nieco sfatygowany plakat z magicznym rysunkiem J.F.C. Fullera, przyjaciela Aleistera Crowleya, mistrza czarnej sztuki, pełnym planet, sfalowanych linii i kobiet z płonącymi włosami. No i oczywiście była tam też większość moich ubrań – pogniecionych, brudnych i rzuconych na walizkę.

Dałbym jednak głowę, że był tam jeszcze pewien dziwny zapach. Zazwyczaj moja sypialnia pachniała lekko stęchłymi hinduskimi przyprawami i wilgotnym tynkiem, z dość istotnym dodatkiem wody po goleniu Eternity, teraz jednak czuć było tu coś jeszcze – zapach spalenizny, jaki zostawia na przykład wypalona zapałka – a powietrze było wyraźnie zakłócone.

Pociągnąłem kilka razy nosem. Miałem przedziwne wrażenie że jeszcze przed chwilą ktoś tu był.

Zajrzałem za drzwi, ale niczego za nimi nie było, jeśli nie liczyć moich nowych błyszczących kijów do golfa i sztywnego jeszcze nienoszonego płaszcza burberry – pamiątki z mojego życia z Karen, które odeszło jak sen. Mogłem stracić godność ale kijów golfowych nigdy.

– Jest coś? – spytał Ted, trzymając się w bezpiecznej odległości.

– Nic. Ktokolwiek to był lub cokolwiek to było, zniknęło.

– Przykro mi, facet. Za bardzo się bałem, naprawdę. Czułem, jakie to jest złe. Naprawdę czułem. To było jak w dzieciństwie, kiedy na drzwiach mojej sypialni wisiał szlafrok He-Mana i wiedziałem, że żyje i kiedy tylko mama zejdzie na dół, skoczy na mnie.

– Nie, Ted – powiedziałem, starając się zachować spokój. – To coś całkiem innego. Szlafrok He-Mana nie żył i nie skoczył na pana, ale pański strach przed nim był wystarczająco prawdziwy. Ja bałem się kształtu słojów na okleinie drzwi szafy w moim pokoju. Jeden z nich przypominał wilka i nie mogłem na niego patrzeć, żeby wilk nic przegryzł mi gardła, czego oczywiście nigdy nie zrobił.

– To coś, co było tu w środku… co to było? – dopytywał Ted.

– Na pewno było to coś żywego, ale nie zdążyliśmy tego zobaczyć.

– Czułem tak wielkie zło… tak wielkie, że aż marszczyła mi się skóra, i czułem to. Pachniało jak… bleeee…

Zdjąłem z głowy złotą czapeczkę i przeciągnąłem palcami przez włosy. Kimkolwiek była wyciągnięta postać, zdecydowanie miała złe zamiary – przynajmniej w stosunku do Teda. Oznaczało to, że muszę podjąć trudną decyzję – albo sprzedam Tedowi trochę ziół z Magicznej Spiżarni i odeślę go z Bogiem (na co miałem wielką ochotę), albo dowiem się, co za stwór chował się w mojej sypialni, dlaczego wywoływał u Teda koszmary senne, i spróbuję wysłać go z powrotem do zarośniętego pajęczynami zakątka świata duchów, z którego przybył.

Z mojego niezbyt długiego, ale burzliwego życia wyniosłem wiedzę, że stwory o złych zamiarach nie lubią, by się mieszać ich sprawy. Wszelkie próby pozbycia się ich kończą się zazwyczaj katastrofą i kontaktem ze zjawiskami, które przez długi czas nie pozwalają spokojnie spać. Poddałem się. Podszedłem do szafki, odkręciłem żółty słój i wyjąłem pęczek suszonej bylicy.

– Ted, dam to panu za darmo.

Młody człowiek uważnie przyjrzał się ziołu.

– Co mam z tym zrobić? Palić?

– Na pana miejscu bym tego nie robił. Najlepiej będzie przywiązać je do wezgłowia łóżka, co ochroni przez złymi snami.

– To jakieś zielsko.

– Tak, ale nie jest to zwykłe zielsko. To bylica pospolita, którą Celtowie nazywają „zielem czarownic”. W odróżnieniu od innych roślin pochyla się na północ, co oznacza, że jest magnetyczna, a więc bardzo wrażliwa na odbieranie nadprzyrodzonych sygnałów. Nie wiadomo, może… powie panu coś o tym, dlaczego ta… rzecz… zakłóca panu sen.

– Sądzi pan? – Ted był wyraźnie rozczarowany.

Objąłem go.

– Nie wiem, co jeszcze mógłbym dla pana zrobić. Spróbowałem wszystkiego, co umiem, ale pan wszystko zmarnował. Dowiedziałem się, co powoduje pańskie koszmary, skoro jednak nie chce pan spojrzeć temu w oczy, co mogę zrobić?

– Może powinniśmy poprosić pańskiego przewodnika duchowego o powtórkę?

– Przykro mi, Ted. Nie zrobi tego.

– Obiecuję, że tym razem wezmę się w garść. – Wciągnął dwa razy powietrze, które zaświstało mu w nosie, i stanął na baczność. Pokręciłem jednak głową.

– Ted, Śpiewająca Skała to szaman Siuksów i jest bard? dumny. Jeżeli Siuksowie sądzą, że nie okazano im wdzięczność za to, co zrobili, umieją się mocno nabzdyczyć, a Śpiewająca Skała jest w tym mistrzem. Zorganizowanie dla nas tego spotkania prawdopodobnie kosztowało go więcej wysiłku, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, a my co zrobiliśmy? Nie mieliśmy jaj, żeby na to spojrzeć. Naprawdę sądzi pan, że zrobi nam powtórkę?

Niemal słyszałem, jak Śpiewająca Skała mówi tym swoim oschłym, sarkastycznym tonem: „Biali ludzie! Ale z was wojownicy! Gdybym własnymi rękami zabił niedźwiedzia i położył go zakrwawionego u waszych stóp, ucieklibyście ze strachu jak przerażone dzieci!”.

– Rozumiem – mruknął Ted i wytarł nos grzbietem dłoni. – A może spróbujemy jutro?

– Nie sądzę. To nie jest umawianie się na wizytę u dentysty.

– Niech pan się nad tym zastanowi. Wypróbuję to zioło dziś wieczorem, ale jeżeli znów będę miał koszmary…

Dwie albo trzy przecznice dalej zawyła syrena ambulansu, po chwili dołączyła do niej następna – znacznie bliżej – a potem jeszcze jedna. Przypomniał mi się jedenasty września, wyjące wszędzie tamtego dnia syreny i poczucie, że świat zawalił się pod nami.

– Dobrze – odparłem. – Zastanowię się. Przykro mi, że nie mogłem dla pana więcej zrobić.


Odprowadziłem Teda do drzwi. Zszedł kilka schodków, po czym odwrócił się i popatrzył na mnie jak porzucony szczeniak, kiedy jednak pojął, że nie zamierzam zmienić zdania, powlókł się powoli w dół, schodek za schodkiem, z całej siły próbując sprawić, abym poczuł się winny.

Poczekałem, aż na dole trzasną drzwi, i wróciłem do mieszkania. Odsunąłem zasłony, aby do środka wpadło nieco światła. Zdjąłem tunikę i powiesiłem ją na wieszaku na kapelusze. Wyjąłem z lodówki puszką guinnessa i wróciłem do zielonego welurowego fotela, który uratowałem z zaułka za hotelem Algonquin. Jego najlepsze czasy już dawno minęły. Tył oparcia był pęknięty, a wypełnienie wyłaziło na zewnątrz, ale kto wie – może siadywał w nim Alexander Woollcott, który był jednym z moich bohaterów. „Między dzikimi zwierzętami istnieje swego rodzaju współpraca – powiedział kiedyś. – Bocian i wilk polują w tej samej okolicy”.

Wymacałem pod poduszką pilota i włączyłem telewizor. W poszukiwaniu baseballu przeskakiwałem z kanału na kanał, ale niemal każda stacja pokazywała sceny z nowojorskich szpitali, karetki i lekarzy. Biegnący u dołu ekranu napis informował: WAMPIRZA EPIDEMIA ATAKUJE MANHATTAN… SETKI LUDZI OGARNIĘTYCH PRAGNIENIEM KRWI… PONAD STU ZABITYCH… BURMISTRZ BRANDISI OGŁASZA STAN WYJĄTKOWY…

A więc to dlatego wyły syreny. Zwiększyłem siłę głosu i zacząłem słuchać. To było niewiarygodne… Na ekranie pojawił się urzędnik wyższego szczebla z Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych, łysiejący mężczyzna, który wyglądał jak hologram ze Star Treka. „…niemożliwy do opanowania przymus picia świeżej ludzkiej krwi, który każe zabijać przyjaciół, członków rodziny, a nawet własne dzieci. Kiedy chory zaspokoi pragnienie krwi, po kilku godzinach dochodzi do gwałtownych wymiotów, a następnie do zatrzymania pracy serca. Siedemnaście osób spośród tych, które zapadły na tę tajemniczą chorobę, już zmarło i obawiam się, że musimy się spodziewać znacznie większej liczby zgonów”.

Czarna dziennikarka zapytała go:

„Czy wiadomo coś na temat przyczyn tej epidemii?”.

Urzędnik pokręcił głową, potrząsając obwisłymi policzkami.

»Na razie mogę jedynie powiedzieć, że nie ma tu podobieństwa do żadnej znanej choroby i być może wcale nie jest to choroba w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Specjaliści CDC i Medcomu pracują bez przerwy nad tą sprawą, wspomagani przez naczelnych patologów z niemal wszystkich większych szpitali w Nowym Jorku.

„Jak obywatele mają się chronić?”.

„Zalecamy zachowywać się normalnie, ale w przypadku pojawienia się pieczenia skóry, nadwrażliwości na światło albo nadzwyczaj silnego pragnienia należy zgłaszać się do lekarzy”

Przełknąłem łyk guinnessa i beknąłem. Choć na ulicy wyły syreny, nie chciało mi się w to wszystko wierzyć. To musi być jakieś przedstawienie. Uwspółcześniona wersja Wojny światów Tym razem z wampirami. Oczywiście…

W tym momencie urzędnik CDC spojrzał w swoje notatki i powiedział:

„Przekazano mi także, że wczesnym zwiastunem tego tak zwanego zespołu wampirzego są koszmary nocne. Przerażające sny pojawiają się zazwyczaj trzy lub cztery dni przed załamaniem się stanu zdrowia i chory śni, że jest zamknięty w skrzyni na płynącym po wzburzonym morzu statku, czemu towarzyszą objawy choroby morskiej”.

Wyprostowałem się powoli. Szóstą Aleją pędził kolejny ambulans na sygnale, a za nim drugi, trzeci i czwarty. Na ekranie telewizora ktoś filmował z ręcznej kamery młodą kobietę, klęczącą na chodniku i wymiotującą krwią. Potem pokazano mężczyzną, którego sanitariusze wprowadzali do izby przyjęć szpitala Sisters of Jerusalem – umazanego krwią jak ofiara wybuchu bomby.

Boże… koszmary nocne. Identyczne sny miał Ted. Zdawało mu się, że jest zamknięty w trumnie, w ładowni płynącego po oceanie statku. A jeśli to jest zakaźne? Ted stał tuż przy mnie i wydychał powietrze prosto na mnie. Podawaliśmy sobie ręce i prawdopodobnie gdy mówił, wiele razy opryskały mnie mikroskopijne kropelki jego śliny.

Pobiegłem do łazienki, nasączyłem frotową rękawicę wrzącą wodą, wycisnąłem ją i położyłem sobie na twarz. Natychmiast zawyłem z bólu, jeśli jednak na skórze twarzy miałem jakieś wirusy, temperatura je załatwi. Jeżeli ja nie mogę znieść tego gorąca, to tym bardziej one.

Po chwili wrócił mi jednak rozsądek. Jeżeli seans ze Śpiewającą Skałą cokolwiek pokazał, to właśnie to, że koszmary senne Teda nie są spowodowane przez wirusa, ale przez materializację złego ducha. Materializacją, którą na własne oczy widziałem – wysoką, ciemną, wyciągniętą postać, prześlizgującą się przez drzwi mojej sypialni. Strząsnąłem z twarzy rękawicę i wbiłem wzrok w zmętniałe lustro nad umywalką. Moja twarz była bardzo czerwona.

Co miałem teraz robić? Zadzwonić do Teda i ostrzec go, że lada chwila zamieni się w krwiożerczego wampira? Zadzwonić do CDC i powiedzieć, że wszyscy ich eksperci marnują swój cenny czas, ponieważ „wampirza” epidemia nie jest spowodowana przez wirusa, lecz przez materializację jakiegoś ducha?

Wyobraziłem sobie, jak wyjaśniam: „Nawiązałem kontakt z nieżyjącym szamanem Siuksów, którego kiedyś znałem, i poprosiłem go, aby zwabił tego złośliwego ducha do mojej sypialni, co też uczynił. Niestety, mój klient za bardzo się przestraszył, aby otworzyć drzwi, więc nie obejrzałem sobie dobrze tego ducha. Dałem więc mojemu klientowi trochę bylicy i kazałem mu iść do domu”.

Nawet bym się nie obejrzał, jak znalazłbym się pod dobrym zamknięciem.


Niemal przez godzinę siedziałem przed telewizorem i patrzyłem, jak epidemia się rozprzestrzenia. Każde nowe wiadomości pokazywały kolejnych wymiotujących krwią ludzi i pracowników biura koronera, wywożących na łóżkach transportowych kolejne trupy w czarnych workach, ja zaś czułem się coraz bardziej winny i sfrustrowany. Do za dwadzieścia czwarta zmarło sto dziewiętnaście tak zwanych wampirów i znaleziono sto czterdzieści siedem ofiar zabójstw.

Zadzwoniłem do Karen, aby sprawdzić, czy ani jej, ani Lucy nic się nie stało. Usłyszałem jedynie automatyczną sekretarkę, a ponieważ Karen nie odbierała również komórki, zadzwoniłem do Hermana, portiera w jej domu.

– Pani Erskine wyjechała mniej więcej godzinę temu poinformował mnie. – Pojechała pokazać Lucy babci w Albany.

Matka Karen również nie odbierała, ale zostawiłem wiadomość, aby Karen zaraz po przyjeździe zadzwoniła do mnie i żeby zostały poza Nowym Jorkiem, aż to szaleństwo się skończy. Jeśli mnie posłuchają, będę miał jeden problem mniej.

Bardzo chętnie opowiedziałbym komuś z władz o koszmarach nocnych Teda, o Śpiewającej Skale i wyciągniętej postaci, która przeszła przez drzwi mojej sypialni, wiadomo jednak było, co się stanie, jeżeli spróbuję. W najlepszym wypadku uznano by mnie za szukającego rozgłosu szarlatana. Wystarczyłoby, żeby sprawdzili moje akta. Październik tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego – skazany za nieuczciwe wejście w posiadanie pięcioletniego chevroleta malibu przez wmówienie starszej pani z Englewood Cliffs, że mogę się porozumieć z jej zmarłym mężem jedynie poprzez radio w jej samochodzie. Było to oczywiście kłamstwo – a samochód okazał się kompletną ruiną, co też nie świadczy dobrze o moich umiejętnościach jasnowidzenia.

Właśnie… Potrzebuję kogoś, kto jest medium i przemówi w moim imieniu, pomyślałem nagle. Wiarygodnego medium. Kogoś szanowanego, poważnego, kogo słowa zostaną potraktowane poważnie.

Znałem takie dwie osoby. Leon Bordeman pracował w Nowojorskim Instytucie Badań Mediumicznych i twierdził, że regularnie rozmawia z Benjaminem Franklinem, choć wątpiłem, aby ten stary protekcjonalny osioł zechciał ze mną porozmawiać. Była także oczywiście Amelia Carlsson, z domu Crusoe, przypuszczałem jednak, że jak na ten żywot, ma mnie serdecznie dość. Nie twierdzę, że mnie nie lubiła, ale zawsze, nawet jeśli nie miałem takiego zamiaru, zjawiałem się u jej drzwi z porcją różnorodnych zmartwień i wszelkiego rodzaju przerażających mrocznych problemów.

Wkrótce potem w wiadomościach pokazano szacowną kobietę w średnim wieku, stojącą na czworaka pośrodku działu z obuwiem Bloomingdale’a i zarzygującą podłogą krwią. Doszedłem do wniosku, że nawet jeśli Amelia nie chciałaby ze rozmawiać, muszę spróbować. Podniosłem słuchawkę i wystukałem jej numer.

Kiedy dzwonek po drugiej stronie linii dzwonił, przepowiadałem sobie w pamięci, co powiedzieć. „Amelio, nie odkładaj słuchawki, to ja, Harry. Amelio, rozpaczliwie potrzebuję twojej mocy. Nowy Jork potrzebuje twojej pomocy. Amelio, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale…”.

Telefon dzwonił i dzwonił i już prawie byłem pewien, że pozostało mi jedynie pozostawienie kolejnej wiadomości, ale słuchawkę w końcu podniesiono i odezwał się głos z wyraźnym skandynawskim akcentem:

– Bertil Carlsson.

– O, dzień dobry! Na pewno mówię z panem Carlssonem?

– Zgadza się, Bertil Carlsson. Z kim rozmawiam?

– Przy telefonie Harry Erskine. – W słuchawce zapanowała cisza. – Harry… Erskine…

W dalszym ciągu nie było odpowiedzi. Właśnie zamierzałem ponownie się przedstawić, kiedy Bertil Carlsson zapytał:

– Tak?

– Hm, panie Carlsson… kiedyś przyjaźniłem się z pańską żoną. Mam nadzieję, że ciągle jeszcze jesteśmy przyjaciółmi. Nie pokłóciliśmy się ani nic w tym rodzaju, tylko po prostu od pewnego czasu się nie widzieliśmy. Od kilku lat, jeśli mam być szczery. No, od dwóch, może trzech.

– Wiem, kim pan jest, panie Erskine. Moja żona wspominała o panu.

– Świetnie! Mam nadzieję, że pozytywnie.

– Pozytywnie? Nie.

– No tak, chyba by tego nie zrobiła. Nie, żeby coś między nami… chcę powiedzieć, że kiedy się ostatnio widzieliśmy, wszystko odbyło się w dość przyjaznej atmosferze…

– Czego pan chce, panie Erskine?

– – Oglądał pan wiadomości? O tej epidemii?

– Tak, właśnie oglądamy. A przynajmniej próbujemy

– Więc Amelia jest z panem?

Zapadła kolejna długa przerwa.

– Nie sądzę, abym chciał, by z panem rozmawiała. Może nie opowiedziała mi o wszystkim, co razem robiliście, ale wolałbym, żeby nie miała z panem więcej do czynienia. – Wypowiedział „wolałbym” w taki sposób, że zacząłem się zastanawiać, jak brzmiałoby w jego ustach słowo „volvo”.

– Panie Carlsson, rozumiem pańskie uczucia. Naprawdę, Na pańskim miejscu też bym nie chciał, aby moja żona miała ze mną więcej do czynienia, ale widzi pan, co się dzieje. Ta epidemia. Chyba wiem, co ją powoduje, i uważam, że mógłbym pomóc uratować masę ludzi.

– Panie Erskine, nie zamierzam pana powstrzymywać.

– Oczywiście. Nie powstrzymuje mnie pan, problem jednak w tym, że muszę znaleźć kogoś we władzach, kto mi uwierzy, a z jakiegoś powodu ludzie posiadający władzę nie są gotowi mi wierzyć.

– Nie potrafię sobie wyobrazić dlaczego.

– Panie Carlsson, nawet by mi do głowy nie przyszło dzwonić do Amelii, gdybym umiał wymyślić coś innego, ale sam pan widzi, ilu ludzi umiera i ilu zostało zamordowanych. Mówimy o setkach ofiar i nic nie wskazuje, aby się na tym skończyło! Co by było, gdyby pan na to zapadł? Gdyby Amelia zachorowała?

– Panie Erskine…

– Proszę mówić mi Harry i proszę nie sądzić, że pozwolę, aby cokolwiek stało się Amelii. Jest pan bardzo szczęśliwym człowiekiem, skoro ma pan taką żonę, ale muszę z nią porozmawiać… nawet jeśli mnie pogoni.

Podniesiono drugą słuchawkę.

– Harry?

Poczułem się, jakby rozbujany worek bokserski trafił mnie prosto w twarz.

– Amelia…

– Co się dzieje, Harry?

Przez chwilę nie byłem w stanie mówić. Moje gardło się snęło i mogłem jedynie bezgłośnie otwierać i zamykać usta jak wyciągnięta na brzeg ryba. Pomijając moje sny, nigdy nie byliśmy kochankami, zawsze jednak miałem wrażenie, że nasze losy są ze sobą nierozerwalnie splątane. Przed laty dokonałem – jak zwykle – złego wyboru i teraz rozmowa z osobą, z którą mogłem dzielić życie, gdybym był nieco skromniejszy, grzeczniejszy, okazał się mniejszym dupkiem i postrzegał ją taką, jaką naprawdę była, wydawała mi się niemal nie do zniesienia.

– Właściwie wcale nie chciałem do ciebie dzwonić – wydukałem. – Nie, to nic tak… nie chciałem cię w nic wplątywać, to chciałem powiedzieć. Powinienem był zadzwonić przed laty, prawda, ale wiesz… zawsze był jakiś powód, by tego nie zrobić.

– Widziałam twoje ogłoszenie w „Village Voice”. Dlatego wiem, że jeszcze żyjesz. Ty i Karen… w dalszym ciągu jesteście razem?

– W zasadzie nie. To chyba taki przypadek, kiedy jedna strona używa nazwy „ziemniaki”, a druga pommes dauphnoise.

– Szkoda. Zawsze mi się wydawało, że jest z was dobrana para.

– Karen chciała dla mnie dobrze, ale ja chyba lepiej czuję się sam.

– Przykro mi… Tak poza tym to zrozumiałam, co chcesz mi powiedzieć. Chłopak zjawił się u ciebie? Ten z koszmarami nocnymi.

– Ted Busch? O tak, był u mnie. Właśnie z tego powodu dzwonię.

– Harry, nic więcej nie mów. Już się tym nie zajmuję.

– Wiem, Ted mi powiedział, ale… – Musiałem się skracać, żeby mi nie przerwała. – Przepowiedziałem mu przyszłość kartami Jeu Noir i jego Kartą Przepowiadającą była Wodna Kobieta.

– Harry! Nie chcę nic o tym wiedzieć! Nie chcę!

– Amelio, ale Wodna Kobieta to dość przerażająca przepowiednia, nieprawdaż?

Zawahała się, musiała mi jednak przyznać rację.

– Zgadza się, to dość przerażająca przepowiednia.

– Jest znacznie gorzej. Ted namówił mnie do skontaktowania się ze Śpiewającą Skałą.

– Wybacz, ale w czym problem? To był mój pomysł Pomyślałam, że Śpiewająca Skała może pomóc ci odkryć, co się dzieje.

Delikatnie szczęknął drugi aparat. Najwyraźniej Bertil Carlsson nie miał ochoty dłużej słuchać, jak jego żona gawędzi sobie z obcym facetem. Na pewno jest to dla mężczyzny trudne – nie mówiąc już o tym, że rozmawia z nim o sprawach, o których on sam nie ma pojęcia. Rozumiałem go, ale musiałem pogadać z Amelią. Nie było innej możliwości.

– Poprosiłem Śpiewającą Skałę o otwarcie drzwi i pokazanie mi, co jest przyczyną nocnych koszmarów Teda.

– Zrobił to?

– Tak. Widziałem to na własne oczy, a było naprawdę przerażające. Wysokie, ciemne i bardzo rozciągnięte… jak cień, kiedy słońce jest nisko nad horyzontem. Przeszło przez drzwi mojej sypialni, ale problem w tym, że Ted za bardzo się bał, żeby na to popatrzeć. Kiedy otworzyłem drzwi do sypialni, zjawa zniknęła.

– Przykro mi, Harry, ale nie wiem, jak mam ci pomóc.

– Czy Ted ci mówił, jakie ma koszmary?

– Nie. Powiedział tylko tyle, że powtarzają się co noc i boi się spać.

– Oglądasz wiadomości, prawda? Słyszałaś gościa z CDC, który mówił o tej epidemii? Zanim ktoś poczuje nieprzepartą chęć picia ludzkiej krwi, ma senne koszmary. Ludzie śnią o tym, że zamknięto ich w trumnie albo skrzyni i płyną statkiem. Wszyscy to śnią… wszyscy! U Teda było dokładnie tak samo! Trumna, statek, dokładnie! Co ci to mówi?

Amelia przez chwilę milczała.

– Harry, ludzie miewają podobne senne koszmary, zwłaszcza jeśli cierpią na tę samą chorobę. Czytałam o ludziach chorych na trąd… często mają sny, w których ich ciało się rozpuszcza jak masło. A ludzie z wysoką gorączką miewają wrażenie, że pełzają po nich karaluchy.

– Oczywiście, to z pewnością prawda, ale mówimy o setkach przypadków. To, co przywołał Śpiewająca Skała, nie było ani wirusem, ani chorobą. To było żywe. Osoba, zjawa, nie wiem, jak to opisać.

– Czy chcesz powiedzieć, że za koszmary senne wszystkich tych ludzi, a więc i za całą epidemię, jest odpowiedzialne właśnie to coś?

– Dokładnie. To nic choroba, ale wojna. Jakiś zły duch wnika do ludzkich umysłów i ich ciał. Kto wie, czym się to skończy! Dziś Nowy Jork, jutro cały stan, pojutrze całe Wschodnie Wybrzeże.

– Harry, na Boga! Trochę za bardzo puszczasz wodze fantazji. Jestem pewna, że nic takiego się nie stanie. Niezależnie od tego, czym była zjawa, którą przywołał Śpiewająca Skała, jest to tylko fobia Teda, nic więcej. Jakieś straszydło z jego dzieciństwa, które nagle wypłynęło z jego podświadomości. To się zdarza, kiedy ludzie są w stresie.

– Amelio, zaczynasz mówić jak psychiatra Karen. Straszydła z dzieciństwa nie powodują identycznych koszmarów sennych u trzystu ludzi. Straszydła z dzieciństwa nie sprawiają, że ma się ochotę poderżnąć gardło własnemu dziecku i pić jego krew, tryskającą prosto z szyi.

– Może tak, a może nie – odparła Amelia. – Jak jednak wcześniej powiedziałam, nie zajmuję się już tymi sprawami.

– Ty tak postanowiłaś czy Bertie?

– Bertil. Oboje. Dlatego… dlatego, że za każdym razem, kiedy odbywałam seans, otwierały się trumny, które powinny pozostać zamknięte.

Amelio, naprawdę jestem przekonany, że tę epidemię wywołuje zły duch… ten sam, który przeszedł przez mojej sypialni.

– Harry, czy ty słyszysz, co mówisz? Brzmisz jak z komiksu.

– Ale tak to czuję! Czuję to w powietrzu! To jak nadchodząca burza! Pamiętasz, co się działo tuż przed pojawieniem się Misquamacusa? Psy szczekały, koty chciały się schować pod kanapę, a włosy stawały dęba. Teraz jest tak samo!

Podniesiono drugą słuchawkę.

– Panie Erskine, nie chcę być niegrzeczny, ale chciałbym aby się pan streszczał. Denerwuje pan moją żonę.

– Panie Carlsson… Bertie… proszę, za nic nie chciałbym zdenerwować pańskiej żony, ale muszę się z nią zobaczyć. Musimy o tym porozmawiać. Możliwe, że mamy do czynienia z końcem ludzkiej cywilizacji.

Bertil Carlsson wziął bardzo głęboki wdech.

– Panie Erskine, wszystko, co żona opowiadała mi o panu, jest prawdą. Jest pan kompletnym czubkiem.

Загрузка...