ROZDZIAŁ 8

Ogromny samolot podchodził do lądowania na lotnisku Kai Tak, przebijając pasma mgły unoszące się nad Portem Wiktorii. Gęsta, poranna mgła zapowiadała kolejny wilgotny dzień. Poniżej, na wodzie, dżonki i sampany kołysały się wśród wielkich frachtowców, prostokątnych barek, sapiących, wielopokładowych promów i nielicznych wojskowych łodzi patrolowych. Kiedy samolot znalazł się nad lotniskiem w Koulunie, stłoczone na wyspie Hongkong drapacze chmur upodobniły się nagle do alabastrowych gigantów, sięgając ponad otulinę mgły i odbijając promienie wschodzącego słońca.

Webb spoglądał na rozciągający się w dole widok oczami człowieka znajdującego się pod ogromną presją, a jednocześnie trawionego palącą ciekawością. Gdzieś w tym kipiącym, przeludnionym mieście znajdowała się Marie – to była dominująca i zarazem najbardziej bolesna myśl. Jednak w jego duszy krył się także opanowany uczony, który spogląda z chłodnym zainteresowaniem w okular mikroskopu, starając się rozwiązać kolejną, pasjonującą zagadkę. To, co znajome, i to, co zupełnie obce, połączyło się w całość, wywołując strach i zdziwienie. Podczas seansów z Panovem w Wirginii Dawid, poddając się nieustającemu, bolesnemu sondowaniu, przeglądał setki folderów i zdjęć z miejsc, w których bywał niegdyś mityczny Jason Bourne. Wspomnienia powracały w pojedynczych błyskach, czasem zbyt krótkich i niewyraźnych, czasem w długich i szczegółowych sekwencjach, zdumiewających bogactwem detali. Patrząc teraz w dół wiedział, że widzi coś, co zna, lecz czego nie może sobie przypomnieć. Odwrócił wzrok i skoncentrował myśli na czekającym go dniu.

Jeszcze przed odlotem z Waszyngtonu zadzwonił do hotelu Regent w Koulunie i zarezerwował na tydzień pokój dla niejakiego Jamesa Howarda Cruetta, niebieskookiego mężczyzny z jednego ze spreparowanych przez Kaktusa paszportów.

– Zdaje się, że nasza firma zamawiała apartament 690 – dodał. – Dzień przyjazdu na pewno się nie zmieni, natomiast nie mam jeszcze pewności co do godziny.

W odpowiedzi usłyszał, że apartament będzie przygotowany. Pozostało tylko ustalić, komu ma to zawdzięczać. Będzie to jego pierwszy krok w kierunku Marie. Przedtem, w trakcie lub potem musi dokonać kilku zakupów; część nie powinna nastręczać żadnych problemów, inne mogły zabrać trochę czasu, lecz z pewnością nie będzie miał z tym większych trudności. Był to przecież Hongkong, miasto gotowe dostarczyć narzędzi zapewniających przetrwanie każdemu, kto za nie odpowiednio zapłaci, a zarazem jedyne cywilizowane miejsce na Ziemi, gdzie kwitły i rozwijały się bez przeszkód najróżniejsze religie i gdzie jedynym wyznawanym powszechnie bogiem był pieniądz. Marie ujęła to w taki sposób: „To jedyny powód istnienia tego miasta”.

Wilgotne powietrze wczesnego poranka było przesiąknięte wonią stłoczonych, spieszących się ludzi; zapach był dziwny, ale nie przykry. Chodniki spłukiwano z zapałem wodą, kałuże schły błyskawicznie, parując w promieniach słońca, a w wąskich uliczkach unosiła się woń gotowanych w oleju ziół, zachwalanych przez krzykliwych właścicieli małych lokali i obwoźnych barów na kółkach. Hałas wzmagał się z każdą chwilą – kakofonia wrzasków ludzi usiłujących sprzedać towar lub przynajmniej zainteresować nim kogoś z przechodniów. Hongkong stanowił kwintesencję filozofii przetrwania: tutaj mógł przeżyć jedynie ten, kto się o to pilnie starał, Adam Smith nie przewidział takiej możliwości, jego koncepcje gospodarki rynkowej nie miały tu racji bytu. To był Hongkong.

Dawid uniósł rękę, by zatrzymać taksówkę, wiedząc, że już kiedyś to robił, wiedząc, że widział już kiedyś drzwi, przez które wyszedł z budynku dworca lotniczego i wypełnione ludzkim mrowiem ulice. Nie pamiętał ich, ale wiedział, że powinien. Było to uczucie zarazem uspokajające i przerażające. Wiedział i jednocześnie nic nie wiedział. Czuł się jak marionetka w teatrze cieni, nie znając ani imienia odtwarzanej przez siebie postaci, ani tego, kto nim manipulował.

Zaszła jakaś pomyłka – powiedział Dawid do recepcjonisty stojącego za półokrągłym, marmurowym blatem pośrodku holu w hotelu Regent. – Nie chcę apartamentu. Wolę coś mniejszego, jedynkę albo dwójkę.

– Ale wszystko zostało już przygotowane, panie Cruett – odparł ze zdziwieniem recepcjonista.

– Na czyje polecenie?

Młody Azjata spojrzał na podpis figurujący pod komputerowym wydrukiem.

– Pana Lianga, zastępcy dyrektora.

– W takim razie, czy mógłbym z nim porozmawiać?

– Obawiam się, że to będzie konieczne, proszę pana. Nie jestem pewien, czy mamy jeszcze jakieś wolne pokoje.

– Rozumiem. Wobec tego poszukam innego hotelu.

– Nie ma potrzeby, proszę pana. Zaraz pójdę po pana Lianga. Dawid skinął głową; chłopak, ściskając w ręku wydruk, dał nura pod kontuarem i skierował się szybkim krokiem w stronę najbliższych drzwi. Webb rozejrzał się po obszernym holu, który właściwie zaczynał się jeszcze przed wejściem, wśród wysokich fontann. Posadzka była wyłożona marmurowymi płytami, a jedna ze ścian składała się z ogromnych tafli przyciemnionego szkła, za którymi rozciągał się wspaniały widok na Port Wiktorii. Ta żywa makieta stanowiła hipnotyzujące tło dla wypełniającego hali, wielojęzycznego tłumu. Przed szklaną ścianą stały skórzane fotele i stoliki, wśród których uwijali się bezszelestnie kelnerzy i kelnerki. Z tego miejsca, niczym z loży widokowej, turyści i biznesmeni mogli obserwować ruch w porcie, oddzielonym od horyzontu masywem wyspy Hongkong. Webb znał ten widok, ale nic poza tym. Nigdy przedtem nie był we wnętrzu tego hotelu, a w każdym razie nic z tego, co zobaczył, nie wywołało w nim żadnych przebłysków wspomnień.

Niebawem recepcjonista pojawił się znowu w hallu, idąc szybkim krokiem przed nienagannie ubranym mężczyzną w średnim wieku; bez wątpienia był to zastępca dyrektora hotelu, pan Liang. Młody człowiek prześlizgnął się pod ladą i zajął swoje poprzednie miejsce, wpatrując się w Dawida szeroko otwartymi oczami. Kilka sekund później wicedyrektor stanął przed Webbem i ukłonił się nisko.

– To jest pan Liang, proszę pana – poinformował go recepcjonista.

– Czy mogę być panu w czymś pomocny? – zapytał Liang. – Mam nadzieję, że wolno mi powitać pana jako naszego gościa? Dawid uśmiechnął się grzecznie i potrząsnął głową.

– Obawiam się, że nie tym razem.

– Jest pan niezadowolony z naszych usług, panie Cruett?

– Skądże znowu. Nie wątpię, że są na najwyższym poziomie, ale, jak już powiedziałem temu młodemu człowiekowi, lubię niewielkie pokoje, najwyżej dwuosobowe, lecz nie apartamenty. Z tego, co zrozumiałem, wynika, że akurat nic takiego nie macie.

– W pańskiej rezerwacji wymieniono konkretnie apartament 690, proszę pana.

– Wiem o tym i przepraszam. To z powodu nadgorliwości jednego z naszych urzędników. – Webb skrzywił się lekko i dodał od niechcenia: – A tak przy okazji, kto zgłaszał tę rezerwację?

– Najwidoczniej jeden z pańskich urzędników – odparł Liang, wpatrując się w Dawida nieruchomym spojrzeniem.

– Osobiście? Bardzo wątpię. Myślę, że poprosił o to którąś z tutejszych firm. Nie mogę tego przyjąć, rzecz jasna, ale chciałbym wiedzieć, komu mam zawdzięczać tak wspaniałomyślną ofertę. Pan powinien to wiedzieć, bo przecież pan sam potwierdzał rezerwację.

W niewzruszonych oczach pojawił się błysk niepokoju. Wicedyrektor zamrugał raptownie. Dawidowi w zupełności wystarczyła taka odpowiedź, lecz musiał grać dalej.

– Mam wrażenie, że przyniósł mi ją do podpisu ktoś z naszego bardzo licznego personelu, proszę pana. Otrzymujemy tak wiele rezerwacji, że doprawdy trudno mi sobie dokładnie przypomnieć…

– A kwestia płatności?

– Mamy wielu klientów, od których wystarcza nam ustne zobowiązanie.

– Hongkong bardzo się zmienił.

– I dalej się zmienia, panie Cruett. Możliwe, że pański gospodarz zechce panu osobiście o tym opowiedzieć. Nie wolno nam przeciwstawiać się takim życzeniom.

– Pańska ufność jest godna najwyższego podziwu.

– Opieram ją na odpowiednich informacjach zawartych w pamięci naszego komputera.

Liang spróbował się uśmiechnąć, ale zupełnie mu się to nie udało.

– Cóż, skoro nie może mi pan zaproponować nic innego, muszę sam sobie poradzić. Mam paru znajomych po drugiej stronie ulicy – powiedział Dawid, mając na myśli słynny hotel Peninsula.

– Zapewniam pana, że nie ma takiej potrzeby. Z pewnością będziemy mogli panu pomóc.

– Ale ten młody człowiek powiedział…

– Ten młody człowiek nie jest zastępcą dyrektora – odparł Liang, obrzucając recepcjonistę piorunującym spojrzeniem.

– Komputer pokazuje, że nie ma żadnych wolnych miejsc! – próbował usprawiedliwić się chłopak.

– Milcz! – syknął Liang i uśmiechnął się równie nieudolnie, jak przed chwilą, zdając sobie sprawę, że w tym momencie przegrał partię. – Jest taki młody… Wszyscy są młodzi i jeszcze trochę niedoświadczeni, ale bardzo się starają. Zawsze mamy w rezerwie kilka pokoi w razie jakichś nieporozumień. – Ponownie spojrzał na recepcjonista i nie przestając się uśmiechać zaczął mówić do niego szybko po chińsku; Dawid rozumiał każde słowo. – Ting, ruan ji! Słuchaj, ty tępy kurczaku! Nie wyskakuj z informacjami w mojej obecności, dopóki cię o to nie poproszę! Jeśli zrobisz to jeszcze raz, osobiście wrzucę cię do zsypu na śmieci. Daj temu durniowi pokój 202. Jest oznaczony jako zarezerwowany, ale to nie szkodzi. Ruszaj się! – Uśmiechając się jeszcze szerzej zwrócił się ponownie po angielsku do Dawida: – To bardzo przyjemny pokój ze wspaniałym widokiem na port, panie Cruett.

Rozgrywka dobiegła końca; zwycięzca postanowił zminimalizować swój triumf okazując głęboką wdzięczność.

– Serdecznie panu dziękuję – powiedział Dawid, wpatrując się w oczy coraz bardziej niespokojnego Chińczyka. – Oszczędzi mi to kłopotu telefonowania do całej masy ludzi i informowania ich o tym, że zmieniłem hotel. – Przerwał na chwilę z lekko uniesioną dłonią;

Dawid Webb zdał się na instynkt Jasona Bourne'a. Wiedział, że to najlepszy moment, by zasiać ziarenko strachu. – Mówiąc, że to pokój ze wspaniałym widokiem na port, miał pan zapewne na myśli hao jingse de fangjian, prawda? Mam nadzieję, że nie zrobiłem zbyt wielu błędów?

Zastępca dyrektora wlepił w niego wybałuszone oczy.

– Sam nie powiedziałbym tego lepiej – wykrztusił wreszcie. – Życzę panu przyjemnego pobytu, panie Cruett.

– Przyjemność powinno się mierzyć stopniem realizacji zamierzeń, panie Liang. To chińskie przysłowie, niestety, nie jestem pewien – stare czy nowe.

– Podejrzewam, że jedno z nowszych. Zaleca zbyt dużą aktywność, która nie sprzyja refleksji, leżącej, jak pan z pewnością wie, u podstaw nauki Konfucjusza.

– On chyba właśnie w ten sposób pragnął realizować zamierzenia, nieprawdaż?

– Obawiam się, że nie jestem w stanie dotrzymać panu kroku w tej rozmowie – odparł Liang, kłaniając się nisko. – Gdyby pan czegoś potrzebował, jestem do dyspozycji.

– Nie przypuszczam, żeby zaszła taka konieczność, niemniej dziękuję. Jeśli mam być szczery, lot był bardzo męczący, więc chyba poproszę centralę, żeby do obiadu nie łączyła żadnych rozmów.

– Doprawdy? – Dotychczasowa niepewność Lianga ustąpiła miejsca otwartemu strachowi. – Ale chyba w razie jakichś pilnych wiadomości…

– Pilne wiadomości także mogą poczekać, a ponieważ nie zająłem przeznaczonego dla mnie apartamentu, telefonistka może po prostu powiedzieć, że jeszcze nie przyjechałem, czyż nie tak? Jestem ogromnie zmęczony. Dziękuję panu, panie Liang.

– To ja panu dziękuję, panie Cruett.

Wicedyrektor ukłonił się po raz kolejny i obrzucił twarz Webba uważnym spojrzeniem, jakby oczekując na jakiś znak. Nic takiego jednak nie dostrzegł, odwrócił się więc i ruszył szybkim krokiem do swojego biura.

Działaj przez zaskoczenie… Siej zamieszanie w szeregach nieprzyjaciela, wytrącaj go z równowagi… Jason Bourne. A może Aleksander Conklin?

– To wspaniały pokój, proszę pana! – wykrzyknął z ulgą recepcjonista. – Na pewno będzie pan zadowolony.

– Pan Liang okazał się bardzo pomocny, podobnie jak pan, rzecz jasna. Postaram się odpowiednio wyrazić swoją wdzięczność. – Mówiąc to Webb wydobył dyskretnie z kieszeni plik banknotów, wyciągnął z niego jedną dwudziestkę i podał chłopakowi. – O której godzinie pan Liang kończy pracę?

Zdumiony, ale i uradowany recepcjonista rozejrzał się szybko dookoła i schował pieniądze, mówiąc cały czas krótkimi, oderwanymi zdaniami.

– Tak! To bardzo miłe, proszę pana. Nie trzeba, proszę pana, ale serdecznie dziękuję! Pan Liang wychodzi do domu o piątej. Ja też, proszę pana. Oczywiście zostałbym dłużej, gdyby zaszła taka potrzeba. Staram się robić wszystko dla dobra naszego hotelu.

– Jestem tego pewien – skinął głową Dawid. – Mogę prosić o klucz? Mój bagaż przywiozą później. Na lotnisku było straszne zamieszanie.

– Oczywiście, proszę pana.

Dawid siedział w fotelu przy oknie z barwionego szkła, spoglądając ponad portem na wyspę Hongkong. Jedna za drugą powracały nazwy, a niektórym z nich towarzyszyły także obrazy:

Causeway Bay, Wanchai, Repulse Bay, Mandaryn, a wreszcie doskonale widoczny Victoria Peak ze słynną panoramą całej kolonii. Przed oczami przesuwały mu się niezliczone tłumy wypełniające kolorowe, brudne uliczki i zaułki, a także hotelowe halle i apartamenty oświetlone dyskretnym blaskiem złoconych żyrandoli, gdzie doskonale ubrani spadkobiercy imperium niechętnie zawierali przeróżne transakcje z chińskimi nuworyszami – stare szlachectwo i nowe pieniądze musiały jakoś dojść do porozumienia… Zaułki? Z jakiegoś powodu one właśnie przykuły jego uwagę. Niewyraźne postacie biegły dokądś na oślep, roztrącając stłoczonych przekupniów, przewracając klatki z drobiem i kosze z wężami przeróżnych rozmiarów. Tymi towarami handlowali sprzedawcy zajmujący najniższą pozycję w tym fachu. Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, odziani w łachmany, wąska przestrzeń między rozpadającymi się budynkami wypełniona gryzącym dymem wznoszącym się wolno ku niebu i przyćmiewającym światło, przez co poczerniałe mury wydawały się ciemniejsze i wyższe niż w rzeczywistości. Widział to wszystko, lecz nic z tego nie rozumiał, nie mogąc znaleźć żadnego punktu odniesienia. Doprowadzało go to do szału.

Gdzieś tam była Marie. Musi ją odnaleźć! Ogarnięty rozpaczą zerwał się z fotela i o mało nie zaczął uderzać głową w ścianę, by odzyskać zdolność myślenia. Wiedział jednak, że to nie pomoże;

pomóc mógł tylko czas. Ale jak długo można czekać? Nie był już w stanie tego znieść. Musi ją znaleźć, przygarnąć, pomóc jej… Tak jak ona pomogła kiedyś jemu, wierząc mu, gdy nawet on sam sobie nie wierzył. Stanął naprzeciwko wiszącego na ścianie lustra i spojrzał na zawziętą, pobladłą twarz. Jedno było jasne: musi planować i działać szybko, lecz nie tak, jak ten człowiek, którego widział w lustrze. Musi sobie przypomnieć i wykorzystać wszystko, czego nauczył się jako Jason Bourne, odnaleźć w sobie nieuchwytną przeszłość i zaufać instynktowi.

Najważniejszy był pierwszy krok. Nie ulegało wątpliwości, że uczynił go w dobrym kierunku. Liang na pewno dostarczy mu jakiejś informacji, możliwe, że niepełnej i niezbyt istotnej, ale będzie to już coś – nazwisko, adres, a może inny człowiek, który zaprowadzi go do następnego, i tak dalej. Musi działać szybko, nie dając nieprzyjacielowi czasu na zastanowienie i stawiając kolejnych ludzi, do których uda mu się dotrzeć, przed jasnym wyborem: współpraca i życie, albo milczenie i śmierć. Jednak żeby być do tego zdolnym, musi się odpowiednio przygotować. Powinien zrobić zakupy, a także poznać nieco dokładniej teren. Wystarczy mu godzina obserwacji z tylnego siedzenia samochodu, która pozwoli mu spoić w jedną całość oderwane fragmenty wspomnień.

Wziął do ręki grubą, oprawioną w czerwoną skórę książkę telefoniczną, usiadł na brzegu łóżka i zaczął ją pospiesznie kartkować. „Centrum Handlowe «Nowy Świat», wspaniały, pięciopiętrowy kompleks gromadzący pod jednym dachem znakomite towary ze wszystkich czterech kątów ziemi…” Abstrahując od dosyć karkołomnej przenośni ów,,kompleks” miał tę zaletę, że znajdował się w pobliżu hotelu.,,Limuzyny do wynajęcia. Oferujemy szeroki wybór samochodów marki Daimier, na godziny lub na cały dzień, w celach turystycznych lub w interesach. Telefon hotelowy 62”. Za kierownicami takich limuzyn siedzieli zwykle doświadczeni szoferzy, orientujący się doskonale w zawiłościach komunikacyjnych Hongkongu, Koulunu i Nowych Terytoriów, a także dysponujący rozległą wiedzą na inne tematy. Ludzie ci znali nie tylko zewnętrzną stronę, ale i wnętrze miasta, któremu służyli. O ile nie myliło go przeczucie, a raczej nie myliło, właśnie w ten sposób uda mu się wejść w posiadanie broni. Wreszcie ostatnia sprawa: bank w centrum Hongkongu, współpracujący z siostrzaną instytucją na odległych o wiele tysięcy mil Kajmanach. Wejdzie tam, podpisze to, co mu dadzą do podpisania, i wyjdzie z większą sumą pieniędzy, niż jakikolwiek normalny człowiek odważyłby się nosić przy sobie nie tylko w Hongkongu, ale w każdym innym miejscu na Ziemi. Pieniądze gdzieś ukryje, ale na pewno nie będzie ich trzymał w banku. Banki są otwarte w ściśle określonych godzinach, a to mogłoby znacznie ograniczyć jego swobodę działania. Jason Bourne znał doskonale pewną prostą zasadę: człowiek, któremu obieca się życie, prawie na pewno zdecyduje się na współpracę; człowiek, któremu obieca się życie i bardzo dużo pieniędzy, natychmiast zmieni się w niewolnika.

Dawid sięgnął po leżący przy telefonie notatnik i zaczął sporządzać dokładną listę. Z każdą upływającą godziną dotychczasowe drobiazgi nabierały coraz większego znaczenia, a tych godzin pozostawało mu coraz mniej. Dochodziła już jedenasta. Port błyszczał w promieniach słońca zbliżającego się do najwyższego punktu swojej wędrówki. Do 16.30, kiedy zamierzał zająć dogodne stanowisko, by ruszyć w ślad za wychodzącym z pracy, nieszczerze uśmiechniętym Liangiem, miał jeszcze sporo do zrobienia.

Trzy minuty później lista była gotowa. Wydarł kartkę, podniósł się z łóżka i sięgnął po wiszącą na krześle marynarkę, kiedy nagle ciszę hotelowego pokoju rozdarł dzwonek telefonu. Musiał zacisnąć powieki i naprężyć niemal każdy mięsień, by nie rzucić się w jego stronę i nie podnieść słuchawki; nie wiadomo skąd pojawiła się opętańcza nadzieja, że usłyszy w niej głos Marie. Nie wolno mu tego zrobić. Instynkt. Jason Bourne. Jeśli odbierze telefon, ujawni miejsce swojego pobytu. Odwrócił się i wyszedł pospiesznie z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Wrócił dziesięć po dwunastej, z kilkoma cienkimi torbami. Widniały na nich nadruki różnych sklepów mieszczących się w Centrum Handlowym „Nowy Świat”. Rzuciwszy je na łóżko zaczął rozpakowywać zakupy. Znajdowały się wśród nich: ciemny płaszcz przeciwdeszczowy, zbliżony kolorem kapelusz, para szarych półbutów na gumowej podeszwie, czarne spodnie i również czarny sweter. To był jego strój na wieczór. Pozostałe torby zawierały zwój wędkarskiej żyłki o wytrzymałości czterdziestu kilogramów z dwoma dużymi przelotkami, mniej więcej półkilogramowy mosiężny przycisk do papierów w kształcie miniaturowej sztangi, szpikulec do kruszenia lodu, a także ostry nóż myśliwski o wąskim, dziesięciocentymetrowym ostrzu. Tę nie czyniącą hałasu broń będzie nosił przy sobie w dzień i w nocy. Pozostała mu do kupienia jeszcze tylko jedna rzecz.

Przeglądając sprawunki w pewnej chwili uświadomił sobie, że przeszkadza mu jakieś migające na granicy pola widzenia światełko. Irytowało go, że nie może ustalić jego źródła, choć był pewien, że nie jest ono wytworem jego umysłu. Rozglądając się po pokoju skierował spojrzenie na nocny stolik; wpadające przez okna promienie słońca oświetlały stojący tam telefon – w dolnej części aparatu zapalała się i gasła mała, czerwona kropka informując, że osoba zajmująca pokój otrzymała jakąś wiadomość i jest proszona o jej odebranie. Dawid podszedł do stolika, zapoznał się z umieszczoną w plastikowej okładce instrukcją, podniósł słuchawkę i nacisnął odpowiedni guzik.

– Słucham, panie Cruett? – rozległ się głos telefonistki.

– Zdaje się, że jest dla mnie jakaś wiadomość?

– Owszem. Pan Liang próbował skontaktować się z panem, ale…

– Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem – przerwał jej Webb. – Miano mnie nie niepokoić do chwili, aż wydam odmienne polecenie.

– Tak, proszę pana, ale pan Liang jest zastępcą dyrektora… Jego pierwszym zastępcą… To podobno bardzo pilna sprawa. Dzwoni od godziny co kilka minut. Zaraz pana z nim połączę, sir.

Dawid szybko odłożył słuchawkę. Jeszcze nie był przygotowany do rozmowy z Liangiem, czy też, by ująć to bardziej precyzyjnie, Liang nie był gotowy do rozmowy z nim. Nie osiągnął jeszcze stanu, do jakiego Dawid miał zamiar go doprowadzić. Na pewno był mocno przestraszony, niewykluczone, że znajdował się już na granicy paniki, ponieważ stanowił pierwsze, najmniej ważne ogniwo i spaprał paskudnie robotę, nie umieszczając wskazanego człowieka w specjalnie przygotowanym, wyposażonym w podsłuch apartamencie. Jednak Dawidowi nie wystarczała granica paniki; chciał zepchnąć Lianga za jej krawędź. Najpewniejszym i najszybszym sposobem było uniemożliwienie mu złożenia jakichkolwiek wyjaśnień i usprawiedliwienia się przed chlebodawcami.

Webb wepchnął zakupione rzeczy do szuflad, wrzucił tam jeszcze przedmioty wyjęte z lotniczej torby i ukrył między nimi linkę z przelot-kami, a następnie postawił przycisk na biurku i wsadził nóż do kieszeni marynarki. Kiedy spojrzał na szpikulec do lodu, uderzyła go dziwna myśl: wystraszony człowiek może łatwo wpaść w panikę na widok jakiejś przerażającej rzeczy. Ujął ostrożnie szpikulec przez chusteczkę, wytarł go starannie, po czym przeszedł do niewielkiego przedpokoju i wbił śmiercionośne narzędzie w białą ścianę naprzeciwko drzwi, mniej więcej na poziomie oczu. Rozległ się dzwonek telefonu;

brzęczał bez przerwy, jak oszalały. Webb wyślizgnął się z pokoju, pobiegł w kierunku wind, schował się za zakrętem korytarza i wysunął ostrożnie głowę.

Nie omylił się; błyszczące, metalowe drzwi otworzyły się, z windy wypadł Liang i pognał do pokoju Webba. Dawid wychylił się nieco bardziej, obserwując, jak zastępca dyrektora naciska nerwowo przycisk dzwonka, a potem zaczyna coraz głośniej stukać w drzwi.

Na piętrze zatrzymała się następna winda i wyszły z niej dwie roześmiane pary. Kiedy mijały Webba, jeden z mężczyzn spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wzruszył nieznacznie ramionami. Dawid ponownie skoncentrował uwagę na Liangu. Wicedyrektor dosłownie szalał pod drzwiami, na przemian dzwoniąc i waląc w nie pięścią. W pewnej chwili przestał i przyłożył na moment ucho do drewnianej powierzchni, a następnie, najwidoczniej usatysfakcjonowany, wydobył z kieszeni pęk kluczy i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Dawid w ostatniej chwili cofnął głowę. Nie musiał teraz nic widzieć; wystarczy, że będzie słyszał.

Oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Do jego uszu dobiegł zduszony, przerażony krzyk, a zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi. Tkwiący w ścianie szpikulec spełnił swoje zadanie. Dawid wysunął ostrożnie głowę: zdyszany Liang stał przy windach, chwiejąc się wyraźnie na nogach i naciskając raz po raz przycisk. Wreszcie zadźwięczał elektroniczny sygnał, metalowe drzwi rozsunęły się i wicedyrektor wskoczył do windy.

Dawid nie miał jeszcze sprecyzowanego planu, ale wiedział mniej więcej, co powinien zrobić, był to bowiem jedyny i najbardziej oczywisty sposób postępowania. Wróciwszy biegiem do pokoju chwycił słuchawkę i naciskając w pośpiechu klawisze wybrał zapamiętany numer.

– Tu portiernia – rozległ się przyjemny głos. Chyba Hindus, pomyślał Dawid.

– Czy mówię z szefem portierni?

– Tak, proszę pana.

– Na pewno? Nie z którymś z pomocników?

– Niestety, nie. A z którym konkretnie życzy pan sobie mówić?

– Wolę z panem – odparł Webb. – Chodzi mi o sprawę, która musi być załatwiona z największą dyskrecją. Czy mogę na pana liczyć? Potrafię się odpowiednio odwdzięczyć.

– Czy jest pan gościem naszego hotelu?

– Tak.

– Jak się domyślam, nie wchodzi w grę nic, co by mogło nas narazić na jakieś straty lub nieprzyjemności?

– Wręcz przeciwnie. Dzięki temu umocnicie jeszcze bardziej swoją renomę.

– Jestem do pańskich usług, sir.

Ustalono, że limuzyna prowadzona przez najbardziej doświadczonego kierowcę podjedzie za dziesięć minut do bocznego wyjścia na Salisbury Road. Za swoją gotowość do współpracy, a także za to, że nie wprowadzi do komputera nazwiska klienta, portier otrzyma dwieście dolarów. Jeden z boyów zaprowadzi pana Cruetta do windy dla personelu, która zwiezie go do podziemia, skąd wychodzi się prosto na Salisbury Road.

Pozbywszy się ustalonej sumy, Dawid zajął miejsce na tylnym siedzeniu daimiera. Z zadowoleniem stwierdził, że za kierownicą siedzi ubrany w uniform niemłody już mężczyzna o znudzonym wyrazie twarzy, z trudem zmuszający się do okazania uprzejmości.

– Dzień dobry panu! Nazywam się Pak-fei i zapewniam pana, że na pewno będzie pan ze mnie zadowolony. Pan mi powie, gdzie chce jechać, a ja pana tam zawiozę! Wiem wszystko!

– Na to właśnie liczyłem – odparł cicho Webb.

– Słucham, proszę pana?

– Wo buski lukę – powiedział Dawid, dając kierowcy jasno do zrozumienia, że nie jest zwyczajnym turystą. – Nie byłem tu od wielu lat i chcę sobie przypomnieć pewne rzeczy – mówił dalej po chińsku. – Co byś powiedział na normalny objazd wyspy, połączony z krótkim wypadem do Koulunu? Muszę tu być z powrotem za jakieś dwie godziny… Aha, od tej pory będziemy mówić wyłącznie po angielsku.

– Pana chiński jest bardzo dobry! Z wyższych sfer, ale wszystko rozumiem. Tylko dwie zhongtou…

– Dwie godziny – przerwał mu Webb. – Pamiętaj, tylko po angielsku, nie chcę się powtarzać. Jeśli dobrze się spiszesz, dostaniesz napiwek za całe dwadzieścia cztery.

– Dobrze! – wykrzyknął Pak-fei, uruchomił silnik i sprawnie włączył się do nieprawdopodobnie gęstego ruchu na Salisbury Ro-ad. – Zapewniam pana, że będzie pan nadzwyczaj zadowolony!

Tak też było w istocie. Nazwy i obrazy, przesuwające się w pokoju przed oczami Dawida, znalazły swoje rzeczywiste odpowiedniki. Okazało się, że zna niemal wszystkie ulice w centrum, rozpoznał hotel Mandaryn, Hongkong Ciub i Chater Square z budynkiem Sądu Najwyższego usytuowanym naprzeciwko najważniejszych banków kolonii. Z całą wyrazistością powróciły wspomnienia spacerów zatłoczonymi uliczkami prowadzącymi do przystani linii promowych, stanowiących główne połączenie wyspy z Koulunem, a także Queen's Road, Hillier, Possession Street i hałaśliwą Wanchai. Był tu kiedyś, znał te wszystkie miejsca, a nawet mniejsze zaułki i skróty, którymi można było przemykać niepostrzeżenie, omijając najbardziej zatłoczone rejony. Rozpoznał krętą szosę prowadzącą do Aberdeen, wiedząc, że za chwilę ujrzy ekskluzywne, unoszące się na wodzie restauracje, a nieco dalej niesamowitą ciżbę dżonek i sampanów zamieszkanych przez nieprzeliczone ludzkie mrowie. Niemal słyszą! okrzyki graczy w madżonga, licytujących coraz większe sumy w przyćmionym, żółtym blasku naftowych lamp. Przypomniał sobie, że na plażach Shek O i Big Wave spotykał się kiedyś z wieloma nieznajomymi ludźmi – nie z ludźmi, lecz łącznikami, poprawił się natychmiast – że kąpał się w zatłoczonych wodach Repulse Bay, nad którą wznosiły się kolonialne hotele, tracące w coraz szybszym tempie swój wiekowy splendor. Wszystko to znał i widział, lecz nie wywoływało to w jego pamięci żadnych skojarzeń.

Spojrzał na zegarek; jeździli po mieście już od prawie dwóch godzin. Zatrzymają się jeszcze w jednym miejscu, a potem podda Pak-feia próbie.

– Wracamy na Chater Square – powiedział do kierowcy. – Muszę coś załatwić w jednym z banków. Zaczekasz na mnie w samochodzie.

Pieniądze nie tylko spełniały funkcję smaru niezbędnego dla prawidłowego funkcjonowania zarówno machiny przemysłowej, jak i towarzyskich układów, lecz były również przepustką do wolności. Bez nich uciekający człowiek musiał walczyć z wieloma krępującymi go więzami, a prowadzący pościg stawał nieraz bezradny wobec przeszkód uniemożliwiających mu kontynuowanie polowania. Łatwość wydawania zwiększała się wraz ze wzrostem sumy. Nietrudno wyobrazić sobie katusze, jakie przeżywa człowiek mogący rozporządzać sumą pięciuset dolarów, i swobodę zachowania tego, który dysponuje kwotą tysiąc razy większą. Tak właśnie czuł się Dawid w banku przy Chater Square. Wszystkie formalności załatwiono szybko i sprawnie;

pieniądze zjawiły się w eleganckiej teczce, a wraz z nimi propozycja zorganizowania dyskretnej obstawy, która mogłaby towarzyszyć niezwykłemu klientowi do hotelu, gdyby takie było jego życzenie. Dawid grzecznie odmówił, podpisał podsunięty formularz i wrócił do czekającego na ruchliwej ulicy samochodu.

Nachyliwszy się w kierunku szofera położył jedną dłoń na miękkim materiale oparcia, a drugą podał mu studolarowy banknot.

– Muszę kupić pistolet, Pak-fei – powiedział cicho. Kierowca odwrócił powoli głowę. Jego spojrzenie najpierw padło na banknot, a potem przesunęło się na twarz Webba. Wymuszona służalczość i sztuczny zapał zniknęły, jakby ich nigdy nie było.

– K-oulun – odparł spokojnie. – Mongkok. Wziął pieniądze.

Загрузка...