23

Krew Manitou

Zbieracz Wampirów i strigoi odwrócili się ze zdumieniem do Jenicy. Mieli wściekłe oczy, zakrwawione ubrania, zza kołnierzy leciał im dym i byli prawdopodobnie najstraszliwszą bandą, jaką można spotkać na świecie, ale Vasile Lup był najgorszym koszmarem. Sposób, w jaki pochylał się z boku na bok, z twarzą, która w ciągu sekund zmieniała się w coś innego, był przerażający.

Jeszcze straszniejsze było to, że ukrywał się w nim Misquamacus, co sprawiło, że stał się bardziej mściwy niż kiedykolwiek – nawet wtedy, gdy został svarcolaci.

Jenica jednak – Boże, chroń ją! – szła w jego kierunku, jakby wcale się go nie bała. Trzymała wysoko ozdobiony kamieniami krzyż, pryskała na boki święconą wodą i recytowała słowa formuły odczarowującej wysokim, wyraźnym głosem:

– Zwalniam cię, Vasile Lup! Rozpraszam twojego ducha! Niech ziemia weźmie z powrotem ciało, które ci dała, niech wiatr weźmie z powrotem oddech, a rzeki niech zabiorą twoją krew! Niech popioły twojej duszy zostaną rozrzucone jak popioły twojego ciała!

Zbieracz Wampirów pochylił się ku niej i ryknął, ale Jenica ponownie smagnęła go święconą wodą.

– Zwalniam cię, Vasile Lup! Oby pamięć o tobie rozwiała się z pyłem, a twoje imię zostało zapomniane przez języki tych, którzy kiedykolwiek je wypowiadali! Niech gwiazdy zapomną o tym, że kiedykolwiek przepowiadały twój los, a księżyc niech zaprzeczy, że kiedykolwiek szedłeś w jego świetle!

Zbieracz Wampirów zrobił chwiejny krok w jej stronę. Otworzył usta, w których pojawiły się kolejne usta, drugie i trzecie, a jego krzyk sprawił, że cały budynek zadrżał, jakby tuż nad naszymi głowami przeleciał odrzutowiec bojowy.

Jenica odwróciła kartkę, ale kiedy miała wypowiedzieć końcową formułę, skoczyła ku niej Susan Fireman i wyrwała jej książkę z rąk.

– Harry! – krzyknęła Jenica.

Susan Fireman biegła ku drzwiom, przyciskając książkę mocno do piersi. Wyskoczyłem zza zasłony, aby odciąć jej drogę, ale była dla mnie zbyt szybka. Zbiegła schodami na podjazd – prosto w promienie słońca.

Zanim przebiegła kilka jardów, z jej płaszcza zaczął lecieć dym. Robił się coraz gęstszy i gęstszy i Susan zwolniła, więc mogłem się do niej nieco zbliżyć. Nagle zapaliły się jej włosy i wrzasnęła z bólu.

– Harry! Książka! – zawołała Jenica. – Nie pozwól, żeby się spaliła!

Było już jednak za późno. Kiedy Susan Fireman dotarła do skraju otaczającego staw trawnika, cała buchnęła płomieniem. Krzyknęła, przewróciła się na bok i zaczęła turlać, lecz płomienie robiły się coraz większe. Podbiegłem do niej i próbowałem zabrać jej książkę, ale trzymała ją blisko siebie, a buchało od niej zbyt wielkie gorąco, aby można się było bardziej zbliżyć.

Po chwili przestała krzyczeć i leżała na trawie bez ruchu w pozycji embrionalnej, wpatrując się we mnie, a słońce ją kremowało. Skóra na jej twarzy pękała i czerniała, wargi napęczniały i również popękały. Przez spalone ciało dłoni zaczęły wychodzić kości. Smród spalonego ludzkiego ciała był tak intensywny, że dostałem mdłości.

Mógłbym przysiąc, że widzę uśmiech na jej twarzy. Może zawsze wiedziała, że w ten sposób skończy? Choć była jedną ze strigoica, może czuła skruchę, że zamordowała tylu ludzi…

– Harry! – krzyknęła Jenica.

Kiedy chciałem się odwrócić, by sprawdzić, o co chodzi, Susan Fireman eksplodowała i za moment jej poczerniałe kości opadły na kupkę, niczym jakieś koszmarne bierki.

– Harry, oni uciekają!

Odwróciłem się i zobaczyłem, że Zbieracz Wampirów i pozostała trójka strigoi biegnie przez podjazd w kierunku stawu. Owal wody skurczył się jeszcze bardziej, ale było jej jeszcze dość, aby Vasile Lup miał dokąd uciec. Wyciągnąłem zza paska kość i ruszyłem biegiem ku stawowi. Pociłem się i ciężko dyszałem, przeklinając Browar Guinnessa.

Z cieni Zbieracza Wampirów leciał dym, a wszystkie trzy strigoi zapaliły się dokładnie na skraju trawnika. Płomienie furkotały nad nimi jak pomarańczowe flagi.

– Harry, musisz go zatrzymać!

Nie wiem, w jaki sposób udało mi się w tak krótkim czasie dobiec do stawu. Może Śpiewająca Skała wezwał na pomoc Ducha Wiatru, aby dmuchnął mi w plecy, może za jedną dłoń złapała mnie Adelaide Bright, a za drugą Frank Winter i pociągnęli mnie razem, aby ich śmierć nie okazała się niepotrzebna.

Gnałem w dół trawiastego zbocza, machając rękami, i po chwili stanąłem po kolana w wodzie, kiedy Zbieracz Wampirów był jeszcze oddalony od stawu o dziesięć metrów. Trójka strigoi nie miała szans. Byli w połowie zbocza, gdy eksplodowali, a ich płonące szczątki zostały rozrzucone po trawniku.

Stałem w wodzie i wpatrywałem się w Zbieracza Wampirów, trzymając wysoko uniesioną kość.

– To koniec, Lup! Nie zbliżaj się!

Cienie Zbieracza Wampirów odchylały się od słońca pod kątem niemal czterdziestu pięciu stopni i leciało z niego tyle dymu, że z trudem mogłem dostrzec jego twarz. Palił się i kipiał z wściekłości, ale zatrzymał się. Moc, która kryła się w kości, z pewnością była silniejsza od słońca.

W kłębach dymu strzelały płomienie. Zbieracz Wampirów zawył tysiącem głosów – jak uwięzieni w palącej się katedrze wierni.

– Stój i nie ruszaj się! – krzyknąłem. – I ty, i Misquamacus!

Nagle na podjeździe, między klonami, pojawił się jadący z dużą prędkością czarny samochód terenowy. Jenica biegła w moją stronę, ale i ona musiała go zobaczyć, bo osłoniła oczy i stanęła.

Nie zwalniając, samochód zjechał z podjazdu i skierował się w naszą stronę. Pędził po trawie, a kiedy był jakieś dwadzieścia metrów od nas, zahamował. Wysiadł z niego mężczyzna w szarej koszuli i szarych spodniach i ruszył w moim kierunku.

– Niech się pan wynosi! – wrzasnąłem. – Chce pan zginąć?!

Mężczyzna zignorował mnie jednak i po chwili stał obok mnie, w wodzie. Miał trochę ponad pięćdziesiąt lat, sczesane do tyłu włosy i haczykowaty nos. Z jego lewego ucha zwisał skomplikowany kolczyk ze srebrnych elementów i piór, przypominający indiańskiego „łapacza snów”.

– Jestem Razvan Dragomir – powiedział, po czym, jakbym go nie usłyszał, powtórzył: – Jestem Razvan Dragomir.

– Co tu jest grane? Podobno był pan w Bukareszcie!

– Cały czas byłem tutaj. To za długa historia, aby teraz ją opowiadać. Musi pan wpuścić svarcolaci do wody, zanim spłonie.

– Słucham…? Nie sądzę. Nie wie pan, co ten skurwiel narobił w Nowym Jorku? Zabił tysiące ludzi!

Zbieracz Wampirów ponownie ryknął. Z jego cieni buchało coraz więcej płomieni, dym zasnuł już cały trawnik i wpływał między drzewa. Jenica obeszła go, chroniąc dłonią twarz od gorąca. Była kompletnie zaskoczona.

– To ty, ojcze?

– Jenico, nie ma czasu na wyjaśnianie czegokolwiek, w każdym razie ten człowiek musi natychmiast pozwolić uciec Vasile Lupowi, inaczej wszystko, nad czym pracowałem, zostanie zniweczone!

Zrobił dwa kroki w moim kierunku i próbował wyrwać mi kość, ale przełożyłem ją do drugiej raki i odepchnąłem go.

– Nie ma czasu! – zawołał. – Nie ma czasu! Musi pan pozwolić mu uciec, inaczej zginie!

– Chyba pan oszalał! – odkrzyknąłem. – Wie pan, ilu ludzi umarło? Wie pan, ilu ludzi zamieniło się w wampiry?

– Oczywiście, że wiem! Oczywiście! Właśnie tak miało być! Ale teraz musi pan pozwolić uciec Zbieraczowi Wampirów ze słońca! Błagam pana… proszę!

Znów skoczył w moją stroną, cofnąłem się jednak dwa kroki i Razvan Dragomir padł na kolana. Popatrzył na mnie z rozpaczą, było już jednak za późno. Zbieracz Wampirów wydał ze swoich wielu gardeł przeraźliwy wrzask i buchnął płomieniem.

Ogień trzaskał i pluł płomieniami, a był tak oślepiający jak błysk magnezji. Choć nie dało się patrzeć na Vasile Lupa wprost, można było dostrzec, że jego cienie powoli znikają – jak wycierany gumką ołówkowy rysunek.

Razvan Dragomir nadal klęczał, jego szare spodnie zrobiły się czarne od wody, i w osłupieniu wlepiał wzrok w Vasile Lupa – jak patrzący na niszczejące dzieło swego życia artysta. Jenica podeszła ostrożnie do krawędzi wody i stanęła za plecami ojca, ale nikt się nie odzywał.

Kiedy ostatnie pasma dymu zniknęły między drzewami, zaszumiało, jakby nagle powiał silny wiatr, a powierzchnia wody zadrżała. Obok mnie przemknęło coś wielkiego – jak wielka ciężarówka, która przejeżdża obok człowieka i ma się wrażenie, że go za sobą pociągnie. Odwróciłem się i popatrzyliśmy na siebie z Jenicą, ale chyba też nie wiedziała, co to było.

Razvan Dragomir wstał powoli. Wyglądał dokładnie jak na zdjęciach, które widziałem w jego mieszkaniu: wysoki, smagły, o bardzo rumuńskiej twarzy. Kiedy się prostował, zaczął nagle rosnąć. Patrzyłem na niego i choć w dalszym ciągu miałem przed sobą Razvana Dragomira, widziałem, że bardzo się zmienił. Jego oczy były teraz głębiej osadzone, policzki pokryły się rytualnymi nacięciami, a na jego głowie pojawiło się nakrycie, utworzone z żywych karaluchów, pszczół i wijących się larw.

– Misquamacus… – wyszeptałem.

– Wydaje ci się, że jesteś moją nemezis, biały człowieku? – spytał. Jego głos wibrował w kościach mojej czaszki. – Wydaje ci się, że mnie pokonałeś?

Moje serce waliło jak tam-tam.

– Stąd, gdzie stoję, tak właśnie to wygląda – odparłem.

– Jesteś głupcem. Nie udowodniłem ci, że nawet po śmierci nie można mnie pokonać? Pozostanę twoim wrogiem na zawsze… dopóki kraj, który należał kiedyś do nas, nie zostanie nam zwrócony, a wasze miasta nie znikną z powierzchni ziemi.

– Misquamacusie, chyba czegoś nie rozumiesz. Mieszkamy w tym kraju od czterystu lat, są nas teraz miliony i co, zabijesz nas wszystkich? Nie liczysz się już! Nawet nie masz własnego ducha. Popatrz na siebie: musisz ukrywać się w ciele białego człowieka!

– Beze mnie ten człowiek nie miałby żadnej mocy. Beze mnie nie ożywiłby Zbieracza Wampirów, a bez Zbieracza Wampirów nigdy nie osiągnąłby swojego celu i nie ożywiłby krwiopijców.

– O czym ty mówisz?! – krzyknęła histerycznie Jenica.

Misquamacus odwrócił się do niej. Jego twarz znów przypominała twarz jej ojca. Kiedy się odezwał, jego głos miał obcy akcent.

– Kochanie, czy nie mówiłem ci zawsze, jak wspaniały byłby świat, gdyby ludzie nie musieli umierać? Byłby światem nauki i kultury. Światem, w którym geniuszy nie zakopywano by w ziemi. Musielibyśmy żyć przy świetle księżyca i ukrywać się za dnia, ale to przecież niewielka cena za to wszystko!

– To ty ożywiłeś Vasile Lupa?

– Zawsze o tym marzyłem, ale nie udawało mi się, dopóki nie znalazłem świętej kości.

Zmrużyłem oczy.

– Świętej kości? Tej kości?

– To kość z nogi ojca Juana de Palosa, który przybył na Florydę we wrześniu tysiąc pięćset czterdziestego drugiego roku z hiszpańską flotą Alvara Nuneza Cabeza de Vaca.

Jenica potrząsnęła głową, jakby miała wodę w uszach.

– Nie rozumiem, ojcze. Nie rozumiem.

– To nietrudne, skarbie Ojciec Juan był wampirem… Cabeza de Vaca zabrał go ze sobą, aby zlikwidował Apelachów, którzy byli szczególnie wrogo nastawieni wobec hiszpańskich konkwistadorów Ale u wybrzeży Florydy pięć statków Cabeza de Vaca zniszczył w nocy sztorm, a ojciec Juan został wyrzucony na brzeg i pojmany Kiedy wzeszło słońce, spłonął jak każde strigoi. Wielki czarownik Apelachów zatrzymał jednak kość z jego nogi, wyrył na niej magiczne symbole i dał jej moc Dachihna. W mitologu Apelachów Dachihn to manitou, które może wezwać zmarłych na pomoc żywym, a potem odesłać ich z powrotem w niebyt. Czarownik zrobił to, aby Apelachowie mieli broń, której mogliby użyć, gdyby hiszpańscy konkwistadorzy przywieźli ze sobą jeszcze więcej strigoi. Ale nie zrobili tego.

– A do czego pan jej potrzebował? – spytałem.

– Chciałem ożywić strigoi, a może tego dokonać jedynie svarcolaci. Odkryłem jednak, że svarcolaci może być ożywiony tylko przez duchy kraju, z którego pochodzi. W Ameryce nie ma rumuńskich duchów, jest zbyt daleko od Karpat. Plan Gheorghe Vlada, aby zniszczyć Indian, nigdy by się nie powiódł, bo dopóki nie miał świętej kości i mocy Dachihna, nie mógłby obudzić Vasile Lupa.

– Nigdy mi o tym nie opowiadałeś – wtrąciła się Jenica. – Nigdy nie mówiłeś, że znalazłeś trumny strigoi.

– Skarbie, znalazłem je wiele lat temu, ale po co miałbym ci o tym mówić, jeżeli nie znalazłem sposobu ich ożywienia?

– Po co? Jestem twoją córką! Twoim ciałem i krwią! Jestem półstrigoica!

– Jeżeli uważasz, że cię zwiodłem, to przepraszam. Nie byłem pewien, czy zaakceptujesz to, co zamierzałem. Jesteś taka podobna do swojej matki…

– Jak… zna…lazłeś… tę kość? – Jenica była taka zła, że się jąkała.

– To było bardzo trudne, kochanie. Zajęło mi to ponad ćwierć wieku. Czasami byłem bliski załamania, ale nie rezygnowałem, wiedziałem bowiem, że jest to klucz do mojego wielkiego planu. W końcu odkryłem ją w prywatnej kolekcji w Pescagoula. Należała do starej kobiety, emerytowanej pani antropolog, która nie miała pojęcia, co to jest. Tylko ta święta kość mogła ożywić Vasile Lupa, ale tylko indiański szaman mógł znać rytuał, który sprawiłby, że zadziała. – Zaśmiał się niewesoło. – Mało jednak brakowało, aby po tych wszystkich latach mój wielki plan legł w gruzach. Nie mogłem znaleźć indiańskiego czarownika, który by wiedział, jak się do tego zabrać, i znał rytuał Dachihna. Przeczytałem wszystkie książki i artykuły na temat magu Apelachów, jakie udało mi się znaleźć, nie było w nich jednak niczego o ożywianiu zmarłych A potem nastąpił jedenasty września Oczywiście nic nie rozumiałem z tego, co się działo. Skąd miałem wiedzieć, że ogień w płonących wieżach World Trade Center spowodował, że duch Misquamacusa ponownie zlał się w jedno? Odkryłem to znacznie później, kiedy mogłem znów wejść do krypt pod kościołem Świętego Stefana. Gdy tylko tam wszedłem, poczułem się, jakby owiał mnie huragan. Misquamacus wniknął we mnie jak wicher i przemówił do mnie. Dał mi moc i wiedzę, jak używać kości, mogłem więc ożywić Vasile Lupa.

– Pakt z diabłem. – mruknąłem.

– Jeżeli chce pan to tak nazwać, to owszem, zawarliśmy umowę. Misquamacus miał ożywić Vasile Lupa i ukryć się w jego wnętrzu. Vasile Lup nie chciał być budzony ze snu, ale nie miał wyboru. Zostawiłem w jego trumnie kość, aby nigdy nie mógł tam wrócić.

– I dał pan Misquamacusowi całą armią wampirów?

– No cóż… Strigoi miary się żywić krwią białych ludzi i wszystkich innych, których Misquamacus uważał za wrogów. Indianie mieli być oszczędzani. W ciągu kilku lat odzyskaliby swój kraj i mogliby żyć w nim bezpiecznie za dnia, a strigoi rządziłyby nim w nocy.

– Przyjemny scenariusz – prychnąłem.

Razvan Dragomir popatrzył na swoją córkę.

– To bardzo niedobrze, że musiałaś się w to włączyć, skarbie, z tym… człowiekiem. Mogła to być złota era dla nas, Indian i strigoi.

Podszedłem i trąciłem go kością. Cofnął się, jakbym potraktował go prądem.

– A więc ta kość może wzywać duchy z zaświatów i odsyłać je tam z powrotem?

– Nie bez rytuału Apelachów.

– Chyba nie potrzebuję rytuału Apelachów. Myślę, że wystarczy wsadzić tę kość tam, gdzie najbardziej boli. Może mógłbym zrobić z panem to samo, co robił ze swoimi wrogami Dracula, jeśli wie pan, co mam na myśli.

Pchnąłem go ponownie końcem kości i niemal podskoczył, wywracając oczy jak epileptyk.

– Nie wiem, kim pan jest, ale nie może pan nic zrobić, aby powstrzymać strigoi. Są wszędzie i każdej nocy będzie ich więcej.

– Naprawdę? Tak się tylko panu wydaje. Ścigają je zabójcy potworów, wnukowie Zmiennej Kobiety, i wkrótce wytropią wszystkie co do jednego i upieką. Nawet jeśli któremuś z nich uda się przeżyć, pozostać żywym umarłym czy jak to tam nazwać, co pańskim zdaniem zrobi Misquamacus, kiedy niemal wszyscy jego sojusznicy zostaną zlikwidowani?

– Zawarliśmy pakt. Mamy umowę. Indianie za dnia, strigoi w nocy.

– Może i ukrywa pan w sobie ducha Misquamacusa, ale nie wie pan, kto to jest. Naprawdę sądzi pan, że pozwoli przez całą noc szaleć po swojej cennej prerii zgrai białych wysysaczy krwi? On wykorzystuje pana, przyjacielu. Używa pana, aby dokonać zemsty, a kiedy już się zemści, pan i pańskie wampiry pójdziecie do trumien, gdzie wasze miejsce.

– Milcz! – wrzasnął Razvan Dragomir. Jego twarz zaczęła się gwałtownie zmieniać, przybierając rysy Misquamacusa. Próbował złapać kość, ale odsunąłem ją na bok, po czym znów go nią kilka razy dźgnąłem. Za każdym razem dostawał lekkich drgawek. – Strigoi! – ryknął. – Potrzebuję was! Strigoi, weźcie tego człowieka! Jego krew jest wasza!

Cofnąłem się o krok. Woda już niemal całkiem spłynęła, pozostało jeszcze może jakieś parę centymetrów. Kiedy się cofałem, z lustra wody wysunęła się ręka i złapała mnie za kostkę. Po chwili wysunęła się druga – z kuchennym nożem, który wbił się w mój but i bok stopy. Nawet nie umiem opisać, jak cholernie zabolało.

– Spadajcie! – krzyknąłem i zacząłem walić w atakujące mnie dłonie kością, nie zniknęły jednak, a obok nich zaczęły pojawiać się następne i następne. Po chwili ze trzydzieści dłoni trzymało mnie za nogi. Pękała na nich skóra i leciał z nich dym, ale mimo że paliło je słoneczne światło, wciągały mnie w dół. Nagle przypomniałem sobie, że przecież jestem półstrigoi, więc mogę przenikać przez powierzchnię zwierciadlanych odbić. Waliłem w dłonie kością, ale nie puszczały. Choć woda miała zaledwie kilka centymetrów głębokości, wkrótce byłem zanurzony w niej po pas.

– Jenico! – darłem się, ale kiedy spojrzałem tam, gdzie jeszcze niedawno stała, zobaczyłem, że ucieka. – Jenico!

Misquamacus podszedł bliżej.

– Zamierzam pozwolić tym krwiopijcom zabrać cię, dokądkolwiek zechcą, zarżnąć jak bizona i opróżnić twoje żyły z krwi – powiedział. – Wtedy nakarmię twoim trupem kruki.

Rzucałem się wściekle, ale rąk było zbyt wiele i były jak dla mnie zbyt silne. Po kolejnej minucie wciągnęły mnie w wodę do piersi i nie mogłem nawet swobodnie poruszać ręką, aby je uderzać kością. Wokół migotały noże, które dźgały mnie w pośladki, uda i plecy. Wyłem z bólu, a Misquamacus patrzył na mnie bez słowa.

– Jenico! – zawyłem, zniknęła jednak. Strigoi zaczynały już łapać mnie za kołnierz koszuli.

– Pokonałeś mnie wiele razy, przyjacielu, ale nie pokonasz swojego przeznaczenia – oświadczył Misquamacus. – A twoim przeznaczeniem jest zginąć tutaj, pod tym skrawkiem nieba.

W tym momencie uświadomiłem sobie, dlaczego Jenica zniknęła. Musiała pobiec do ciała Susan Fireman, wzięła jej nóż i stała teraz za Misquamacusem, więc zobaczyłem ją dopiero wtedy, gdy jej ręka wysunęła się zza niego i nóż przejechał po jego gardle. Ot tak po prostu – jedno cięcie, z lewej na prawą. Potem Jenica się cofnęła. Miała przerażoną minę, jak rysunkowa postać z książki dla przedszkolaków.

Misquamacus jeszcze się we mnie wpatrywał, ale wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił. Nie triumfował już. Uniósł rękę do szyi, a gdy krew zaczęła sikać mu na koszulę, jego twarz znów przybrała rysy Razvana Dragomira. Kiedy opadał na ziemię, nie był mściwym indiańskim czarownikiem, ale rumuńskim uczonym, ojcem Jenicy, zalanym krwią.

Równocześnie strigoi zaczęły mnie puszczać. Kiedy reszta wody spłynęła, zniknęły, jakby wessało je bagno. Klęczałem w błocie, miałem przesączone krwią spodnie, byłem cały mokry, kaszlałem i kląłem.

Razvan Dragomir leżał pośrodku mokrego zielska, z rany na jego gardle tryskała krew, a oczy zachodziły mgłą.

Po chwili zaczęła się z niego unosić szklista, płynna postać, migocząca w słońcu, ogromna i tak zimna, że na zielsku zaczął się tworzyć lód, a powietrze, które wydychałem, zaczęło się skraplać. Misquamacus był niemal niewidoczny, ponieważ jego duch nie posiadał ektoplazmy.

Uniosłem świętą kość Dachilina.

– Całą mocą nadaną mi przez wolną Amerykę, w imieniu zwykłego humanitaryzmu, ku pamięci Śpiewającej Skały, w imieniu Zmiennej Kobiety i duchów przebaczenia nakazuję ci: wynoś się stąd!

Po chwili ujrzałem coś, co sprawiło, że do dziś mam nocne koszmary. Kiedy płynna postać Misquamacus rosła, przed moimi oczami przewijał się żywy kalejdoskop cierpienia i straszliwych okrucieństw. Widziałem demony i bogów. Widziałem zbierające się stada kruków, tak wielkie, że przesłaniały całe niebo, i padające na ziemię stada bizonów. Oglądałem olbrzymią rzekę krzyczących ludzi, zabierającą nas w dal.

Wciąż machałem świętą kością, jakbym szedł do bitwy. Nagle rozległ się ssący odgłos, jakby ktoś wyciągał z powietrza cały tlen. Na ułamek sekundy wszystko się skurczyło, a potem usłyszałem potężny grzmot. Ogromna siła rzuciła mną do tyłu i uderzyłem o betonowe obramowanie stawu, obijając sobie ramię. Zaskoczony, rozejrzałem się. Misquamacus zniknął, a powietrze z wizgiem wypełniało puste miejsce.

Wstałem niepewnie i pokuśtykałem w górę trawnika. Jenica siedziała na ziemi z pochyloną nisko głową, cały czas trzymając w dłoni zakrwawiony nóż, którym podcięła gardło swemu ojcu. Kiedy stanąłem obok, spojrzała na mnie.

– Jesteś ranny. Krwawisz.

Słońce stało już wysoko nad drzewami, a szczątki ostatnich strigoi dopalały się na trawie. Ptaki znów zaczęły śpiewać, na dalekich polach pojawiły się krowy.

Pomogłem Jenicy wstać i nie odzywając się, poszliśmy w kierunku hotelu. Kiedy wchodziliśmy po schodach, przystanąłem, odwróciłem się i popatrzyłem na niebo.

– Co się stało? – spytała Jenica.

– Nie wiem. Chyba chciałem zobaczyć Boga.

Загрузка...