ROZDZIAŁ 19

Siedząc w fotelu, pochylony do przodu Bourne wyjął zamek broni z łoża i sprawdzał stan lufy w świetle stojącej obok lampy. Była to zbędna, mechaniczna czynność: lufa była bez skazy. W ciągu ostatnich czterech godzin trzykrotnie czyścił pistolet d'Anjou, za każdym razem rozkładając go całkowicie i oliwiąc każdą część, aż do uzyskania pełnego połysku. Tak wypełniał sobie czas. Zbadał cały arsenał broni i materiałów wybuchowych d'Anjou, ale ponieważ większa jego część znajdowała się w zamkniętych skrzynkach, zapewne zaopatrzonych w miny pułapki na złodziei, dał sobie z tym spokój i skupił się na pistolecie. Niewiele było miejsca na spacer w mieszkaniu Francuza na Rua das Lorchas, z widokiem na Porto Interiore Makau, czyli Port Wewnętrzny. Ponadto umówili się, że Bourne nie będzie wychodził z domu w ciągu dnia. Tutaj był bezpieczny, o ile w Makau jest to w ogóle możliwe. D'Anjou, który zmieniał adresy przy byle zachciance, wynajął nadmorskie mieszkanie niespełna dwa tygodnie temu, posługując się fałszywym nazwiskiem oraz za pośrednictwem prawnika, którego nie oglądał na oczy. Ten ze swej strony wynajął „lokatora”, by podpisał umowę najmu, którą prawnik przesłał swemu nie znanemu klientowi przez posłańca do szatni w zatłoczonym Pływającym Kasynie. Takie były obyczaje Philippe'a d'Anjou, poprzednio Echa z „Meduzy”.

Jason złożył broń, wsadził Naboje do magazynku i wepchnął go do kolby. Wstał z fotela i podszedł do okna z pistoletem w dłoni. Po drugiej stronie wody znajdowała się Republika Ludowa, jakże dostępna dla każdego, kto znał sposoby postępowania oparte na zwykłej ludzkiej chciwości. Jeśli idzie o granice, to od czasów faraonów nie wydarzyło się nic nowego pod słońcem. Tworzono je po to, by je przekraczać – takim lub innym sposobem.

Spojrzał na zegarek. Zbliżała się piąta, słońce już zachodziło. D'Anjou telefonował do niego z Hongkongu w południe. Francuz pojechał na półwysep z kluczem od pokoju Bourne'a, zapakował jego walizkę nie zwalniając jednak pokoju i miał wsiąść na wodolot do Makau o pierwszej. Gdzie się podział? Podróż trwała niespełna godzinę, a z molo w Makau do Rua das Lorchas taksówką jechało się najwyżej dziesięć minut. Ale przepowiadanie, co zrobi Echo, nie było wdzięcznym zadaniem.

Obecność d'Anjou spowodowała pojawienie się w pamięci Jasona fragmentów z okresu „Meduzy”. Niektóre wspomnienia, choć bolesne i przerażające, przynosiły pewną ulgę, znów dzięki d'Anjou. Francuz był nie tylko wytrawnym kłamcą, gdy mu się to opłacało, oraz oportunistą pierwszej wody, ale także człowiekiem niezwykle pomysłowym. Przede wszystkim zaś był zwolennikiem pragmatyzmu. Udowodnił to w Paryżu, i w tym zakresie wspomnienia Jasona były jasne. Jeśli się spóźniał, to z uzasadnionych przyczyn. Jeśli się nie pojawi – nie żyje. Ale taka ewentualność była dla Bourne'a nie do przyjęcia. D'Anjou mógł zrobić coś, co Jason ponad wszystko chciałby zrobić osobiście. Ale nie mógł w ten sposób narażać życia Marie. Już sam fakt, że pogoń za podszywającym się pod niego mordercą zaprowadziła go do Makau, znacznie zwiększał ryzyko. Ale dopóki trzymał się z dala od hotelu Lisboa, ufał swemu instynktowi. Pozostanie ukryty przed tymi, którzy go szukają – czy szukają kogoś choćby w przybliżeniu podobnego doń wzrostem, budową ciała czy cerą. Kogoś, kto wypytywał ludzi w hotelu Lisboa.

Jeden telefon z Lisboa do taipana w Hongkongu oznaczał śmierć Marie. Taipan nie ograniczył się do gróźb – pogróżki aż nazbyt często okazywały się puste; użył o wiele bardziej morderczego sposobu. Zaczął od wrzasków i walenia wielką pięścią w poręcz rozklekotanego fotela, po czym spokojnie dał słowo: Marie umrze. Była to obietnica złożona przez człowieka, który swych obietnic dotrzymywał, dotrzymywał słowa.

Ale pomimo wszystko Dawid Webb odczuwał coś, czego nie potrafił określić. W ogromnym taipanie było coś nienaturalnego, teatralnego, nie licującego z jego wzrostem. Wyglądało to tak, jak gdyby użył swego wielkiego ciała, by uzyskać przewagę w sposób, jaki ludzie jego postury rzadko stosowali. Woleli robić wrażenie samym swym rozmiarem. Kim był taipan? Odpowiedź znajdowała się w hotelu Lisboa, ale ponieważ nie mógł wybrać się tam osobiście, pomocne będą tu umiejętności d'Anjou. Powiedział Francuzowi bardzo niewiele;

teraz powie mu więcej. Opisze brutalne podwójne morderstwo, którego dokonano za pomocą pistoletu maszynowego uzi, i powie też, że jedną z ofiar była żona potężnego taipana. D'Anjou zada te pytania, których on sam nie mógł postawić, a jeśli otrzyma odpowiedź, będzie to kolejny krok do Marie.

Graj według scenariusza. Aleksander Conklin.

Czyjego scenariusza? Dawid Webb.

Tracisz czas! Jason Bourne. Znajdź tego, który cię udaje. Złap go!

W korytarzu za drzwiami ciche kroki. Jason jednym skokiem odwrócił się od okna i bezgłośnie podbiegł do ściany. Z wycelowanym pistoletem przywarł do niej plecami w miejscu, gdzie zasłonią go otwarte drzwi. Ostrożnie, bezszelestnie włożono klucz do zamka. Drzwi wolno się otworzyły.

Bourne potężnym pchnięciem uderzył nimi intruza, obrócił się i chwycił oszołomionego człowieka w samym wejściu. Wciągnąwszy go do środka zamknął drzwi kopnięciem, trzymając broń wycelowaną w głowę leżącego na podłodze mężczyzny, który podczas upadku upuścił walizkę i ogromny pakunek. Był to d'Anjou.

– To był najlepszy sposób, by zarobić kulę w łeb, Echo!

– Sacre bieu! Po raz ostatni w życiu potraktowałem cię delikatnie! Powinieneś przejrzeć się w lustrze, Delta. Wyglądasz jak wtedy w Tam Quan, po kilku dniach bez snu. Myślałem, że drzemiesz.

Znów krótki błysk, kolejne wspomnienie z przeszłości.

– W Tam Quan powiedzieliście mi, że mam iść spać, tak było? – spytał Jason. – Ukryliśmy się w krzakach, a wy ustawiliście się wokół mnie i prawie wydaliście mi rozkaz, żebym spał.

– Żądanie leżało w naszym interesie. My nie potrafilibyśmy się stamtąd wydostać, tylko ty mogłeś.

– Coś mi wtedy powiedziałeś. Co to było? Bo ja usłuchałem.

– Wytłumaczyłem ci, że odpoczynek jest nie mniej skuteczną bronią niż którekolwiek z tępych narzędzi czy przyrządów do strzelania, jakie człowiek wynalazł.

– W późniejszych czasach stosowałem pewną odmianę tej zasady. Stała się dla mnie aksjomatem.

– Jest mi niezmiernie miło, że miałeś dość inteligencji, by posłuchać starszych. Czy wolno mi już wstać? I czy byłbyś łaskaw opuścić tę cholerną broń?

– Och, przepraszam.

– Nie mamy czasu – rzekł d'Anjou wstając. Walizkę zostawił na podłodze, pakunek obdarł z brązowego papieru. W środku znajdowały się odprasowane ubrania khaki, dwa pasy z kaburami i dwie czapki z daszkami. Rzucił to wszystko na krzesło. – To są mundury. W kieszeni mam odpowiednie legitymacje. Obawiam się, Delta, że mam tym razem wyższy stopień niż ty, ale wiek ma swoje prawa.

– To są mundury hongkongijskiej policji.

– Ściśle mówiąc Koulunu. Być może mamy pewną szansę, Delta! Dlatego tak długo nie wracałem. Lotnisko Kai Tak! Środki bezpieczeństwa są niesłychane; właśnie to, czego potrzebuje twój sobowtór, by pokazać, że jest lepszy, niż ty byłeś kiedykolwiek! Oczywiście nie ma na to żadnej gwarancji, ale postawiłbym własne życie… bo to jest klasyczne wyzwanie dla opętanego maniaka. „Zgromadźcie wszystkie swe siły, a ja się przez nie przebiję!” Jednym morderstwem tego typu może znów odtworzyć swą legendę, że jest absolutnie niezwyciężony. To on, jestem tego pewien!

– Zacznij od początku – polecił Bourne.

– Owszem, w czasie gdy będziemy się ubierać – zgodził się Francuz, ściągając koszulę i odpinając pasek spodni. – Pospiesz się! Po drugiej stronie ulicy mam motorówkę. Czterysta koni. W Koulunie możemy być za trzy kwadranse. Trzymaj! To twoje! Mon Dieu, rzygać mi się chce na myśl, ile pieniędzy na to poszło!

– A patrole ChRL?- spytał Jason, ściągając ubranie. Sięgnął po mundur. – Zestrzelą nas z wody!

– Idiota! Z pewnymi znanymi łodziami rozmawia się szyfrem przez radio. Ostatecznie jesteśmy ludźmi honoru. Jak sądzisz, w jaki sposób przewozimy towary? Jakim sposobem udaje się nam przeżyć? Spotykamy się w zatoczkach na chińskiej wyspie Teh Są Wei i tam dokonuje się wypłat. Pospiesz się!

– A co z tym lotniskiem? Skąd masz pewność, że to on?

– Gubernator brytyjski. Morderstwo.

– Co? – wrzasnął oszołomiony Bourne.

– Z półwyspu do przystani promowej „Star” szedłem piechotą z twoją walizką w ręce. To bardzo krótki dystans, a promem jest znacznie szybciej niż taksówką przez tunel. Przechodząc koło Komendy Policji w Koulunie na Salisbury Road, ujrzałem siedem radiowozów ruszających na pełnym gazie jeden za drugim; wszystkie skręcały w lewo, a więc nie do dzielnicy magazynów. To mnie uderzyło. Dziwna sprawa. Owszem, dwa czy trzy z powodu jakichś lokalnych zamieszek, ale siedem? To był dobry los, jak tu mawiają. Zadzwoniłem do swojego człowieka w Komendzie i on chętnie udzielił mi informacji; zresztą w tym momencie to już nie było tajemnicą służbową. Powiedział, że jeśli pozostanę dłużej w tamtym miejscu, to w ciągu najbliższych dwóch godzin zobaczę jeszcze dziesięć radiowozów i dwadzieścia furgonetek, wszystkie jadące w kierunku Kai Tak. Te, które widziałem, to był tylko pierwszy rzut dla przeszukania lotniska. Dostali cynk ze swych podziemnych źródeł, że szykowany jest zamach na gubernatora.

– Szczegóły! – rzucił rozkazująco Bourne, równocześnie zapinając spodnie i sięgając po długą koszulę khaki, pełniącą równocześnie rolę kurtki mundurowej, po spięciu jej pasem wyładowanym nabojami.

– Dziś wieczorem gubernator przylatuje z Pekinu wraz ze swą świtą z Foreign Office oraz kolejną delegacją negocjatorów chińskich. Będą dziennikarze, ekipy telewizyjne, wszyscy. Oba rządy życzą sobie pełnej obsługi prasowej. Jutro ma się odbyć wspólne spotkanie wszystkich negocjatorów z przywódcami finansistów kolonii.

– W sprawie traktatu brytyjsko-chińskiego?

– Jeszcze jedna runda nie ustającego gadulstwa na temat Porozumień. Ale przez wzgląd na nas wszystkich módl się, aby ich rozmowy były przyjazne.

– Scenariusz – szepnął Jason, nagle zamierając.

– Jaki scenariusz?

– Ten, o którym sam mówiłeś. Ten, który powoduje, że druty telefoniczne między Pekinem a Pałacem Rządowym rozpaliły się do czerwoności. Zabić gubernatora w zamian za wicepremiera? A może ministra spraw zagranicznych za wysokiej rangi członka Komitetu Centralnego? Może premiera za Przewodniczącego? Jak daleko można się posunąć? Ile ma być tych starannie dobranych morderstw, nim dojdzie się do punktu krytycznego? Ile czasu upłynie do chwili, gdy tatuś odmówi dalszego pobłażania nieposłusznemu dziecku i wmaszeruje do Hongkongu? Chryste, to przecież może nastąpić. Ktoś chce, by nastąpiło.

D'Anjou stał nieruchomo, trzymając pas złowieszczo wyładowany nabojami w mosiężnych łuskach. – Nie sugerowałem niczego więcej niż bezplanowe akty gwałtu dokonywane przez opętanego zabójcę, przyjmującego wszelkie kontrakty bez wyboru. Po obu stronach istnieje dość chciwości i korupcji politycznej, by uznać to za wytłumaczenie. Ale to, co ty, Delta, sugerujesz, to coś zupełnie innego. Twierdzisz, że to plan, zorganizowany plan zdestabilizowania Hongkongu do tego stopnia, by został zajęty przez Chiny.

– Scenariusz – powtórzył Jason Bourne. – Im bardziej staje się skomplikowany, tym wydaje się prostszy.

Na wszystkich dachach lotniska Kai Tak roiło się od policji. Nie inaczej było przy bramach, w tunelach, przy kontroli wizowej i w pomieszczeniach bagażowych. Na zewnątrz, na ogromnej czarnej płycie lotniska, prócz potężnych stałych reflektorów, świeciły się jeszcze ostrzejsze szperacze, śledzące każdy poruszający się pojazd, przeczesujące każdy centymetr kwadratowy terenu. Ekipy telewizyjne rozwijały kable pod nadzorem czujnych oczu, sprawozdawcy stojący za wozami transmisyjnymi ćwiczyli wymowę w tuzinie języków. Reporterów i fotografów zatrzymano za barierkami, a wrzeszczący przez megafony personel lotniska zapewniał, że dla wszystkich uprawnionych dziennikarzy, posiadających przepustki wydane przez zarząd Kai Tak, wkrótce zostanie udostępnione miejsce wydzielone sznurami, Istny dom wariatów. I nagle zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego:

znad ciemnego zachodniego horyzontu nadciągnęła ulewa i lunęła na terytorium kolonii. Kolejny jesienny potop.

– Samozwaniec ma szczęście; dobry los, jak tutaj mówią, prawda? – powiedział d'Anjou. Odziani w mundury maszerowali obaj w falandze policji krytym korytarzem z blachy falistej do jednego z ogromnych hangarów naprawczych. Krople deszczu łomotały w dach ogłuszająco.

– Szczęście nie ma z tym nic wspólnego – odparł Jason. – On przestudiował prognozy pogody z tak odległych miejsc, jak Sichuan. Są na każdym lotnisku. Wypatrzył tę ulewę jeszcze wczoraj, jeśli nie przedwczoraj. Pogoda też jest bronią, Echo.

– Ale mimo wszystko nie może dyktować, kiedy gubernator brytyjski przyleci chińskim samolotem. One często się spóźniają o całe godziny, a zwykle się spóźniają.

– Ale zwykle nie o całe dnie. Kiedy policja w Koulunie otrzymała cynk o planowanym zamachu?

– O to właśnie zapytałem – powiedział Francuz. – Dziś około wpół do dwunastej.

– A samolot z Pekinu miał przylecieć tego popołudnia?

– Tak, już ci to mówiłem. Prasie i telewizji polecono być tutaj o dziewiątej.

– Przestudiował prognozę pogody. Sposobność sama się nadarzy. Wykorzystaj ją.

– I ty to musisz zrobić, Delta! Myśl jak on, bądź nim! To jest nasza szansa!

– A myślisz, że co robię? Gdy dojdziemy do hangaru, chcę się urwać. Czy twoja fałszywa legitymacja to umożliwia?

– Jestem komendantem Sektora Brytyjskiego w Oddziale Policyjnym w Mongkoku.

– A co to oznacza?

– Doprawdy nie wiem, ale to było najlepsze, co mi się udało zdobyć.

– Nie masz brytyjskiego akcentu.

– A któż, mój stary, się w tym połapie tutaj, na Kai Tak?

– Brytyjczycy.

– Będę ich unikał. Mówię po chińsku lepiej niż ty. Zhongguo ren to uszanują. Będziesz mógł się powłóczyć.

– Muszę – odrzekł Jason Bourne. – Jeśli jesteśmy twoim oddziałem, to ja go muszę mieć, nim zauważy go ktokolwiek inny! Tutaj. Teraz!

Ekipy techniczne ubrane w błyszczące, żółte płaszcze przeciwdeszczowe wyniosły z wysokiego hangaru słupki ze sznurami. Pojawiła się ciężarówka pełna takich samych płaszczy dla policjantów.

Chwytali je, rzucane z platformy. Nałożywszy je policjanci rozbili się na grupy, by wysłuchać instrukcji swych przełożonych. Początkowe zamieszanie, wynikłe z dezorientacji nowo przybyłych oddziałów i nagłej ulewy, szybko zmieniało się w uporządkowane działanie. Ale był to porządek tego typu, jakiemu Bourne nie ufał. Wszystko szło zbyt gładko, zbyt konwencjonalnie jak na stojące przed policją zadanie. Szeregi jaskrawo odzianych żołnierzy maszerujących przed siebie były nie na miejscu i stosowały błędną taktykę, jeśli miały szukać partyzantów. A nawet jednego człowieka wyszkolonego w walce partyzanckiej. Każdy policjant w żółtym płaszczu stanowił zarówno ostrzeżenie, jak i cel. I był czymś jeszcze. Pionkiem. Każdy mógł być zastąpiony przez innego, identycznie ubranego – przez zabójcę, który wiedział, jak przybrać wygląd nieprzyjaciela.

Ale strategia infiltracji dla dokonania morderstwa była samobójcza, a Jason wiedział, że podszywający się pod niego człowiek do czegoś takiego się nie zobowiązał. Chyba… chyba że broń, jakiej miał użyć, była tak cicha, że deszcz zagłuszy odgłos jej użycia… ale nawet wówczas cel nie będzie mógł zareagować natychmiast. Przy pierwszych oznakach słabnięcia u gubernatora teren, na którym dokonano by morderstwa, zostałby natychmiast otoczony kordonem, wszystkie wyjścia zablokowane, a wszyscy znajdujący się w pobliżu zostaliby pod groźbą użycia broni zmuszeni do pozostania na miejscu. Działanie opóźnione? Maleńka strzałka z broni pneumatycznej o sile uderzenia nie większej niż ukłucie szpilką, drobna niedogodność, na którą naturalną reakcją jest machnięcie ręką, jakby się odganiało dokuczliwą muchę. A równocześnie mordercza kropla trucizny przeniknie do krwiobiegu, powodując powolną, lecz nieuchronną śmierć – jeśli czas nie odgrywa roli. Było takie prawdopodobieństwo, ale i w takim wypadku istniało zbyt wiele przeszkód do pokonania, a przy tym dokładność trafienia powinna być większa niż to możliwe z broni pneumatycznej. Gubernator z pewnością będzie miał na sobie kamizelkę kuloodporną, a celowanie w twarz nie wchodziło w grę. Nerwy twarzy nadmiernie reagują na ból, więc jakikolwiek obcy przedmiot trafiając tak blisko oczu wywołuje natychmiastową, gwałtowną reakcję. Pozostawały dłonie i gardło. Pierwsze były jako cele zbyt małe i zapewne zbyt ruchliwe; to drugie po prostu stanowiło zbyt małą powierzchnię. Dalekonośny karabin na dachu? Karabin o najwyższej celności, wyposażony w celownik lunetkowy na podczerwień? I dodatkowa możliwość: zamiast zbyt widocznego żółtego płaszcza, wystąpienie we własnym. Ale to też byłoby samobójcze, bo tego rodzaju broń daje pojedynczy głośny strzał, a wyposażenie jej w tłumik pogarsza celność do tego stopnia, że nie można już jej ufać. Wszelkie racje przemawiały przeciw ewentualności mordercy na dachu. Takie działanie byłoby zbyt rzucające się w oczy.

Ale przecież szło jedynie o dokonanie zabójstwa. Bourne to rozumiał, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności. D'Anjou miał rację. Wszystkie elementy potrzebne do dokonania spektakularnego morderstwa były tu, na miejscu. Carlos Szakal nie mógłby sobie życzyć niczego lepszego. Nie mógłby też Jason Bourne, pomyślał Dawid Webb. Dokonanie tego zabójstwa pomimo wszystkich nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa uczyniłoby nowego „Bourne'a” królem jego odrażającej profesji. Więc jak? Którą możliwość wybierze? A po podjęciu decyzji, jaka droga ucieczki byłaby najskuteczniejsza, najprawdopodobniej sza?

Każdy z wozów transmisyjnych pełen skomplikowanej aparatury stanowił zbyt dogodny cel, by mógł posłużyć do ucieczki. Zespoły obsługi technicznej lądujących samolotów były kontrolowane, a potem jeszcze kontrolowane po raz drugi i trzeci; wśród nich żaden obcy by się nie przemknął. Wszyscy dziennikarze muszą przejść przez bramki elektroniczne, wykrywające każdy przedmiot o wadze przekraczającej dziesięć miligramów. A dachy zostały wykluczone. Więc j a k?

– Masz zezwolenie! – oznajmił d'Anjou, pojawiając się nagle u jego boku z kartką w ręce. – Podpisał to prefekt policji Kai Tak.

– Co mu powiedziałeś?

– Że jesteś Żydem wyszkolonym przez Mosad do działań antyterrorystycznych i przydzielonym do nas na zasadzie wymiany osobowej. Ta informacja zostanie przekazana oddziałom.

– Wielki Boże, przecież ja nie znam hebrajskiego!

– A kto tu zna? Wzruszaj tylko ramionami i dalej mów swoją niezłą francuszczyzną, którą tutaj mówią, choć bardzo źle. Z tym sobie poradzisz.

– Jesteś niemożliwy i wiesz o tym, prawda?

– Wiem, że Delta, gdy był naszym dowódcą w „Meduzie”, oświadczył dowództwu w Sajgonie, że nie wyruszy do akcji bez „starego Echa”.

– Musiałem mieć fioła.

– Wtedy większego niż teraz, to przyznaję.

– Bardzo dziękuję, Echo. Życz mi szczęścia.

– Nie potrzebujesz szczęścia – odrzekł Francuz. – Ty jesteś Deltą. I zawsze będziesz Deltą.

Ściągnąwszy jaskrawożółty płaszcz od deszczu i czapkę z daszkiem Bourne wyszedł z hangaru, pokazując swe upoważnienie wartownikowi przy wejściu. W oddali stado dziennikarzy kierowano przez elektroniczną bramkę w stronę otoczonego sznurami miejsca. Na brzegu pasa startowego ustawiono mikrofony, a do furgonetek policyjnych dołączyły patrole motocyklowe, otaczając gęstym półkolem miejsce, gdzie miała się odbyć konferencja prasowa. Przygotowania były niemal zakończone, wszystkie siły bezpieczeństwa na stanowiskach, kamery i mikrofony gotowe do włączenia. Wynikało z tego, że samolot z Pekinu zaczął podchodzić do lądowania w deszczu. Przybędzie za kilka minut; minut, które Jason chciałby możliwie wydłużyć. Tylu rzeczy należało poszukać i tak mało było na to czasu. Gdzie? Co? Wszystko było równocześnie możliwe i niemożliwe. Co wybierze morderca? W jakim punkcie się ulokuje, by dokonać zabójstwa doskonałego? I jaka będzie jego najlogiczniejsza droga ucieczki z miejsca zbrodni?

Bourne przemyślał wszelkie ewentualności, które mu przyszły do głowy, i wszystkie wykluczył. Pomyśl znowu! I znowu! Zostały ledwie minuty. Cofnij się i zacznij od początku… początku. Założenie:

zamordować gubernatora. Sytuacja: na pozór hermetyczna izolacja, z policją bezpieczeństwa na dachach trzymającą wycelowaną broń, blokującą wszelkie wejścia, każde wyjście, każdą klatkę schodową i schody ruchome, a wszyscy w kontakcie radiowym. Druzgocący brak szans. Samobójstwo… Ale przecież właśnie ten niesłychany brak szans tak nieodparcie przyciągał udającego Bourne'a zabójcę. D'Anjou miał rację: jednym spektakularnym morderstwem dokonanym w takich warunkach zabójca zapewniłby sobie albo też odzyskał supremację w tym zawodzie. Jak to powiedział Francuz? Jednym morderstwem tego typu może znów odtworzyć swą legendę, że jest absolutnie niezwyciężony.

Kto? Gdzie? Kiedy? Jak? Mysi! Patrz!

Mundur policji kouluńskiej przemoczył mu deszcz. Włócząc się po całym terenie, przyglądając się wszystkiemu i wszystkim, nieustannie ocierał wodę z twarzy. Nic! A wtedy usłyszał w oddali przygłuszony ryk silników odrzutowca. Samolot z Pekinu podchodził na odległy koniec pasa startowego. Lądował.

Jason badał wzrokiem tłum stojący wewnątrz otoczonej sznurami przestrzeni. Uprzejmy rząd Hongkongu, okazując względy Pekinowi i posłuszny jego życzeniu „pełnej obsługi prasowej”, dostarczył poncza, płócienne plandeki oraz tanie płaszcze od deszczu wszystkim, którzy tego sobie życzyli. Personel lotniska Kai Tak na żądania dziennikarzy, by konferencja prasowa odbyła się pod dachem, odpowiedział prosto, a mądrze, bo bez zbędnych wyjaśnień, że uniemożliwiają to względy bezpieczeństwa. Oświadczenia będą krótkie, w sumie nie dłuższe niż pięć do sześciu minut. Z całą pewnością wybitni przedstawiciele zawodu dziennikarskiego mogą ścierpieć odrobinę deszczu przy tak ważnej okazji.

Fotoreporterzy? Metal! Aparaty przechodziły przez bramki, ale nie każdy „aparat” służy do robienia zdjęć. Dosyć proste urządzenie może zostać wmontowane i zamknięte w korpusie kamery – potężny mechanizm, zdolny wystrzelić pocisk albo strzałkę z pomocą teleskopowego celownika. Czy to o to chodziło? Czy to właśnie wybrał morderca, spodziewając się, że zmiażdży „aparat fotograficzny” nogą i wyciągnie z kieszeni drugi, szybko przesuwając się na skraj tłumu, zaopatrzony w dokumenty równie autentyczne jak te, które posiadał d'Anjou oraz „antyterrorysta” z Mosadu? To było możliwe.

Ogromny odrzutowiec siadł na pasie startowym. Bourne szybko wszedł na ogrodzony sznurami teren, podchodząc do każdego fotoreportera, którego mógł dostrzec, szukając… szukając człowieka wyglądającego jak on sam. Było ze dwa tuziny ludzi z aparatami fotograficznymi. W miarę jak samolot z Pekinu kołując zbliżał się do tłumu, Jason zaczął wpadać w szał. Reflektor i szperacze skupiły się na przestrzeni wokół mikrofonów i ekip telewizyjnych. Przechodził od jednego fotografa do drugiego, błyskawicznie upewniając się, że żaden z nich nie może być mordercą, i następnie spoglądając ponownie, by sprawdzić, czy ich ciała nie są zbyt napięte, a twarze uszminkowane. Znowu nic! Żaden z nich! Musi go znaleźć, złapać! Zanim zrobi to ktokolwiek inny. Morderstwo nie miało z tym związku, było dla niego zupełnie nieistotne! Prócz Marie nic nie miało znaczenia!

Wróć do początku! Cel: gubernator. Sytuacja: skrajnie niesprzyjająca dokonaniu morderstwa, cel maksymalnie zabezpieczony, niewątpliwie też we własnej zbroi; cały korpus bezpieczeństwa spokojny, zdyscyplinowany, oficerowie sprawnie dowodzący… Początek? Czegoś tu brakowało. Zacznij od początku. Gubernator: cel, pojedyncze morderstwo. Metoda zabójstwa: narażanie się na samobójstwo wykluczało wszelkie środki z wyjątkiem działających z opóźnieniem, jak strzałka pneumatyczna czy pigułka trucizny. Ale wobec koniecznej dokładności trafienia użycie takiej broni byłoby nielogiczne, a głośny wystrzał z broni palnej natychmiast uruchomiłby wszystkie siły bezpieczeństwa. Opóźnienie? Opóźniona akcja, nie reakcja! Sam początek, pierwsze założenie było błędne! Celem był nie tylko gubernator. Nie pojedyncze, lecz wielokrotne morderstwo, wiele ofiar! O, ileż bardziej spektakularne! O ileż skuteczniejsze z punktu widzenia szaleńca, który chciał wtrącić Hongkong w stan chaosu! A w siłach bezpieczeństwa natychmiast zapanuje chaos. Zamieszanie, ucieczka!

Myśli Boume'a biegły błyskawicznie, podczas gdy on sam przeciskał się przez tłum, strzelając oczami na prawo i lewo. Próbował przypomnieć sobie wszystkie 'bronie, jakie znał. Broń, z której można wystrzelić czy uruchomić ją cicho, niezauważalnie na ograniczonej, wypełnionej tłumem przestrzeni; o działaniu na tyle opóźnionym, by zabójca mógł zmienić miejsce i uciec z łatwością. Jedyne, co mu przyszło do głowy, to granaty, ale natychmiast je wykluczył. A potem uderzyła go inna myśl: dynamit albo plastik z zapalnikiem czasowym. To było o wiele dogodniejsze z punktu widzenia opóźnienia i możliwości schowania. Plastik można tak nastawić, by eksplodował po upływie kilku minut lub ułamka minuty, a nie po paru sekundach; ładunki wybuchowe można ukryć w małych pudełkach lub paczuszkach, nawet wąskich teczkach… albo pękatych torbach, rzekomo wypchanych sprzętem fotograficznym, niekoniecznie niesionym przez fotografa. Znów ruszył przed siebie, mieszając się z tłumem reporterów i fotoreporterów, przeszukując wzrokiem czarną płytę lotniska poniżej spodni i spódniczek, wypatrując odosobnionego pojemnika, stojącego nieruchomo na twardym asfalcie. Logika podpowiadała mu, że powinien skupić się na mężczyznach i kobietach stojących najbliżej oddzielonego sznurami pasa startowego. Obliczył, że „pakunek”, jeśli będzie dość gruby, nie powinien mieć więcej niż trzydzieści centymetrów długości;

pięćdziesiąt, jeśli zostanie umieszczony w teczce dyplomatce. Mniejszy ładunek nie zabiłby negocjatorów obu rządów. Światła na lotnisku były jasne, ale tworzyły przez to niezliczone cienie, ciemniejsze obszary wewnątrz ciemności. Żałował, że nie miał na tyle przytomności umysłu, by zabrać latarkę -zawsze ją nosił, choćby najmniejszą, kieszonkową, bo to także była broń! Dlaczego zapomniał? A wtedy, ku swemu zdumieniu, ujrzał, jak snopy szperaczy zaczynają przeszukiwać czarną płytę lotniska, krzyżując swe światła i przeskakując po tych samych spodniach i spódnicach, wśród których Jason przed chwilą szukał pakunku. Policja bezpieczeństwa wpadła na ten sam pomysł, czemu nie? Lotnisko La Guardia, 1972; lotnisko Lód, Tel Awiw, 1974; Rue du Bać, Paryż 1975; Harrods, Londyn 1982. Oraz pół tuzina ambasad od Teheranu do Bejrutu. Więc to chyba oczywiste? Oni byli w kursie tych spraw, on nie. Myślał powoli, a na to nie mógł sobie pozwolić!

Kto? Gdzie?

Ogromny Boeing 747 Republiki Ludowej pojawił się jak wielki, srebrny ptak, zagłuszając rykiem odrzutowych silników bębnienie deszczu, a potem cichnąc, gdy skierowano go na właściwe stanowisko na obcym dla niego terenie. Otworzyły się drzwi, angielska i chińska eskorta zbiegła po schodach, zajmując swe miejsca. Zaczęła się uroczystość. Przewodniczący brytyjskiej i chińskiej delegacji razem wynurzyli się z samolotu. Pomachali zgromadzonym rękami i zgodnym krokiem zaczęli schodzić po metalowych schodach; jeden w klasycznym stroju urzędnika Whitehallu, drugi w ciemnobeżowym mundurze Armii Ludowej bez dystynkcji. Za nimi postępowały dwa rzędy doradców i adiutantów, Europejczyków i Azjatów, ze wszystkich sił starających się okazywać sobie wzajemną sympatię przed kamerami. Szefowie podeszli do mikrofonów, ich głosy popłynęły z głośników wśród deszczu. Następne kilka minut Jason zapamiętał mgliście. Tylko niewielka część jego uwagi zwrócona była na ceremonię odbywającą się w świetle reflektorów, natomiast większa jej część ku ostatecznemu celowi poszukiwań – bo będzie on ostateczny. Jeśli samozwaniec • jest gdzieś tutaj, Jason musi go znaleźć – przed zabójstwem, zanim nastąpi chaos. Ale, do jasnej cholery, gdzie? Bourne wyszedł poza sznury daleko na prawo, by zająć lepszy punkt obserwacyjny. Jeden ze strażników chciał go zawrócić; Jason pokazał mu przepustkę nie ruszając się z miejsca, ze wzrokiem wlepionym w ekipy telewizyjne, w ich wygląd, oczy, wyposażenie. Jeśli morderca znajdował się wśród nich, to który to był?

– Wyrażamy wspólne zadowolenie z możliwości ogłoszenia, iż w związku z Porozumieniami dokonany został dalszy postęp. My ze Zjednoczonego Królestwa…

– My z Chińskiej Republiki Ludowej – jedynych prawdziwych Chin na kuli ziemskiej – wyrażamy pragnienie osiągnięcia wzajemnego zbliżenia z tymi, którzy życzą…

Przemówienia przeplatały się; każdy z szefów delegacji popierał swego kolegę, równocześnie dając światu do zrozumienia, że pozostało jeszcze wiele do uzgodnienia. Pod płaszczykiem uprzejmości, słownych placebo i przylepionych uśmiechów wyczuwało się napięcie. A Jason wciąż nie znalazł niczego, na czym mógłby się skupić, niczego. Wytarł więc krople deszczu z twarzy i kiwnąwszy głową strażnikowi raz jeszcze prześlizgnął się pod sznurami i wszedł w zgromadzony za nimi tłum. Przepchnął się w stronę grupy dziennikarzy oczekujących na konferencję prasową.

Nagle jego spojrzenie przyciągnął szereg przebijających się przez ulewę samochodowych reflektorów, które zakręciły przed pasem startowym na drugim końcu lotniska i szybko zbliżały się do stojącego samolotu. W tym momencie, jakby na znak, rozległy się burzliwe oklaski. Krótka ceremonia zakończyła się, o czym świadczyło przybycie rządowych limuzyn. Każdą z nich otaczała eskorta motocyklistów, którzy wjechali między delegacje a oddzielony sznurami tłum dziennikarzy i fotoreporterów. Policja otoczyła wozy transmisyjne, polecając wszystkim z wyjątkiem dwóch uprzednio wybranych kamerzystów wsiąść do wozów.

To był ten moment. Jeśli cokolwiek ma się wydarzyć, nastąpi teraz. Jeśli śmiercionośne narzędzie ma zostać użyte, a ładunek zdetonowany za minutę lub szybciej, musiał zostać podłożony teraz!

Po lewej stronie dostrzegł oficera dowodzącego oddziałem policji, wysokiego mężczyznę rzucającego na wszystkie strony tak szybkie spojrzenia, jak Bourne. Jason wyciągnął przepustkę i osłaniając ją dłonią od deszczu pochylił się do policjanta. – Jestem z Mosadu! – wrzasnął po chińsku, starając się przekrzyczeć oklaski.

– Tak, wiem o tym! – odkrzyknął oficer. – Zostałem zawiadomiony. Jesteśmy wdzięczni za pańską obecność!

– Ma pan latarkę?

– Ależ oczywiście. Potrzebna panu?

– Bardzo.

– Proszę wziąć.

– Proszę teraz kazać mnie przepuścić – polecił Bourne, podnosząc sznur i gestem nakazując oficerowi, by poszedł wraz z nim. – Nie mam czasu pokazywać papierów!

– Oczywiście! – Chińczyk podążył za nim, wyciągniętą ręką powstrzymując strażnika gotowego zatrzymać Jasona, nawet strzelając do niego, gdyby to było konieczne. – Zostaw go! To jeden z nas! Jest wyszkolony do takich rzeczy!

– Żyd z Mosadu?

– Właśnie on.

– Zostaliśmy zawiadomieni. Dziękuję, sir… Ale oczywiście on mnie nie może rozumieć.

– Choć to dziwne, ale potrafi. Mówi Guangzhou hua.

– Na Food Street jest tak zwana koszerna restauracja, która podaje nasze potrawy…

Bourne znalazł się między rzędem limuzyn i słupkami ze sznurem. Szedł wzdłuż nich, ze światłem skierowanym w dół, na czarną płytę, wydając rozkazy po chińsku i angielsku – krzycząc, ale nie wrzeszcząc;

rozkazy przytomnego człowieka, być może poszukującego zgubionego przedmiotu. Jeden po drugim przedstawiciele prasy cofali się, tłumacząc osobom stojącym za nimi, co się dzieje. Jason zbliżył się do głównej limuzyny. Na jej prawym błotniku powiewała flaga Wielkiej Brytanii, na lewym zaś Republiki Ludowej, co oznaczało, że Anglia jest tu gospodarzem, a Chiny gościem. Szefowie delegacji mieli jechać razem. Jason skupił uwagę na ziemi; dostojni pasażerowie już prawie wsiadali do długiego pojazdu wraz z najbardziej zaufanymi doradcami. Oklaski nie ustawały.

To się zdarzyło, ale Bourne nie był pewien co. Lewym ramieniem dotknął innego ramienia i było to niczym wstrząs elektryczny. Człowiek, o którego się otarł, najpierw pochylił się do przodu, a potem tak dziko rzucił do tyłu, że Jason stracił równowagę. Odwrócił się i ujrzał człowieka na motocyklu eskorty policyjnej. Uniósł latarkę, by przyjrzeć mu się przez ciemną, plastikową osłonę kasku.

Uderzenie pioruna; ostre, zygzakowate błyskawice przeleciały mu wewnątrz czaszki. Wybałuszył oczy, próbując pojąć rzecz nieprawdopodobną. Patrzył na siebie – sprzed zaledwie paru lat! Śniada twarz pod ciemnym kaskiem była jego własną! To był komandos! Samozwaniec! Morderca!

W patrzących na niego oczach także pojawiła się panika, ale człowiek był szybszy niż Webb. Płaska, sztywna dłoń wystrzeliła do przodu, miażdżąc Jasonowi krtań, odbierając mowę i zdolność myślenia. Bourne upadł na plecy, niezdolny do krzyku, chwytając się ręką za szyję. Morderca zeskoczył z motocykla. Przebiegł obok Jasona i zanurkował” pod sznury.

Dopaść go! Złapać!…Marie! Nie mógł wydusić z siebie ani słowa, tylko histeryczne myśli milcząco krzyczały w jego głowie. Zwymiotował, co wywołało eksplozję bólu w gardle, a potem przeskoczył przez sznur i wpadł w tłum, biegnąc tropem pozostawionym przez uciekającego zabójcę: leżące na ziemi ciała, powalone ciosami pięści.

– Zatrzymać… go! – Tylko to drugie słowo wydobyło się z gardła Jasona i to jako chrapliwy szept. – Przepuśćcie mnie! – wydusił z siebie dwa słowa, ale nikt go nie słuchał. Gdzieś w okolicy terminalu wśród deszczu grała orkiestra.

Trop się urwał! Byli tylko ludzie, ludzie, ludzie! Znaleźć go! Złapać go! Marie! On uciekł! Zniknął!

– Przepuście mnie! – wrzasnął. Słowa były już zupełnie wyraźne, ale nikt nie reagował. Szarpał, ciągnął i rozpychał ludzi na swej drodze ku skrajowi tłumu. Przed nim, za szklanymi drzwiami terminalu, stał zwrócony twarzami ku niemu drugi tłum.

Nic! Nikogo! Morderca uciekł!

Morderca? Morderstwo!

To była ta limuzyna, jadąca na czele limuzyna z flagami obu krajów! To był cel! Gdzieś w samochodzie lub pod nim znajdował się mechanizm zegarowy, który wysadzi ją w powietrze, zabijając szefów obu delegacji. Rezultat: scenariusz… chaos. Przejęcie władzy!

Bourne obrócił się dokoła, gorączkowo rozglądając się za kimś reprezentującym władzę. Dwadzieścia metrów od sznura stał na baczność, gdyż grano właśnie brytyjski hymn narodowy, oficer policji kouluńskiej. Do pasa miał przypięte radio. Szansa! Limuzyny ruszyły w uroczystej procesji w stronę niewidocznej stąd bramy lotniska.

Jason szarpnął sznur w górę przewracając słupek i rzucił się biegiem w stronę niskiego, wyprostowanego chińskiego oficera. – Xunsu! – ryknął.

– Shenme^ – odparł zdumiony mężczyzna, instynktownie sięgając po broń w kaburze.

– Zatrzymaj ich! Samochody, limuzyny! Tę pierwszą!

– O czym ty mówisz? Kim jesteś?

Zrozpaczony Bourne niemalże uderzył oficera. – Mosad! – wrzasnął.

– To ty jesteś tym z Izraela? Słyszałem, że…

– Słuchaj! Łap za radio i każ im się zatrzymać! Wyrzuć wszystkich z tego wozu! On wyleci w powietrze! Zaraz!

W strugach deszczu oficer popatrzył Jasonowi w oczy, a potem jeden raz kiwnął głową i wyszarpnął radio zza paska. – Alarm! Zwolnić kanał i połączyć mnie z Czerwoną Gwiazdą Jeden! Natychmiast!

– Ze wszystkimi wozami! – przerwał Bourne. – Każ im się rozproszyć!

– Zmiana rozkazu! – krzyknął oficer policji. – Alarm dla wszystkich wozów. Łączyć! – Napiętym, ale opanowanym głosem, bardzo wyraźnie i z naciskiem na każde słowo Chińczyk wydawał polecenia. – Tu Kolonia Pięć w trybie alarmowym. Jest ze mną człowiek z Mosadu i przekazuję jego instrukcje. Mają zostać wykonane natychmiast. Czerwona Gwiazda Jeden ma się bezzwłocznie zatrzymać i rozkazać wszystkim wysiąść i pobiec w ukrycie. Wszystkie pozostałe wozy niech skręcą w lewo, w kierunku środka lotniska, jak najdalej od Czerwonej Gwiazdy Jeden. Wykonać natychmiast!

Osłupiałe tłumy usłyszały w oddali, jak silniki samochodów ryknęły jednym głosem. Pięć limuzyn wypadło z szyku, pędząc w stronę zalegających nad lotniskiem ciemności. Pierwsza zahamowała z piskiem, drzwi się otworzyły i wyskoczyli z nich ludzie, rozbiegając się we wszystkie strony.

Osiem sekund później to nastąpiło. Limuzyna zwana Czerwoną

Gwiazdą Jeden eksplodowała dwanaście metrów od otwartej bramy. Płonący metal i odłamki szkła wyleciały w górę wśród deszczu, a orkiestra umilkła w pół taktu.

Pekin, 23.25

Za północnymi przedmieściami Pekinu znajduje się ogromne osiedle, o którym rzadko się wspomina i z pewnością nie jest ono dostępne dla zwykłych ludzi. I choć jest to głównie podyktowane względami bezpieczeństwa; niemniej w tym egalitarnym społeczeństwie stanowi ono zjawisko nieco ambarasujące. Bo wewnątrz tej rozległej zalesionej enklawy wśród wzgórz znajdują się wille najpotężniejszych ludzi w Chinach. Osiedle otoczone jest wysokim murem z szarego kamienia, bram wejściowych strzegą zahartowani weterani armii, a gęsty las wewnątrz nieustannie patrolowany jest przez agresywne psy. A gdyby ktoś chciał się zastanawiać nad istniejącymi tutaj związkami politycznymi czy towarzyskimi, musiałby zauważyć, że żadnej z tych willi nie widać z okien innych, ponieważ każda jest otoczona własnym murem wewnętrznym, a wszyscy strażnicy ochrony osobistej wybierani spośród ludzi, którzy przez wiele lat musieli wykazać się posłuszeństwem i ślepym oddaniem. Jeśli nazwa osiedla jest kiedykolwiek wymieniana, to mówi się o nim jako o Górze Nefrytowej Wieży, co nie odnosi się do góry pochodzenia geologicznego, lecz do ogromnego pagórka, wznoszącego się nad innymi. W swoim czasie, w miarę przypływów i odpływów powodzenia politycznego, przemieszkiwali tam tacy ludzie, jak Mao Tse-tung, Liu Szao-ci, Lin Piao czy Czou En-laj. Obecnym mieszkańcem osiedla był człowiek kształtujący przyszłość ekonomiczną Republiki Ludowej. Prasa światowa określała go tylko nazwiskiem Sheng, lecz wszyscy wiedzieli natychmiast, kogo ono oznacza. Pełne jego nazwisko brzmiało Sheng Chouyang.

Czterodrzwiowy brązowy samochód pędził drogą biegnącą wzdłuż imponującego szarego muru. Zbliżył się do Bramy Numer Sześć i w tym momencie kierowca, jakby czymś zaabsorbowany, nagle wcisnął hamulec i wóz z poślizgiem zakręcił ku bramie, zatrzymując się tuż przed jaskrawopomarańczową barierą, odbijającą światła przednich reflektorów. Podszedł wartownik.

– Kim jest ten, do którego przyjechałeś, i jak się nazywasz? Chcę zobaczyć twoją legitymację służbową.

– Do ministra Shenga – oświadczył kierowca. – A moje nazwisko nie jest istotne i żadne papiery nie są potrzebne. Poinformuj rezydencję ministra, że przybył jego wysłannik z Koulunu.

Żołnierz wzruszył ramionami. Tego rodzaju odpowiedzi były wręcz standardowe na Górze Nefrytowej Wieży, a dalsze wypytywanie mogło tylko spowodować przeniesienie z tego rajskiego miejsca, gdzie ilości zbywającego mieszkańcom jedzenia przekraczały wszelkie wyobrażenie, a za posłuszeństwo i lojalną służbę można było nawet dostać zagraniczne piwo. Niemniej wartownik posłużył się telefonem. Gość musiał być wpuszczony zgodnie z przepisami. Inne postępowanie mogło spowodować, że winny musiałby uklęknąć w polu, by otrzymać strzał w potylicę. Wartownik wszedł więc do kordegardy i nakręcił numer willi Sheng Chouyanga.

– Wpuść go. Szybko!

Nie podchodząc do samochodu wartownik nacisnął guzik i pomarańczowa bariera uniosła się. Auto wpadło-na teren, o wiele za szybko jak na jazdę po żwirowanej drodze, pomyślał wartownik. Wysłannikowi niezmiernie się spieszyło.

– Minister Sheng jest w ogrodzie – oświadczył oficer armii stojący w drzwiach. Spoglądał w przestrzeń za gościem, przeszukując wzrokiem ciemność. – Idź do niego.

Wysłannik popędził przez pierwszy pokój zapełniony meblami z czerwonej laki w stronę korytarza, za którym znajdował się otoczony murem, przepiękny ogród z czterema połączonymi stawami pełnymi lilii wodnych, które delikatnie podświetlały żółte lampy ukryte pod wodą. Dwie przecinające się ścieżki wysypane białymi kamykami tworzyły „X” między basenami, a na końcu każdej z nich ustawione były w półkole czarne wiklinowe fotele i stoły. Na końcu wschodniej ścieżki, pod ceglaną ścianą, siedział samotny mężczyzna. Był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, z krótko przystrzyżonymi, przedwcześnie posiwiałymi włosami i zmizerowaną twarzą. Jedyne, co mogło zaskoczyć kogoś widzącego go po raz pierwszy, to jego oczy, czarne oczy martwego człowieka o nigdy nie mrugających powiekach.

Ale mimo tego wrażenia były to także oczy fanatyka, którego ślepe oddanie jednej sprawie stanowiło istotę jego siły; źrenice tliły się białym żarem, a oczy ciskały błyskawice. Takie były oczy Sheng Chouyanga i w tej chwili płonęły.

– Gadaj! – ryknął, chwytając obu rękami czarne poręcze plecionego fotela. – Kto to robi?

– To wszystko kłamstwo, panie ministrze! Sprawdziliśmy przez naszych ludzi w Tel Awiwie. Taki człowiek, jakiego nam opisano, nie istnieje. W Koulunie nie ma żadnego agenta Mosadu! To k ł a m s t w o!

– Jakie działania podjąłeś?

– To niezwykle zawikłana…

– Jakie działania?

– Poszukujemy w Mongkoku Anglika, o którym, jak się wydaje, nikt nic nie wie.

– Durnie i idioci! Idioci i durnie! Z kim rozmawiałeś?

– Z naszym najważniejszym człowiekiem w kouluńskiej policji. Jest zdezorientowany, a także, co z przykrością stwierdzam, przestraszony. Parę razy mówił o Makau i nie podobał mi się ton jego głosu.

– Jest trupem.

– Przekażę tę instrukcję.

– Obawiam się, że nie możesz. – Shang uczynił gest lewą dłonią, a prawą, ukrytą w cieniu, sięgnął pod niski stolik.

– Podejdź, by wyrazić swe posłuszeństwo Kuomintangowi – rozkazał.

Wysłannik podszedł do ministra. Skłonił się głęboko, sięgając po lewą rękę wielkiego człowieka. Sheng uniósł prawą. Trzymał w niej pistolet.

Rozległ się wystrzał, który rozerwał głowę wysłannika. Kawałki czaszki i mózgu doleciały aż do basenów z liliami. W korytarzu pojawił się oficer armii. Od uderzenia pocisku trup zwalił się do tyłu na biały żwir.

– Pozbądź się go – rozkazał Sheng. – Za wiele słyszał, za wiele wiedział… za wiele się domyślał.

– Tak jest, panie ministrze.

– I skontaktuj się z człowiekiem w Makau. Mam dla niego instrukcje, które mają być wykonane natychmiast, póki ognie w Koulunie ciągle jeszcze oświetlają niebo. Chcę go widzieć tutaj.

Oficer zbliżył się do martwego kuriera. Sheng nagle wstał z fotela, a następnie wolnym krokiem podszedł do najbliższego basenu. Jego twarz rozjaśniło światło padające spod wody. Znowu przemówił, głosem głuchym, lecz pełnym stanowczości.

– Wkrótce cały Hongkong i terytoria – powiedział, wpatrując się w liść lilii wodnej. – Wkrótce potem całe Chiny.

– Ty prowadzisz, ministrze – odrzekł oficer, nie odrywając od Shenga oczu płonących fanatycznym oddaniem. – My idziemy za tobą. Marsz, który obiecałeś, rozpoczął się. Wracamy do naszej Matki i kraj znowu będzie nasz.

– Tak jest, będzie – potwierdził Sheng Chouyang. – Nam się nie można sprzeciwić. Mnie się nie można sprzeciwić.

Загрузка...