Czarna kawa podziałała na Conklina trzeźwiąco, lecz nie tak bardzo jak fakt, że Dawid postanowił mu zaufać. Były Jason Bourne doceniał umiejętności swego do niedawna śmiertelnego przeciwnika i dał mu to do zrozumienia. Rozmawiali do czwartej nad ranem, szkicując zarysy strategii opierającej się na teraźniejszości, lecz wybiegającej daleko w przyszłość. W miarę jak słabł wpływ alkoholu, Conklin zaczynał działać coraz sprawniej, nadając konkretny kształt podsuwanym przez Dawida, nie do końca sprecyzowanym myślom. Sposób, w jaki Webb podszedł do sprawy, nie budził w nim zastrzeżeń.
– Chodzi ci o stworzenie nagłej, kryzysowej sytuacji związanej ze zniknięciem Marie i nadanie jej odpowiedniego rozgłosu. Sam jednak powiedziałeś, że musimy ją zmontować w szybkim tempie, by uderzyć mocno i celnie, nie dając im czasu na domysły.
– Trzeba zacząć od prawdy – wtrącił Webb. – Wdarłem się tu grożąp ci śmiercią i oskarżając cię o wszystko, co się do tej pory zdarzyło: od scenariusza McAllistera poprzez groźbę Babcocka, że wyślą po mnie pluton egzekucyjny, aż do tego arystokratycznego głosu, który kazał mi zostawić „Meduzę” w spokoju, bo jak nie, to wsadzą mnie w kaftan bezpieczeństwa i odwiozą do czubków. To wszystko naprawdę się zdarzyło, a ja naprawdę grożę ujawnieniem wszystkiego, co wiem o,,Meduzie”.
– Więc musimy im wcisnąć jakieś wielkie kłamstwo, które wywoła wśród nich popłoch.
– Na przykład jakie? – Jeszcze nie wiem. Trzeba nad tym pomyśleć. Powinno to być coś zupełnie nieoczekiwanego, co wytrąci z równowagi nawet najbardziej doświadczonych strategów, kimkolwiek są. Mam przeczucie, że już popełnili co najmniej jeden błąd, a jeśli okaże się, że tak jest w istocie, to będą się starali nawiązać kontakt.
– W takim razie wyciągnij swoje notatki i spróbuj dotrzeć do pięciu lub sześciu ludzi, którzy najbardziej pasują do schematu.
– To by zajęło wiele godzin, jeśli nie dni – zaoponował Aleks. – Musiałbym obchodzić dookoła wzniesione już barykady, a na to nie mamy czasu. T y nie masz czasu.
– Więc musimy ten czas znaleźć! Zacznij coś robić!
– Istnieje lepszy sposób – odparł Conklin. – Panov ci go podsunął.
– Mo?
– Tak. Oficjalne raporty w Departamencie Stanu.
– Raporty…? – Webb zupełnie o nich zapomniał. – W jaki sposób mogą nam pomóc?
– Jeśli właśnie tam zaczęli tworzyć nową dokumentację na twój temat, to dostarczę im jeszcze inną wersję, którą będą musieli natychmiast sprawdzić – zakładając oczywiście, że się nie mylę i że istotnie stracili nad tym kontrolę. Raporty stanowią jedynie narzędzie:
rejestrują fakty, ale nie potwierdzają ich autentyczności. Ludzie, którzy je wprowadzają do komputerów, podniosą natychmiast alarm, jeśli tylko zaczną podejrzewać, że ktoś tam grzebał. Odwalą za nas kawał roboty… Niemniej jednak w dalszym ciągu potrzebujemy jakiegoś kłamstwa, które dokonałoby przełomu.
– Przełomu?
– Chodzi mi o jakieś zakłócenie w realizacji scenariusza, lukę w planie.
– Wiem, o co ci chodzi… Słuchaj, a co ty na to: jak wiesz, nazywają mnie schizofrenikiem, co oznacza, że czasem mówię prawdę, a czasem nie, i nie potrafię odróżnić jednego od drugiego.
– Niektórzy z nich mogą nawet w to wierzyć – uzupełnił Conklin. – I co z tego?
– Dlaczego nie mielibyśmy tego wykorzystać? Powiesz im, że usłyszałeś ode mnie, jakoby Marie udało się uciec i zawiadomić mnie, gdzie jest, a ja natychmiast ruszyłem jej na ratunek.
Aleks zmarszczył brwi, lecz niemal natychmiast rozpogodził się, wpatrując w Dawida błyszczącymi oczami.
– Doskonały pomysł! – powiedział. – Bez zarzutu! Zamieszanie rozprzestrzeni się jak ogień w suchych zaroślach. W tak zakamuflowanych operacjach jak ta tylko dwóch lub trzech ludzi zna wszystkie szczegóły, a reszta nie ma o niczym pojęcia. Boże, wyobrażasz to sobie? Porwanie w majestacie prawa! Ci, którzy maczali w tym palce, mogą wpaść w panikę i przeszkadzać sobie nawzajem, próbując ratować swoje tyłki. Wspaniale, panie Bourne!
Webb nawet się nie skrzywił słysząc to nazwisko. Zaakceptował je bez namysłu.
– Słuchaj! – powiedział, wstając z miejsca. – Obaj jesteśmy wyczerpani. Wiemy już, czego się trzymać, więc prześpijmy się trochę, a rano weźmiemy się do roboty. Sam nieraz się przekonałeś, ile może zdziałać kilka godzin snu.
– Wrócisz do hotelu? – zapytał Conklin.
– Wykluczone – odparł Dawid, spoglądając na bladą, ściągniętą twarz oficera wywiadu. – Daj mi jakiś koc. Będę spał tutaj, przy barze.
– Powinieneś już wiedzieć, kiedy nie należy się martwić o pewne rzeczy – powiedział Aleks. Uniósł się z kanapy i pokuśtykał do szafy w przedpokoju. – Jeżeli to ma być moja ostatnia akcja, to bez względu na rezultat postaram się dać z siebie wszystko. Może mi to coś pomoże. – Wrócił do pokoju z kocem i poduszką pod pachą. – Zapewne uznasz to za jakieś idiotyczne przeczucie, ale czy wiesz, co zrobiłem wczoraj wieczorem po pracy?
– Jasne, że wiem. Na podłodze leży rozbite szkło.
– Nie, jeszcze wcześniej.
– No, co takiego?
– Pojechałem do supermarketu i kupiłem tonę żarcia. Befsztyki, jaja, mleko, nawet ten klej, który nazywają płatkami owsianymi. Nigdy wcześniej nic takiego nie robiłem.
– Wygląda na to, że po prostu miałeś duży apetyt.
– Kiedy mi to się zdarza, idę do restauracji.
– W takim razie, do czego zmierzasz?
– Kładź się na kanapie, zmieścisz się. Mam zamiar coś zjeść i jeszcze trochę pomyśleć. Usmażę sobie befsztyk, a kto wie, może również jajecznicę.
– Potrzebujesz snu.
– Dwie, dwie i pół godziny w zupełności mi wystarczą. Potem zjem trochę tej przeklętej owsianki.
Aleksander Conklin szedł korytarzem na czwartym piętrze budynku Departamentu Stanu, utykając mniej niż zwykle, lecz okupując to olbrzymim wysiłkiem woli i większym bólem. Wiedział, jaka była tego przyczyna: czekało go zadanie, które pragnął ze wszystkich sił wykonać dobrze, a nawet znakomicie, jeśli to słowo miało dla niego jeszcze jakieś znaczenie. Przekonał się, że nie sposób w jednej chwili nadrobić długich miesięcy, podczas których zaniedbał swoje ciało, ale że można odzyskać poczucie sensu działania. O, ironio! Nie dalej jak rok temu chciał zniszczyć człowieka zwanego przez nich Jasonem Bourne'em, teraz zaś opanowała go nagła obsesja nakazująca pomóc Dawidowi Webbowi, ponieważ tamto pragnienie sprzed roku okazało się tragiczną pomyłką. Wiedział, że ta obsesja może obrócić się przeciwko niemu, lecz mimo to był gotów podjąć ryzyko. Może wyrzuty sumienia nie zawsze zamieniają człowieka w tchórza, ale czasem też pozwalają mu poczuć się kimś lepszym.
I wyglądać lepiej, dodał w myśli. Przebył dziś pieszo znacznie większą odległość niż powinien, pozwalając, by zimny jesienny wiatr namalował mu na policzkach rumieńce, których nie było tam już od lat. Gładko ogolony, w nie noszonym od dawna prążkowanym garniturze ani trochę nie przypominał człowieka, którego Webb ujrzał wczorajszej nocy. Jednak zbliżając się do podwójnych drzwi gabinetu szefa Ochrony Wewnętrznej Departamentu Stanu zdawał sobie doskonale sprawę, że cała reszta była jedynie grą.
Formalności zajęły niewiele czasu, a niezobowiązująca wymiana zdań jeszcze mniej. Na prośbę Conklina – czytaj: na żądanie Agencji – sekretarz opuścił gabinet i Aleks został sam na sam z gburowatym byłym generałem brygady (niegdyś G-2), kierującym obecnie Ochroną Wewnętrzną Departamentu Stanu. Aleks postanowił natychmiast zepchnąć przeciwnika do defensywy.
– Nie przyszedłem tutaj z żadną międzywydziałową misją dyplomatyczną, generale. Jest pan generałem, prawda?
– Owszem, czasem tak mnie tytułują.
– W związku z tym nie będę się bawił w żadne dyplomatyczne ceregiele, rozumie mnie pan?
– Rozumiem. Wydaje mi się, że zaczynam pana nie lubić.
– To akurat niewiele mnie obchodzi – odparł Conklin. – Interesuje mnie coś innego, a mianowicie człowiek o nazwisku Dawid Webb.
– Co z nim?
– ,,Co z nim?” Fakt, że od razu przyznaje się pan do tego, że go zna, nie napawa mnie zbytnim optymizmem. Co tu się dzieje, generale?
– Potrzebujesz megafonu, tajniaku?
– Potrzebuję odpowiedzi, poruczniku – dokładnie tyle znaczy dla nas w Agencji pańska funkcja.
– Spokojnie, Conklin! Kiedy zadzwoniłeś do mnie z tą swoją „superważną” sprawą, a na dodatek zażądałeś dokładnej identyfikacji, sprawdziłem to i owo. Twoja znakomita reputacja została ostatnio trochę nadszarpnięta, żeby użyć delikatnego określenia. Jesteś pijusem, tajniaku, i wszyscy o tym wiedzą. Masz minutę na to, żeby powiedzieć, co masz do powiedzenia, zanim każę cię stąd wyrzucić. Możesz wybierać – winda albo okno.
Aleks wziął pod uwagę możliwość, że generał dowie się o jego skłonnościach… Utkwił nieruchome spojrzenie w jego twarzy i powiedział spokojnym, wręcz przyjaznym tonem:
– Generale, odpowiem na te oskarżenia tylko jednym zdaniem, ale jeśli wyjdzie ono poza ten gabinet, Agencja będzie wiedzieć, czyja to zasługa. – Zamilkł na chwilę, nie spuszczając nieruchomego wzroku z oczu siedzącego za biurkiem mężczyzny. – Z różnych powodów, o których nie chcę i nie mogę teraz nic powiedzieć, rozpowszechniamy o wielu naszych pracownikach opinie nie zawsze zgodne z prawdą. Jestem pewien, że pan wie, co mam na myśli.
Spojrzenie wysokiego funkcjonariusza Departamentu Stanu natychmiast złagodniało.
– Boże… – wykrztusił. – To samo robiliśmy podczas wojny z ludźmi, których mieliśmy zamiar wysłać do Berlina…
– Często w porozumieniu z nami – dodał Conklin, kiwając głową. – Mam nadzieję, że w ten sposób wyczerpaliśmy temat.
– Oczywiście. Nie byłem w to wprowadzony, ale muszę panu powiedzieć, że zasłona dymna działa bez zarzutu. Jeden z zastępców waszego szefa powiedział mi, że zemdleję, jeśli chuchnie pan na mnie ze środka pokoju.
– Nie chcę wiedzieć który, bo pewnie nie wytrzymałbym i roześmiał mu się w twarz. Tak się składa, że w ogóle nie piję. – Aleks poczuł ogromną potrzebę, żeby tak jak w dzieciństwie niepostrzeżenie skrzyżować w tym momencie palce, nogi, cokolwiek, ale nie miał jak tego zrobić. – Wracajmy do Dawida Webba -powiedział ostrym, poważnym tonem.
– Co pana boli?
– Co mnie b o l i? Tu chodzi o moje życie, a nie o to, co mnie boli! Coś się dzieje, a ja chcę wiedzieć co! Ten sukinsyn włamał się wczoraj wieczorem do mojego mieszkania i zagroził, że mnie zabije. Wy-wrzaskiwał jakieś dzikie oskarżenia, wymieniając nazwiska waszych ludzi – Harry'ego Babcocka, Samuela Teasdale'a i Williama Laniera. Sprawdziliśmy ich: brali udział w waszych tajnych operacjach i w dalszym ciągu są czynni. Co oni wyrabiają, do cholery? Jeden dał mu wyraźnie do zrozumienia, że wyślecie za nim pluton egzekucyjny! Co to za gadka, do diabła? Inny znowu kazał mu wracać do szpitala, a przecież Webb był już w dwóch szpitalach i w naszej resortowej klinice w Wirginii! Razem go tam wsadziliśmy, a kiedy wyszedł, dostał normalne papiery. Teraz okazało się, że ma w głowie parę tajemnic, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego, i jest bliski wybuchu, dlatego że paru waszych idiotów powiedziało albo zrobiło nie to, co trzeba! Twierdził, że ma dowody na to, że znowu wleźliście z butami w jego życie i zaczęliście go ustawiać na swoją modłę.
– Jakie dowody? – zapytał oszołomiony generał.
– Rozmawiał ze swoją żoną – powiedział Conklin, ściszając dramatycznie głos.
– I co?
– Została uprowadzona z domu przez dwóch mężczyzn, którzy ją uśpili i wsadzili do prywatnego samolotu. Przewieźli ją na Zachodnie Wybrzeże.
– Porwano ją?
– Otóż to. Co gorsza, podsłuchała rozmowę jednego z tych mężczyzn z pilotem, a z rozmowy tej wynikało jednoznacznie, że cała ta brudna sprawa ma jakiś związek z Departamentem Stanu, ponieważ padło nazwisko „McAllister”. Do pańskiej wiadomości, to jeden z waszych podsekretarzy z Sekcji Dalekiego Wschodu.
– To szaleństwo!
– Więcej niż szaleństwo: to nasze jaja, pańskie i moje, posiekane na sałatkę! Kobieta uciekła podczas tankowania paliwa w San Francisco i zadzwoniła do Webba, do Maine. Właśnie po nią wyruszył, jeden Bóg wie dokąd, ale lepiej przygotujcie sobie trochę wiarygodnych odpowiedzi, chyba że uda wam się udowodnić, że to wariat, który zabił swoją żonę, i że nie było żadnego porwania!
– Niczego nie trzeba udowadniać, to jasne! – wykrzyknął szef Ochrony Wewnętrznej Departamentu Stanu. – Czytałem raporty! Musiałem, bo wczoraj też ktoś dzwonił w jego sprawie. Proszę nie pytać kto, bo nie wiem.
– Co tu się dzieje, do cholery? – zapytał Conklin pochylając się nad biurkiem w stronę generała.
– To paranoik! Wymyśla sobie różne rzeczy i w nie wierzy.
– Lekarze nic takiego nie stwierdzili – odparł lodowatym tonem Aleks. – Wiem coś na ten temat.
– Ale ja nie, do diabła!
– I zapewne nigdy się pan nie dowie – skinął głową Conklin. – Jednak jako uczestnik operacji Treadstone, który przeżył, chciałbym, żeby dotarł pan do kogoś, kto potrafi mnie uspokoić. Ktoś na górze otworzył puszkę z robakami, która powinna pozostać na zawsze zamknięta. – Conklin wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki notes i długopis, napisał numer telefonu, wydarł kartkę i położył ją na biurku. – Nie uda wam się ustalić adresu – powiedział spokojnie, wpatrując się w generała nieruchomym spojrzeniem. – Będę pod tym numerem dziś po południu między trzecią a czwartą, nie wcześniej i nie później. Niech ktoś się ze mną skontaktuje. Nie interesuje mnie, kto to będzie ani w jaki sposób to zrobicie. Możliwe, że będziecie musieli zwołać jedną z tych swoich strategicznych narad, ale najważniejsze, żebyście udzielili mi… udzielili nam odpowiedzi.
– Przecież to wszystko może być nieprawda!
– Mam nadzieję, że tak rzeczywiście jest, ale jeśli nie, to będziecie się mocno pocić, bo zapuściliście się daleko poza swój teren.
Dawid cieszył się, że ma tyle rzeczy do zrobienia. W przeciwnym razie zacząłby zbyt dużo myśleć i świadomość, że wie
zbyt wiele i jednocześnie zbyt mało, mogłaby go sparaliżować. Kiedy Conklin wyruszył do Langley, Dawid wrócił do hotelu i zajął się przygotowaniem listy niezbędnych rzeczy. To zajęcie zawsze działało na niego uspokajająco, gdyż stanowiło wstęp do konkretnego działania i pozwalało skoncentrować się na samych przedmiotach, a nie na przyczynach, dla których je wybierał. Rozmyślanie nad przyczynami okaleczyłoby jego umysł tak samo jak mina, która rozerwała Conk-linowi stopę. O Aleksie także nie mógł myśleć; z nim wiązało się zbyt wiele możliwości i niemożliwości. Nie mógł także zadzwonić do swego niedawnego wroga. Conklin był dokładny, był najlepszy. Przewidział wszystkie posunięcia i ich bezpośrednie następstwa, w tym także i to, że natychmiast po jego rozmowie z szefem Ochrony Wewnętrznej Departamentu Stanu rozdzwonią się liczne telefony, a dwa inne znajdą się na podsłuchu. Obydwa należące do niego – jeden w domu, a drugi w Langley. Dlatego też, aby uniknąć wszelkich niespodzianek, postanowił nie wracać do biura. Z Dawidem spotka się dopiero na lotnisku, na pół godziny przed jego odlotem do Hongkongu.
– Jesteś pewien, że nikt za tobą nie szedł? – zapytał Webba. – Ja nie dałbym za to głowy. Traktują cię jak program komputerowy, a jak już ktoś taki program puści, to potem go nieustannie kontroluje.
– Czy byłbyś uprzejmy mówić po angielsku lub po chińsku? Porozumiewam się w obu tych językach, ale taki bełkot to dla mnie ciemna magia.
– Niewykluczone, że zainstalowali mikrofon pod twoim łóżkiem. Mam nadzieję, że nie robiłeś nic nieprzyzwoitego?
Tak więc skontaktować się mieli dopiero w hali lotniska Dulles i dlatego Dawid stał teraz przy kasie w sklepie na Wyoming Avenue. Zamiast walizki kupił dużą torbę lotniczą; powinna w zupełności wystarczyć, bo nie weźmie ze sobą wielu rzeczy. Poza tym, będzie mógł ją zabrać do kabiny, dzięki czemu uniknie niepotrzebnego ryzyka podczas oczekiwania na bagaż po przylocie. Wszystko, czego będzie potrzebował, kupi na miejscu, a to z kolei oznacza, że musi dysponować znaczną sumą pieniędzy. W związku z tym następnym miejscem, w którym się zatrzymał, był bank przy Czternastej ulicy.
Przed rokiem, kiedy pracujący dla rządu ludzie badali to, co pozostało z jego pamięci, Marie dyskretnie wycofała pieniądze z Ge-meinschaft Bank w Zurychu, jak również te, które przesłał do Paryża jako Jason Bourne, i ulokowała je na odpowiednio zabezpieczonym koncie w banku na Kajmanach, gdzie znała jednego z pracowników. Biorąc pod uwagę bezmiar krzywd, jakie Waszyngton wyrządził jej mężowi – cierpienia psychiczne i fizyczne, a także narażanie go na śmierć przez ludzi, którzy nie chcieli słuchać rozpaczliwych próśb o pomoc – stanowiło to i tak niewielką rekompensatę. Gdyby Dawid zdecydował się wystąpić na drogę sądową, co wcale nie było niemożliwe, każdy w miarę bystry prawnik zażądałby odszkodowania w wysokości co najmniej dziesięciu milionów dolarów, a nie marnych pięciu z groszami.
Rozmawiała na ten temat z wyjątkowo drażliwym wicedyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Zagadnięta o brakujące fundusze powiedziała tylko tyle, że jest zaskoczona, jak mało uwagi poświęca się odpowiedniemu zabezpieczeniu dolarów ciężko zarobionych przez amerykańskich podatników. Wygłosiła tę uwagę ze zdumieniem, lecz spokojnym tonem, podczas gdy jej oczy mówiły coś zupełnie innego. Przypominała nadzwyczaj inteligentnego, dążącego do określonego celu tygrysa, co zostało odpowiednio docenione. Mądrzy ludzie dostrzegli logikę jej rozumowania; brakujące fundusze zostały zaksięgowane jako supertajne wydatki na zaopatrzenie.
Od tej pory ilekroć Marie i Dawid potrzebowali dodatkowych środków finansowych – jakiś wyjazd, wynajęcie domu, kupno samochodu – rezydujący na Kajmanach bankier otrzymywał telefoniczną wiadomość i przesyłał żądaną sumę do jednego z pięciu banków w Europie, Stanach Zjednoczonych, Polinezji lub na Dalekim Wschodzie.
Tym razem Webb zadzwonił do niego z budki na Wyoming Avenue, zaskakując go trochę wysokością kwoty, jaką chciał podjąć już nazajutrz w Hongkongu. Rozmowa kosztowała go niecałe osiem dolarów, natomiast suma, o jaką mu chodziło, przekraczała pół miliona.
– Zakładam, Dawidzie, że moja droga przyjaciółka, mądra i wspaniała Marie, popiera twoje zamiary?
– Prosiła mnie, żebym do ciebie zadzwonił. Ona sama nie ma czasu na takie głupstwa.
– Jakież to do niej podobne! Posłużymy się następującymi bankami…
Następnie Webb wszedł przez grube, szklane drzwi do banku przy Czternastej ulicy, stracił dwadzieścia długich minut na rozmowę z wiceprezesem, który nagle postanowił za wszelką cenę zmienić się w niewzruszonego tępaka, i wreszcie wyszedł tą samą drogą z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów w kieszeni; czterdzieści tysięcy otrzymał w pięćsetkach, resztę drobniejszymi.
Zatrzymawszy taksówkę kazał się zawieźć do północno-zachodniej części miasta, gdzie mieszkał człowiek, którego poznał jeszcze jako Jason Bourne i który oddał nieocenione usługi Treadstone-71. Człowiekiem tym był siwowłosy Murzyn; pracował jako taksówkarz aż do dnia, kiedy to jakiś pasażer zostawił na tylnym siedzeniu samochodu aparat fotograficzny marki Hasselblad i już się po niego nie zgłosił. Było to dawno temu; kilka następnych lat czarny taksówkarz spędził na eksperymentowaniu, odnajdując wreszcie swoje prawdziwe powołanie. Otóż okazało się, iż jest on autentycznym geniuszem, jeśli chodzi o „przerabianie” – specjalizował się w paszportach, prawach jazdy i dowodach tożsamości wykonywanych na zamówienie ludzi, którzy z takich czy innych powodów weszli w konflikt z prawem. W szpitalu Dawid nie mógł go sobie przypomnieć, lecz zahipnotyzowany przez Panova wymienił jego imię – choć może się to wydać nieprawdopodobne, brzmiało ono „Kaktus” – Mo zaś sprowadził fałszerza do Wirginii, aby w ten sposób dopomóc swemu pacjentowi w odzyskaniu pamięci. Podczas pierwszej wizyty w oczach starego Murzyna pojawiło się autentyczne współczucie i choć stanowiło to dla niego sporą niewygodę, wymógł na Panoyie zezwolenie na cotygodniowe odwiedziny.
– Dlaczego, Kaktus?
– On ma kłopoty, proszę pana. Zobaczyłem to od razu przez aparat parę lat temu. Czegoś mu brakuje, ale to dobry człowiek. Spróbuję mu pomóc. Lubię go, proszę pana.
– Możesz przychodzić, kiedy zechcesz, ale daruj sobie to „proszę pana”.
– Cóż, czasy się zmieniają. Teraz, kiedy nazywam któregoś z moich wnuczków dobrym czarnuchem, widzę, że ma ochotę walnąć mnie w łeb.
– Powinien to zrobić… proszę pana. Webb wysiadł z taksówki i poprosił kierowcę, żeby zaczekał.
Taksówkarz jednak odmówił, więc Dawid dał mu najmniejszy z możliwych napiwek i wspiął się po szerokich, kamiennych schodach prowadzących do wejścia. Budynek przypominał mu trochę ich dom w Maine – był zbyt duży, zbyt delikatny i pilnie potrzebował remontu. Postanowili z Marie, że jakąś bardziej reprezentacyjną rezydencję kupią nie wcześniej niż po roku. Skromny profesor, wprowadzający się od razu do najelegantszej dzielnicy w miasteczku mógłby wzbudzić niezdrowe zainteresowanie. Dawid nacisnął przycisk dzwonka.
Drzwi otworzył Kaktus, który powitał go tak naturalnie, jakby się widzieli zaledwie kilka dni temu.
– Masz może kołpaki na kołach, Dawidzie?
– Przyjechałem taksówką, ale szofer nie chciał czekać.
– Widocznie naczytał się tych wrednych plotek rozpowszechnianych przez faszystowską prasę. Ja mam tylko trzy karabiny maszynowe w oknach i niczego się nie boję. Proszę, wchodź do środka. Cieszę się, że cię widzę, ale dlaczego wcześniej nie zadzwoniłeś?
– Twojego numeru nie ma w książce telefonicznej.
– Doprawdy? Widocznie jakieś niedopatrzenie.
Przez chwilę rozmawiali w kuchni, aż wreszcie fotograf zorientował się, że Dawid się spieszy. Zaprowadził go do atelier, położył na biurku pod ostrym światłem lampy trzy fałszywe paszporty Webba, a jemu polecił usiąść przed zamontowanym na statywie aparatem.
– Włosy zrobimy ci na popielato, ale nie będą aż tak jasne, jak wtedy w Paryżu. Popielaty kolor zmienia odcień w zależności od oświetlenia, więc będziemy mogli go wykorzystać do wszystkich zdjęć. Brwi zostaw takie, jakie są, zajmę się nimi przy retuszu.
– A oczy?
– Nie ma czasu na szkła kontaktowe, ale jakoś sobie poradzę. Zwykłe okulary, lekko zabarwione dokładnie przed tęczówkami. Mam błękitne, brązowe albo czarne, jakie tylko chcesz.
– Wszystkie trzy.
– Są bardzo drogie, Dawidzie, a przyjmuję tylko gotówkę.
– Mam forsę przy sobie.
– Więc lepiej zbyt głośno się nie chwal.
– Teraz włosy. Kto się tym zajmie?
– Moja znajoma, kilka domów stąd. Prowadziła kiedyś salon piękności, dopóki policja nie zajrzała do pokoików na piętrze. Zna się na rzeczy. Chodźmy, zaprowadzę cię.
Godzinę później Webb wyszedł spod suszarki w niewielkim, słabo oświetlonym pomieszczeniu i spojrzał w wiszące na ścianie lustro. Właścicielka przybytku, niska Murzynka o gęstych, siwych włosach i przenikliwym wzroku stanęła obok niego.
– Niby to pan, a jednak inny – stwierdziła, kiwając głową. – Dobra robota, nie ma dwóch zdań.
Ma rację, pomyślał Dawid, patrząc na swoje odbicie. Jego ciemne włosy nie tylko stały się znacznie jaśniejsze, ale dopasowały się do nieco zmienionego koloru cery, zyskując jednocześnie na miękkości i układając się swobodnie, jakby potargane przez wiatr. Człowiek spoglądający na niego z lustra był nim, a jednocześnie nie był.
– Rzeczywiście – przyznał. – Dobra robota. Ile płacę?
– Trzysta dolarów – powiedziała kobieta. – Oczywiście w cenę jest wliczonych pięć opakowań pudru wraz z instrukcją użycia i najbardziej dyskretne usta w Waszyngtonie. To pierwsze wystarczy panu na kilka miesięcy, a to drugie do końca życia.
– Miło mi to słyszeć – odparł Webb, sięgając do kieszeni. Odliczył banknoty i wręczył je kobiecie. – Kaktus powiedział, że zadzwoni pani do niego, kiedy już będzie po wszystkim.
– Nie ma potrzeby, on ma zegarek w głowie. Czeka w saloniku.
– W saloniku?
– To właściwie tylko przedpokój z kanapą i stojącą lampą, ale lubię nazywać go salonikiem. Ładnie brzmi, nie uważa pan?
Wykonanie zdjęć nie zajęło wiele czasu; Dawid trzykrotnie zmieniał koszule i marynarki, a Kaktus poprawiał mu brwi za pomocą aerozolu i szczoteczki do zębów. Na zapleczu znajdował się magazyn kostiumów, jakiego nie powstydziłby się niejeden zawodowy teatr. Jedno zdjęcie było bez okularów, natomiast dwa pozostałe w szkłach barwiących oczy na niebiesko i brązowo. Po zrobieniu odbitek Kaktus wkleił je na miejsce, po czym za pomocą narzędzia własnego pomysłu wykonał na nich odcisk pieczęci Departamentu Stanu. Uporawszy się z tym przedstawił Dawidowi do oceny trzy paszporty.
– Żaden celnik nie ma prawa się do niczego przyczepić – zapewnił go konfidencjonalnym tonem.
– Wyglądają na bardziej prawdziwe niż przedtem.
– Wyczyściłem je, to znaczy trochę postarzyłem.
– Wspaniała robota, przyjacielu. Ile jestem ci winien?
– A skąd mam wiedzieć, do cholery? To nic nadzwyczajnego, a poza tym znamy się tak długo…
– Ile?
– A ile możesz dać? Chyba nie jesteś na państwowej posadce?
– Dzięki, jakoś sobie radzę.
– Pięć paczek i będziemy kwita.
– Możesz mi wezwać taksówkę?
– To długo potrwa, a poza tym nie wiadomo, czy jakaś zechce przyjechać. Mój wnuk cię odwiezie, dokąd będziesz chciał. Jest taki jak ja: nie zadaje pytań. Widzę, że się spieszysz, Dawidzie. Chodźmy, odprowadzę cię do drzwi.
– Dziękuję. Zostawię forsę na stole.
– Dobra.
Dawid odwrócił się plecami do Kaktusa, wyjął z kieszeni sześć pięćsetek i położył je w najciemniejszym miejscu na stole. Po tysiącu za sztukę paszporty były właściwie za darmo, ale bał się zostawić więcej, żeby nie urazić starego przyjaciela.
Wysiadł z samochodu kilka przecznic od hotelu, by nie obarczać wnuka K-aktusa znajomością swego adresu. Okazało się, że młody człowiek studiuje w American University i choć nie ulegało wątpliwości, że uwielbia swego dziadka, to nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w jego nielegalnych interesach.
– Wysiądę tutaj – powiedział Dawid, gdy utknęli na dobre w korku.
– Dziękuję – odparł z ulgą Murzyn. – Doceniam to. Webb spojrzał na niego uważnie.
– Dlaczego pan to robi? – zapytał. – Jako przyszły prawnik powinien pan omijać dziadka z daleka.
– Może i tak, ale to wspaniały facet, który bardzo dużo dla mnie zrobił. Poza tym powiedział mi, że to będzie dla mnie zaszczyt poznać pana i że może kiedyś w przyszłości zdradzi mi, kim był nieznajomy, którego odwiozłem swoim samochodem.
– Mam nadzieję, że uda mi się wrócić znacznie wcześniej i wtedy sam to panu powiem. To na pewno żaden zaszczyt, ale usłyszy pan wówczas historię, która trafi do prawniczych książek. Do widzenia.
Znalazłszy się z powrotem w pokoju Dawid musiał się zdecydować, które ubrania zapakuje do lotniczej torby, a także jakoś się pozbyć pozostałych rzeczy, w tym dwóch pistoletów, które przywiózł ze sobą z Maine. Wtedy po prostu rozmontował je, zawinął w folię i wepchnął do walizki, ale teraz musiałby je przemycić na pokład samolotu, co z pewnością zostałoby wykryte. Należało się więc ich pozbyć, zniszczyć mechanizmy spustowe i wrzucić do kanału. Bez większych trudności kupi broń w Hongkongu.
Pozostała mu do zrobienia jeszcze jedna rzecz, nie tylko trudna, ale i bolesna. Musi usiąść i spokojnie, słowo po słowie, przypomnieć sobie wszystko, co nie tak dawno usłyszał od człowieka o nazwisku McAllister. Cały czas nie dawała mu spokoju świadomość, że przeoczył wtedy coś niezmiernie ważnego.
Spojrzał na zegarek: 15.37. Dzień mijał w szybkim, nerwowym tempie. Musi to wytrzymać! Och, Marie, gdzie jesteś?
Conklin postawił szklankę wypełnioną ginger, ale na porysowanym, poplamionym blacie baru w nędznej knajpce na Dziewiątej ulicy. Był tu stałym gościem z tej prostej przyczyny, że nikt z jego kręgów zawodowych ani towarzyskich, jeśli o takich w ogóle można było jeszcze mówić, z pewnością nie przekroczyłby progu tego lokalu. Ta świadomość dawała mu poczucie pewnej swobody, inni zaś klienci szybko zaakceptowali,,kulasa”, który zaraz po wejściu ściągał krawat i utykając zmierzał w stronę stołka przy końcu baru, obok elektrycznego bilardu. Kiedy tam dotarł, szklanka bourbona z lodem już na niego czekała. Właściciel lokalu nie miał nic przeciwko temu, żeby Aleks korzystał w obie strony z archaicznego automatu telefonicznego umieszczonego w stojącej pod ścianą kabinie. Telefon właśnie zadzwonił.
Conklin zsunął się ze stołka, kuśtykając wszedł do kabiny, zamknął za sobą dokładnie drzwi i podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Czy to Treadstone? – zapytał dziwnie brzmiący, męski głos.
– Byłem tam. Pan też?
– Nie, ale wiem o tym całym gównie.
Ten głos! Jak go opisał Webb? Arystokratyczny, z angielskim akcentem, niezwykły. To był ten sam człowiek. Gnomy nie próżnowały. Ktoś zaczął się bać.
– Jeśli tak, to mam nadzieję, że pańskie wspomnienia odpowiadają moim, które dokładnie spisałem. Fakty, nazwiska, wydarzenia… Wszystko, łącznie z historią, którą wczoraj w nocy usłyszałem od Webba.
– Chyba chce mi pan dać do zrozumienia, że gdyby przydarzyło się panu coś przykrego, to ten fascynujący reportaż trafi do jednej z senackich komisji lub któregoś z gorliwych kongresmanów?
– Miło mi, że tak szybko się zrozumieliśmy.
– Nic by to panu nie dało – powiedział pobłażliwie głos w słuchawce.
– Jeżeli zdarzyłoby mi się coś przykrego, to chyba byłoby mi już wszystko jedno, prawda?
– Ma pan niebawem przejść na emeryturę. Sporo pan pije.
– To nie znaczy, że tak było zawsze. Człowiek w moim wieku i o takim doświadczeniu musi mieć poważny powód, żeby zdecydować się na obie te rzeczy.
– Nieważne. Lepiej porozmawiajmy.
– Pod warunkiem, że powie mi pan coś więcej. O Treadstone słyszało kilka osób, a poza tym nie miało to aż tak wielkiego znaczenia.
– Dobrze. „Meduza”.
– To już brzmi lepiej – przyznał Aleks. – Ale jeszcze za słabo.
– Mnich. Stworzenie Jasona Bourne'a.
– Cieplej.
– Nigdy nie rozliczone pięć milionów dolarów. Ślady prowadzą z Zurychu do Paryża, a potem dalej na zachód.
– Krążyły o tym różne plotki. Potrzebuję czegoś konkretnego.
– Proszę bardzo. Egzekucja Jasona Bourne'a, dwudziestego piątego marca, Tam Quan… a cztery lata później, dokładnie tego samego dnia, w Nowym Jorku Siedemdziesiąta Pierwsza ulica. Treadstone-71.
Conklin przymknął powieki i przez chwilę łapał szybko powietrze, czując, jak jakaś obręcz zaciska mu się na gardle.
– W porządku – wykrztusił wreszcie. – Zna pan temat.
– Nie mogę panu powiedzieć, jak się nazywam.
– A co pan mi może powiedzieć?
– Jedno zdanie: Trzymaj się od tego z daleka.
– I myśli pan, że ja posłucham?
– Musi pan – odparł spokojnie głos. – Potrzebujemy Bourne'a tam, gdzie go posłaliśmy.
– Bourne'a? – Aleks spojrzał ze zdumieniem na telefon.
– Tak, Jasona Bourne'a. Obaj wiemy, że nie przekonalibyśmy go w żaden inny sposób.
– Więc postanowiliście porwać mu żonę! Zwierzęta!
– Nic jej się nie stanie.
– A jaką możecie dać na to gwarancję? Przecież nie kontrolujecie w pełni biegu wypadków, bo z tego, co wiem, na pewno działacie przy pomocy dwóch lub trzech pośredników, żeby nikt nie mógł do was dotrzeć! Założę się, że nawet nie wiecie, kim oni są… Mój Boże, nie zadzwoniłby pan do mnie, gdybyście wiedzieli! Gdyby mógł się pan z nimi bezpośrednio skontaktować i uzyskać potwierdzenie lub zaprzeczenie, nie zawracałby pan sobie mną głowy!
– Wynika z tego, że obaj kłamaliśmy, czyż nie tak, panie Conklin? – zapytał po krótkim milczeniu arystokratyczny głos. – Kobieta nie uciekła i nie rozmawiała z mężem. Obaj graliśmy w ciemno i wygląda na to, że nic nie osiągnęliśmy.
– Jest pan barakudą, panie Nie-Wiadomo-Kto.
– Kiedyś był pan na moim miejscu, panie Conklin. A teraz, wracając do Webba: Co może mi pan o nim powiedzieć?
Aleks ponownie poczuł ucisk w gardle, tym razem połączony z ostrym ukłuciem w piersi.
– Zgubiliście ich, prawda? – wyszeptał. – Zgubiliście ją…
– Czterdzieści osiem godzin jeszcze o niczym nie świadczy – odparł głos obronnym tonem.
– Ale podczas tych czterdziestu ośmiu godzin nie udało wam się nic osiągnąć! – wykrzyknął Conklin. – Zaczęliście szukać swoich łączników, tych, którzy wynajęli tamtych ludzi, i okazało się, że ich nie ma! Mój Boże, straciliście kontrolę! Ktoś włączył się do gry, a wy nawet nie wiecie, kto to może być. Wcisnął się na wasze miejsce i odciął was od dopływu informacji!
– Podjęliśmy wszystkie niezbędne środki. – Głos stracił co najmniej połowę dotychczasowej pewności siebie. – Nasi najlepsi ludzie pracują bez chwili przerwy.
– Łącznie z McAllisterem w Hongkongu?
– Pan o nim wie?
– Wiem.
– McAllister to cholerny głupiec, ale zna się na swojej robocie. Rzeczywiście taro jest. Nie wpadamy w panikę. Na pewno wszystko się wyjaśni.
– C o się wyjaśni? – syknął z wściekłością Aleks. – Nie macie teraz nic do powiedzenia! Kontrolę przejął ktoś inny! Na jakiej podstawie przypuszczacie, że wam ją odda? Zabiliście żonę Webba, panie Nie-Wiadomo-Kto! Czy wy w ogóle wiecie, co chcieliście osiągnąć?
– Sprowadzić go tam, pokazać mu, o co chodzi, i wszystko wyjaśnić – odparł niepewnie głos. – Potrzebujemy go. – Mężczyzna odzyskał część tupetu. – Z tego, co wiemy, na razie wszystko odbywa się według ustalonego planu. W tym rejonie świata zawsze były ogromne kłopoty z utrzymaniem łączności.
– To stara wymówka w tym fachu.
– W każdym fachu, panie Conklin… Co pan o tym wszystkim myśli? Pytam zupełnie poważnie. Ma pan znakomitą opinię.
– Miałem.
– Opinii nie traci się ani nie zyskuje, tylko dokłada się do niej coraz to nowe elementy.
– Wie pan przecież, że nie jestem oficjalnie wprowadzony w sprawę.
– Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Jest pan jednym z najlepszych. Co pan o tym myśli?
Aleks potrząsnął głową; w kabinie robiło się coraz duszniej, a dobiegający z wnętrza lokalu gwar narastał z każdą minutą.
– To, co już powiedziałem: Ktoś się dowiedział, co planujecie, i postanowił to przechwycić.
– Ale dlaczego, na miłość boską?
– Dlatego, że ktokolwiek to jest, potrzebuje Jasona Bourne'a jeszcze bardziej od was – powiedział Aleks i odwiesił słuchawkę.
Była 18.28, kiedy Conklin wszedł do budynku portu lotniczego Dulles. Wcześniej czekał w taksówce pod hotelem Webba i kazał kierowcy jechać za Dawidem. Okazało się, że miał rację, choć obarczanie Dawida tą wiedzą nie miało żadnego sensu: taksówkę, w której siedział Webb, śledziły na zmianę dwa szare płymouthy. Niech i tak będzie. W Departamencie Stanu zatrudniają chyba coraz większych idiotów, pomyślał, zapisując numery rejestracyjne. Na lotnisku dostrzegł Dawida w najciemniejszym kącie jednej z kawiarni.
– To chyba ty, prawda? – zapytał, przysiadając się do stolika. – Czyżby blondynki naprawdę miały większe powodzenie?
– Przynajmniej w Paryżu. Czego się dowiedziałeś?
– Że pod kamieniami żyją obrzydliwe robaki, które nie potrafią się wydostać na powierzchnię. Z drugiej strony, gdyby nawet im się to udało, co by im przyszło ze słonecznego blasku?
– Słońce oświetla, a ty nie, Aleks. Przestań mówić zagadkami. Zaraz muszę się zgłosić do odprawy.
– Mówiąc w największym skrócie, obmyślili plan, żeby ściągnąć cię do Hongkongu. Opierali się przy tym na…
– Daruj sobie – przerwał mu Dawid. – Po co?
– Podobno cię tam potrzebują. Nie ciebie, Webb, tylko Jasona Bourne'a.
– Ponieważ, jak twierdzą, Bourne już się tam znajduje. Mówiłem ci, co bredził McAllister. Czy on jest w to zamieszany?
– Tego się nie dowiedziałem, ale spróbuję coś z nich wycisnąć. Jest jedna rzecz, z której musisz sobie zdawać sprawę: stracili kontakt ze swoimi łącznikami, tak że nie wiedzą, kogo wynajęli ani co się właściwie dzieje. Twierdzą, że to tylko chwilowe zakłócenie, niemniej zgubili Marie. Do gry włączył się ktoś inny, kto także bardzo cię. potrzebuje.
Webb uniósł dłoń do czoła, a spod przymkniętych powiek popłynęły w ciszy łzy.
– Wróciłem, Aleks – wyszeptał wreszcie. – Wróciłem do miejsca, którego w ogóle nie pamiętam. Mój Boże, jak ja ją kocham! Jak jej potrzebuję!
– Opanuj się! – syknął Conklin. – Powiedziałeś mi wczoraj w nocy, że mam jeszcze tęgi łeb, choć ciało do kitu. Ty masz i jedno, i drugie! Odegraj się!
– W jaki sposób?
– Stań się tym, kim chcą, żebyś się stał: kameleonem! Przemień się w Jasona Bourne'a!
– To było tak dawno…
– Możesz to zrobić! Podejmij ich grę!
– Zdaje się, że nie mam żadnego wyboru, prawda?
Z głośników rozległo się ostatnie wezwanie do odprawy pasażerów udających się lotem numer 26 do Hongkongu.
Siwowłosy Havilland odłożył słuchawkę, oparł się głęboko w fotelu i spojrzał na McAllistera stojącego przy dużym, osadzonym na ozdobnym trójnogu globusie. Palec podsekretarza stanu spoczywał na południowych krańcach Chin, lecz jego oczy były skierowane na ambasadora.
– Załatwione – oznajmił dyplomata. – Wsiadł do samolotu.
– To straszne… – szepnął McAllister.
– Rozumiem, że może pan tak myśleć, ale zanim wyda pan ostateczny wyrok, proszę rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Nas to już nie dotyczy. Od tej pory nie ponosimy najmniejszej odpowiedzialności za wydarzenia, jakie się rozegrają. Kontrolę przejęła inna, nieznana siła.
– Boże, to okropne!
– Czy pański Bóg wziął pod uwagę konsekwencje ewentualnej porażki?
– Dał nam wolną wolę. Ogranicza nas jedynie sumienie.
– To banały, panie podsekretarzu. Istnieje jeszcze coś takiego, jak większe dobro.
– A także ludzka istota, człowiek, którym manipulujemy, wpędzając go ponownie w koszmar, z którego dopiero co się otrząsnął. Czy mamy do tego prawo?
– Wiem tylko tyle, że na pewno nie mamy wyboru. On jest w stanie osiągnąć to, czego nie udałoby się dokonać nikomu innemu, pod warunkiem, że dostarczymy mu odpowiedni powód.
McAllister zakręcił globusem i podszedł do biurka ambasadora.
– Może nie powinienem tego mówić, ale powiem – wycedził, stając tuż przed Raymondem Havillandem. – Jest pan najbardziej niemoralnym człowiekiem, jakiego spotkałem.
– To pozory, panie podsekretarzu. Mam jedną zaletę, która przeważa wszystkie grzechy, jakie popełniłem lub popełnię. Użyję wszelkich środków, choćby najbardziej wstrętnych, żeby nie dopuścić do zagłady tej planety. W tym celu gotów jestem nawet poświęcić życie niejakiego Dawida Webba, jeśli potrzebuję go jako Jasona Bourne'a.