ROZDZIAŁ 13

Lało jak z cebra. Krople deszczu siekły piasek i błyskały w snopach światła, które padało na stojące przy Repulse Bay groteskowe posągi ogromnych, miotających się w furii chińskich bogów, którzy zapełniają pełną gwałtowności mitologię Wschodu. Niektóre z rzeźb miały prawie dziesięć metrów wysokości. Ciemna plaża była pusta, natomiast nieco wyżej, w starym hotelu i w pochodzącym z innej epoki pawilonie z hamburgerami po drugiej stronie drogi kłębił się tłum. Byli tam spacerowicze i smakosze, turyści i mieszkańcy wyspy. Przybyli wieczorem nad zatokę, żeby coś wypić, zjeść albo tylko popatrzeć na groźne posągi broniące dostępu do lądu wszelkiego rodzaju obłąkanym duchom, które mogły wynurzyć się z morza. Nagła ulewa zagoniła spacerowiczów pod dach; zmotoryzowani czekali, aż trochę zelżeje, żeby wyruszyć z powrotem do domu.

Przemoczony do suchej nitki Bourne przykucnął w krzakach w połowie drogi na plażę, w odległości sześciu metrów od cokołu groźnie wyglądającego bożka. Otarł deszcz z twarzy i wpatrywał się w betonowe schody wiodące ku wejściu do hotelu Colonial. Czekał na trzeciego człowieka z listy taipana.

Pierwszy człowiek z listy próbował go podejść na pokładzie promu „Star”, uzgodnionym wcześniej miejscu spotkania, ale Jasonowi, który ubrany był tak samo, jak w Mieście za Murami, udało się wypatrzyć dwóch członków jego obstawy. Nie było to takie łatwe, jak wyśledzenie ludzi posługujących się radiotelefonem, ale nie tak znowu trudne. W trakcie trzech kolejnych rejsów po wodach zatoki Bourne nie pojawił się w umówionym miejscu – w oknie przy burcie. W tym czasie ci sami dwaj mężczyźni dwukrotnie minęli człowieka, z którym się kontaktował, i po krótkiej wymianie zdań rozeszli się w różnych kierunkach. Żaden z nich nie spuszczał wzroku z szefa. Jason poczekał, aż prom zbliży się do nabrzeża i pasażerowie rzucą się hurmem ku dziobowi w stronę wyjścia. Mijając w tłumie pierwszego członka obstawy powalił go potężnym ciosem w nerkę, a potem wyrżnął w tył głowy ciężkim mosiężnym przyciskiem do papierów; w półmroku nikt nie zwrócił na to uwagi. Bourne ruszył z powrotem, mijając po drodze puste ławki. Dopadł drugiego goryla, wcisnął mu lufę w brzuch i poprowadził na rufę. Tam przerzucił go przez reling i zepchnął za burtę dokładnie w tej samej chwili, gdy prom zagwizdał w ciemną noc i przybił do nabrzeża Koulunu. Dopiero wtedy Jason wrócił do oczekującego nań przy pustym oknie Chińczyka.

– Dotrzymał pan słowa – powiedział. – Ja niestety trochę się spóźniłem.

– To ty do mnie dzwoniłeś? – Chińczyk przyglądał się uważnie obdartej garderobie Bourne'a.

– Ja.

– Nie wyglądasz na kogoś, kto obraca pieniędzmi, o których mówiłeś przez telefon.

– Masz prawo tak sądzić. – Bourne wyciągnął zwitek amerykańskich banknotów, wśród których można było dostrzec tysiącdolarowe nominały.

– Jesteś tym, za kogo się podajesz. – Chińczyk rzucił szybko okiem ponad jego ramieniem. – Czego chcesz? – zapytał z niepokojem w głosie.

– Informacji o najemniku, który nazywa siebie Jasonem Bour-ne'em.

– Skontaktowałeś się z niewłaściwą osobą.

– Hojnie zapłacę.

– Nie mam nic do sprzedania.

– Myślę, że masz. – Bourne schował pieniądze i wyciągnął broń, przysuwając się do swego rozmówcy. Na prom zaczęli wchodzić pasażerowie z Koulunu. – Albo powiesz mi to, co chcę wiedzieć za pieniądze, albo zrobisz to, żeby ratować życie.

– Wiem tylko jedno – protestował Chińczyk. – Moi ludzie nie tkną go palcem!

– Dlaczego?

– Bo to nie ten sam człowiek!

– Coś powiedział? – Jason wstrzymał oddech i pilnie obserwował swego rozmówcę.

– Podejmuje ryzyko, na jakie nigdy przedtem się nie ważył. – Chińczyk znowu lustrował teren za Bourne'em. Z czoła spływał mu pot. – Powrócił po dwóch latach. Kto wie, co się z nim w tym czasie działo? Alkohol, narkotyki, jakaś franca, którą zaraziły go kurwy, kto wie?

– Co masz na myśli mówiąc o ryzyku?

– Oto co mam na myśli! Facet odwiedza kabaret w Tsimshatsui. Akurat rozpętała się tam awantura, policja jest w drodze. Mimo to on wchodzi i zabija pięć osób. Mogli go wtedy złapać i namierzyć jego klientów. Nie zrobiłby czegoś takiego dwa łata temu.

– Powinieneś lepiej sobie przypomnieć kolejność zdarzeń – stwierdził Bourne. – Mógł wejść tam wcześniej, w przebraniu, i wszcząć awanturę. Zabija jako jedna osoba, a ucieka jako inna, korzystając z zamieszania.

Chińczyk popatrzył przez chwilę w oczy Jasonowi i nagle z większym przerażeniem niż przedtem spojrzał ponownie na jego obdarte, luźne ubranie.

– Tak, to całkiem możliwe – powiedział drżącym głosem i wyciągnął szyję najpierw w lewo, potem w prawo.

– Jak można dotrzeć do tego Bourne'a?, – Nie wiem, przysięgam na duchy przodków! Dlaczego zadajesz mi te pytania?

– Jak? – powtórzył Jason pochylając się ku mężczyźnie, aż dotknęli się czołami. Pistolet wcisnął mu w podbrzusze. – Jeśli twoi ludzie nie mają zamiaru tknąć go palcem, to chyba wiesz, gdzie można by to zrobić, wiesz, gdzie go można znaleźć. No, gdzie?

– O chrześcijański Jezu!

– Nie wzywaj Jego imienia! Chodzi o Bourne'a!

– Makau! Ludzie szepczą, że ma swoją bazę w Makau, to wszystko, co wiem, przysięgam. – Facet rozglądał się w panice na wszystkie strony.

– Jeśli wypatrujesz członków swojej obstawy, możesz to sobie darować. Zaraz ci powiem, co się z nimi stało. Jednego otacza ten tłumek, a co się tyczy drugiego, to mam nadzieję, że umie pływać.

– Ci ludzie to… Kim jesteś?

– Sądzę, że już wiesz – odparł Bourne. – Idź na rufę i tam zostań. Jeśli ruszysz się stamtąd choćby na krok, zanim przycumujemy, nigdy już nie zrobisz następnego.

– O, Boże, to ty jesteś…

– Na twoim miejscu nie mówiłbym ani słowa więcej.

Przy drugim nazwisku figurował nietypowy adres. Mieściła się tam, przy Causeway Bay, restauracja specjalizująca się w klasycznej kuchni francuskiej. Wedle krótkich notatek Yao Minga drugi człowiek z listy uchodził za jej kierownika, ale w rzeczywistości był jej właścicielem, a wielu spośród jego kelnerów tak samo dobrze obchodziło się z rewolwerem, jak z tacą. Jego adres domowy nie był znany. Wszystkie swoje interesy załatwiał w restauracji i podejrzewano, że nie ma stałego miejsca zamieszkania. Bourne wrócił do hotelu Peninsula, zdjął marynarkę i kapelusz i szybko przeszedł przez zatłoczony hali kierując się do windy; elegancko ubrana para starała się ukryć szok, którego doznała na jego widok.

– Jestem poszukiwaczem skarbów. Trochę głupio to wygląda, nieprawdaż? – mruknął przepraszająco i szeroko się do nich uśmiechnął.

W pokoju pozwolił sobie na to, by na chwilę wejść z powrotem w skórę Dawida Webba. To był błąd. Nie potrafił potem rozumować tak jak Bourne. Znowu nim jestem. Muszę być. Tylko on wie, co robić. Ja nie!… Zmył pod prysznicem brud Miasta za Murami i przykrą wilgoć, którą przesiąknął na promie, usunął charakteryzację z twarzy i przebrał się do późnego francuskiego obiadu.

Znajdę go, Marie! Przysięgam na Chrystusa, że go znajdę! Obietnicę składał Dawid Webb, ale to Jason Bourne wykrzyczał ją z siebie w furii.

Restauracja przypominała bardziej wytworny rokokowy salon na paryskim Boulevard Montaigne aniżeli parterową budowlę w Hongkongu. Pod sufitem wisiały misterne żyrandole; z małych żaróweczek sączyło się przyćmione światło. Na stołach nakrytych najdelikatniejszym płótnem i zastawionych najwytworniejszym srebrem i kryształami migotały świeczki w szklanych kloszach.

– Obawiam się, że nie mamy dziś wieczór wolnych stolików, monsieur – oświadczył maitre, jedyny Francuz w zasięgu wzroku.

– Powiedziano mi, że mam zapytać o Jianga Yu i zaznaczyć, że to pilne – odparł Bourne pokazując mu studolarowy banknot. – Być może uda mu się coś dla mnie znaleźć, jeśli t o znajdzie drogę do jego kieszeni.

– Może i mnie uda się coś znaleźć, monsieur. – Maitre delikatnie uścisnął dłoń Jasona przejmując pieniądze. – Jiang Yu jest szanowanym członkiem naszej małej społeczności, ale to ja dokonuję wyboru. Comprenez- vous?

– Absolument.

– Bien! Ma pan pociągającą twarz inteligentnego mężczyzny. Bardzo proszę tędy, monsieur.

Nie dane mu było zjeść obiadu; wypadki potoczyły się zbyt szybko. Kilka minut po podaniu drinka do stolika zbliżył się szczupły Chińczyk w czarnym garniturze. Jeśli różnił się czymś od innych, zauważył Dawid Webb, to ciemniejszym kolorem skóry i bardziej skośnymi oczami. W żyłach miał domieszkę krwi malezyjskiej. Przestań! – rozkazał Bourne. Te sprawy są teraz nieistotne!

– Pan o mnie pytał? – odezwał się kierownik, lustrując twarz przyglądającego mu się Bourne'a. – Czym mogę służyć?

– Przede wszystkim proszę usiąść.

– Siadanie razem z gośćmi jest niezgodne z regulaminem.

– Nie całkiem. Zwłaszcza jeśli jest pan właścicielem. Proszę siadać.

– Czy to kolejna przykra wizyta z Urzędu Podatkowego? Jeśli tak, to mam nadzieję, że będzie panu smakował obiad, za który zapłaci pan pełny rachunek. Moje księgi są w całkowitym porządku.

– Jeśli pan sądzi, że jestem Brytyjczykiem, to nie słuchał pan uważnie tego, co mówię. I jeśli określenie „przykra wizyta” oznacza, że nudzi pana suma pół miliona dolarów, to może pan natychmiast się stąd zabierać, a ja zjem w spokoju swój obiad. – Bourne oparł się o ściankę i lewą ręką podniósł drinka do ust. Prawą dłoń miał schowaną pod stołem.

– Kto pana przysłał? – zapytał Chińczyk siadając.

– Niech pan nie siada na samym skraju. Nie chcę się wydzierać na całe gardło.

– Tak, oczywiście. – Jiang Yu przysunął się bliżej i siedział teraz dokładnie naprzeciwko Bourne'a. – Muszę zadać panu jedno pytanie. Kto pana przysłał?

– Ja też muszę zadać panu jedno pytanie – odparł Jason. – Czy lubi pan amerykańskie filmy? Zwłaszcza westerny?

– Oczywiście. Amerykańskie filmy są piękne, a najbardziej podziwiam te z Dzikiego Zachodu. Tak poetycznie przedstawiają wątek zemsty i wymierzania sprawiedliwości. Użyłem chyba właściwych słów?

– Owszem, właściwych. Bo właśnie występuje pan w jednym z nich.

– Słucham?

– Mam tu pod stołem bardzo szczególny pistolet. Jego lufa wycelowana jest między pańskie nogi. – Jason odchylił obrus, na sekundę wyciągnął broń pokazując jej lufę i schował ją z powrotem. – Ma tłumik, który redukuje huk wystrzału z czterdziestki piątki do odgłosu wyskakującego korka szampana, ale mam na myśli tylko hałas, nie silę rażenia. Liaojie ma?

– Liaojie… – odparł Chińczyk, dysząc ciężko ze strachu. – Pracuje pan dla Wydziału Specjalnego?

– Nie pracuję dla nikogo oprócz siebie samego.

– Nie istnieje żadne pół miliona dolarów, prawda?

– To zależy, na ile pan wycenia swoje życie.

– Dlaczego ja?

– Jesteś na liście – odparł szczerze Bourne.

– Do egzekucji? – wyszeptał Chińczyk i otworzył usta. Zmienił się na twarzy.

– To zależy od ciebie.

– Muszę panu zapłacić, żeby mnie pan nie zabił?

– Tak, w pewnym sensie.

– Nie noszę pół miliona dolarów w kieszeni! Ani nie mam tyle tutaj, w restauracji!

– Więc zapłać mi czym innym.

– Czym? Ile? Tracę przez pana głowę!

Informacje zamiast pieniędzy.

– Jakie informacje? – dopytywał się Chińczyk. Jego strach przechodził w panikę. – Jakie ja mogę mieć informacje? Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie?

– Ponieważ prowadzisz interesy z człowiekiem, którego chcę odnaleźć. Najemnikiem, który nazywa siebie Jasonem Bourne'em.

– Nie! Nic takiego nigdy nie miało miejsca!

Człowiek Wschodu zaczął się trząść. Żyły na jego szyi nabrzmiały, a oczy po raz pierwszy umknęły przed spojrzeniem Jasona. Facet kłamał.

– Jesteś kłamcą – powiedział cicho Bourne. Pochylił się do przodu i wetknął prawą rękę głębiej pod stół. – Skontaktowałeś się z nim w Makau.

– W Makau, tak! Ale nie doszło do tego. Przysięgam na groby moich przodków!

– Za chwilę odstrzelę ci brzuch i będzie po tobie. Wysłano cię do Makau, żebyś się z nim skontaktował!

– Wysłano mnie, ale do niego nie dotarłem.

– Udowodnij to. Jak miałeś nawiązać kontakt?

– Przez Francuza. Miałem stać z zawiązaną na szyi czarną chustką u szczytu schodów prowadzących do spalonej bazyliki świętego Pawła na Calcadzie. Czekałem, aż podejdzie do mnie łącznik – Francuz – i powie coś na temat piękna tych ruin. Miałem wówczas powiedzieć: „Kain to Delta”. Gdyby odpowiedział: „A Carlos to Kain”, oznaczałoby to, że jest łącznikiem Jasona Bourne'a. Ale przysięgam, on nigdy…

Bourne nie słyszał dalszych zaklęć swego rozmówcy. W głowie miał łoskot wybuchów; jego umysł cofnął się w przeszłość. Oślepiło go białe światło, nie mógł znieść huku eksplozji. Kain to Delta, a Carlos to Kain… Kain to Delta! Delta Jeden to Kain! Meduza przystępuje do akcji; wąż zrzuca skórę. Kain jest w Paryżu i schwyta Carlosa! Tak brzmiały słowa, szyfr, wyzwanie rzucone Szakalowi. Jestem Kainem, jestem lepszy i jestem tutaj. Chodź, znajdź mnie, Szakalu! Pozwalam ci odnaleźć Kaina, bo on zabija lepszych od ciebie. Lepiej znajdź mnie, zanim ja znajdę ciebie, Carlosie. Nie możesz się równać z Kainem!

Dobry Boże! Któż po drugiej stronie świata znał te słowa? Któż mógł je znać? Były zamknięte w niedostępnych archiwach tajnych operacji. Miały bezpośredni związek z „Meduzą”.

Bourne o mało nie nacisnął spustu ukrytego pod stołem pistoletu, tak nagły był wstrząs, którego doznał, kiedy usłyszał tę niewiarygodną rewelację. Zwolnił spust i umieścił palec wskazujący za kabłąkiem;

omal nie zabił człowieka, który przekazał mu niezwykłą wiadomość. Ale jak? Jak to możliwe? Kim jest łącznik nowego „Jasona Bourne'a”, skoro wie o takich rzeczach?

Wiedział, że musi się opanować. Jego milczenie zdradzało go, zdradzało, że jest wytrącony z równowagi. Chińczyk przyglądał mu się bacznie; jego ręka skradała się za skraj przepierzenia.

– Cofnij rękę, bo odstrzelę ci jaja!

Ramię Chińczyka podskoczyło do góry. Ręka pojawiła się z powrotem na stole.

– Powiedziałem prawdę – oznajmił. – Francuz nigdy do mnie nie przyszedł. Gdyby to zrobił, wyznałbym panu wszystko. Pan postąpiłby tak samo na moim miejscu. Chronię wyłącznie siebie.

– Kto cię wysłał, żebyś nawiązał kontakt? Kto podał ci hasło?

– To naprawdę odbywa się za moimi plecami, musi mi pan wierzyć. Wszystko załatwiają przez telefon osoby drugie i trzecie, które znają tylko treść przekazywanej informacji. Dowodem sfinalizowania kontraktu jest nadejście funduszy, które stanowią moje wynagrodzenie.

– W jaki sposób nadchodzą? Ktoś musi ci je przekazywać.

– Ktoś, czyli nikt, osoba wynajęta. Jakiś nie znany gość, który po sutym obiedzie w licznym towarzystwie chce się zobaczyć z kierownikiem. Ja przyjmuję jego podziękowania i w czasie rozmowy dostaję do ręki kopertę. Za skontaktowanie się z Francuzem miałem dostać dziesięć tysięcy amerykańskich dolarów.

– Co dalej? Jak nawiązuje się kontakt?

– Jedzie się do Makau, do kasyna Kam Pęk, w śródmieściu. Przychodzą tam głównie Chińczycy, którzy grają w Fantan i Dai Sui. Siada się przy stoliku numer pięć i zostawia numer telefonu jakiegoś hotelu w Makau i nazwisko – dowolne – byle nie własne, oczywiś

cie.

On dzwoni pod ten numer? Dzwoni albo i nie. Czeka się dwadzieścia cztery godziny w Makau. Jeśli Francuz przez ten czas nie zadzwoni, oznacza to, że odrzucił ofertę i że nie ma dla ciebie czasu.

– Takie są zasady?

– Tak. Mnie odmówiono dwukrotnie, a kiedy w końcu oferta została przyjęta, Francuz nie pojawił się na schodach Calcady.

– Dlaczego, twoim zdaniem, ci odmówiono? Jak sądzisz, dlaczego się nie pokazał?

– Nie mam pojęcia. Może miał już za dużo zleceń dla swojego mordercy. Może powiedziałem coś nie tak za pierwszym czy za drugim razem. A za trzecim może wydawało mu się, że widzi na Calcadzie jakieś podejrzane osoby, ludzi, którzy, jego zdaniem, byli ze mną i mogli oznaczać kłopoty. Nie było tam oczywiście nikogo, ale w takich sprawach nie ma odwołania.

– Stolik numer pięć. Rozdający karty? – spytał Bourne.

– Rozdający ciągle się zmieniają. Chodzi o numer stolika. Opłatę wnosi się w ciemno, tak sądzę. Do podziału. Oczywiście sam łącznik nie pojawia się w Kam Pęk; wynajmuje w tym celu jakąś dziwkę z ulicy. Jest bardzo ostrożny, prawdziwy z niego profesjonalista.

– Czy znasz jeszcze kogoś, kto próbował skontaktować się z tym Bourne'em? – spytał Bourne. – Jeśli skłamiesz, będę o tym wiedział.

– Wierzę. Jest pan opętany – choć to oczywiście nie moja sprawa – i przyłapał mnie pan na pierwszym kłamstwie. Nie, nie znam nikogo. Mówię prawdę, naprawdę nie chcę, żeby przy odgłosie wyskakującego korka od szampana wyszły ze mnie wnętrzności.

– Utrafiłeś w samo sedno. Sądzę, że ci wierzę, jak powiedział kiedyś ktoś inny.

– Proszę mi wierzyć, sir. Jestem tylko kurierem, drogim być może, ale tylko kurierem.

– Powiedziano mi, że twoi kelnerzy są czymś więcej.

– Nie okazali się specjalnie spostrzegawczy.

– Mimo to i tak odprowadzisz mnie do drzwi.

A. teraz trzecie nazwisko, trzeci człowiek z listy – w strumieniach ulewy, która rozszalała się nad Repulse Bay.

Łącznik odpowiedział na hasło: „Ecoutez, monsieur. Kain to Delta, a Carlos to Kain”.

– Mieliśmy się spotkać w Makau – wrzasnął przez telefon. – Gdzie się pan podziewał?

– Byłem zajęty – odparł Jason.

– Być może jest już za późno. Mój klient ma bardzo mało czasu i dużo wie. Słyszał, że pański człowiek wyjechał na akcję. To go zaniepokoiło. Obiecał mu pan przecież, Francuzie!

– Dokąd, jego zdaniem, udał się mój człowiek?

– Wykonać inne zlecenie, oczywiście. Mój klient zna szczegóły!

– Pański klient się myli. Mój człowiek jest do dyspozycji, jeśli zgadzacie się na cenę.

– Niech pan zadzwoni do mnie za kilka minut. Porozmawiam z moim klientem i zobaczę, czy sprawa jest nadal aktualna.

Bourne zadzwonił po pięciu minutach. Porozumienie zostało zawarte, ustalono warunki spotkania. Repulse Bay. Za godzinę. Posąg boga wojny, w połowie drogi na plażę, po lewej stronie, patrząc w kierunku nabrzeża. Łącznik będzie miał zawiązaną wokół szyi czarną chustkę; hasło pozostaje to samo.

Jason spojrzał na zegarek; od umówionej pory minęło dwanaście minut. Łącznik spóźniał się, a przecież desze? nie stanowił problemu, przeciwnie, był czynnikiem sprzyjającym, ponieważ dawał dodatkową osłonę. Bourne sprawdził w promieniu kilkunastu metrów każdy skrawek miejsca spotkania, z którego widać było posąg bożka, i robił to nadal, gdy minęła wyznaczona pora, obserwując prowadzącą do posągu ścieżkę. Jak dotąd wszystko było w porządku. Nikt nie zastawił pułapki.

W polu widzenia pojawił się Zhongguo ren. Zbiegał po stopniach przygarbiony, jakby kształt jego ciała mógł stanowić najlepszą osłonę przed deszczem. Ruszył ścieżką w stronę posągu i zatrzymał się przy ogromnej, szczerzącej zęby postaci. Kiedy znalazł się na chwilę w świetle reflektorów, można było dostrzec tylko jego wykrzywioną gniewem twarz – nikogo nie zobaczył.

– Francuzie! Francuzie!

Bourne ruszył z powrotem przez zarośla w stronę schodów. Ponownie sprawdzał teren, chcąc zminimalizować zagrożenie. Okrążył gruby, ustawiony przy końcu schodów kamienny słupek i wpatrywał się poprzez ścianę deszczu w ścieżkę na górze. Zobaczył to, czego miał nadzieję nie ujrzeć. Z podupadłego hotelu Colonial wyszedł szybkim krokiem mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu. W połowie drogi do schodów zatrzymał się i wyciągnął coś z kieszeni. Obrócił się i w jego dłoni zamigotało światełko. W odpowiedzi na nie natychmiast pojawił się słaby błysk w jednym z okien zatłoczonego hallu. Kieszonkowe latarki. Sygnały. Zwiadowca wyruszył na wysunięty posterunek, a jego łącznik albo pomocnik potwierdzał łączność. Jason obrócił się i wrócił tą samą ścieżką, którą przedarł się tutaj przez mokre zarośla.

– Francuzie, gdzie jesteś?

– Tutaj!

– Dlaczego nie odpowiadałeś? Gdzie?

– Dokładnie przed tobą. W krzakach naprzeciwko. Pospiesz się! Łącznik zbliżył się do zarośli; znajdował się teraz na wyciągnięcie ręki. Bourne skoczył, złapał go, wykręcił mu ramię do tyłu i popchnął dalej w mokre krzaki, lewą dłonią zatykając mu jednocześnie usta.

– Ani słowa, jeśli chcesz żyć!

Dziesięć metrów dalej, w nadmorskim zagajniku, Jason rozpłaszczył łącznika na pniu drzewa.

– Kto jest z tobą? – zapytał chrapliwie, odsłaniając mu powoli usta.

– Ze mną? Nikogo ze mną nie ma!

– Nie kłam! – Bourne wyciągnął pistolet i przyłożył go łącznikowi do gardła. Chińczyk walnął głową o pień, oczy miał rozszerzone, usta rozwarte.

– Nie mam czasu na podchody! – mówił dalej Jason. – Nie mam czasu!

– Nikogo ze mną nie ma! W tych sprawach od mojego słowa zależy moje życie! Na tym polega mój fach!

Bourne przypatrzył się Chińczykowi. Schował broń za pasek, złapał łącznika za ramię i pchnął go w prawo.

– Zachowuj się cicho. Chodź ze mną.

Dziewięćdziesiąt sekund później Jason razem z łącznikiem wynurzyli głowy z ociekających wodą zarośli mniej więcej sześć metrów na zachód od potężnego bożka. Ulewa tłumiła wszystkie hałasy, które byłyby słyszalne podczas suchej nocy. Nagle Bourne złapał Chipczyka za ramię zatrzymując go w miejscu. Przed nimi widać było trzymającego się skraju ścieżki, zgiętego wpół zwiadowcę z pistoletem w dłoni. Na moment zalało go światło skierowanego na posąg reflektora; trwało to tylko chwilę, ale wystarczyło.

Chińczyk zbaraniał. Nie mógł oderwać wzroku od tego miejsca, w którym w snopie światła pojawił się przed chwilą zwiadowca. Nagle opadły go złe myśli i ogarnęło przerażenie; widać to było po jego oczach.

– Shi – szepnął. – Jiagian\

– Mówiąc krótko i dosadnie po angielsku – stwierdził Jason – ten człowiek to kat?

– Shi\ Tak.

– Powiedz, coś mi przyniósł.

– Wszystko – odparł łącznik, wciąż w szoku. – Zaliczkę, instrukcje… wszystko.

– Klient nie przysyła pieniędzy, jeśli ma zamiar zabić człowieka, którego wynajmuje.

– Wiem – powiedział cicho łącznik, kiwając głową i zamykając oczy. – To ja jestem tym, którego chcą zabić.

Prorocze okazało się to, co powiedziałem Liangowi na portowej estakadzie, pomyślał Bourne. To nie na mnie zastawili pułapkę… To na ciebie. Wykonałeś swoją robotę, a im nie wolno zostawiać za sobą żadnych siadów… Już im jesteś niepotrzebny.

– Jest jeszcze jeden, w hotelu. Widziałem, jak dawali sobie sygnały latarkami. Dlatego właśnie nie mogłem przez kilka minut ci odpowiedzieć.

Człowiek Wschodu obrócił się i spojrzał na Jasona; w jego oczach nie było użalania się nad sobą.

– Ryzyko zawodowe – powiedział po prostu. – Jak powiadają moi głupi ziomkowie, kiedyś dołączę do swoich przodków i mam nadzieję, że oni nie okażą się tacy głupi. Proszę – sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę. – Tu jest wszystko.

– Sprawdziłeś?

– Tylko pieniądze. Nie spotkałbym się z Francuzem nie mając pewności, że przynoszę tyle, ile zażądał. Reszta mnie nie obchodzi. – Nagle Chińczyk spojrzał ostro na Bourne'a i zamrugał oczami w deszczu.

– Ale ty nie jesteś Francuzem!

– Spokojnie – odparł Jason. – Spotyka cię dzisiaj dużo niespodzianek.

– Kim jesteś?

– Kimś, kto wynurzył się z krzaków tam, gdzie stałeś. Ile pieniędzy mi przyniosłeś?

– Trzydzieści tysięcy amerykańskich dolarów.

– Jeśli to tylko zaliczka, ofiarą musi być ktoś ważny.

– Domyślam się.

– Zatrzymaj je.

– Co? Co powiedziałeś?

– Nie jestem Francuzem, pamiętasz?

– Nie rozumiem.

– Nie chcę nawet instrukcji. Jestem pewien, że ktoś, kto jest takim profesjonalistą jak ty, potrafi z nich skorzystać. Człowiek płaci dużo za informacje, które mogą mu się przydać; o wiele więcej płaci za swoje życie.

– Dlaczego to robisz?

– Ponieważ żadna z tych rzeczy mnie nie obchodzi. Interesuje mnie tylko jedno. Chcę człowieka, który nazywa siebie Bourne'em, i nie mogę marnować czasu. Dostaniesz to, co właśnie ci zaproponowałem, oraz dywidendę – wydostanę cię stąd żywego, nawet jeśli będę musiał zostawić tutaj w zatoce dwa trupy. Ale musisz mi odpowiedzieć na pytanie, które zadałem ci przez telefon. Mówiłeś, że twój klient ci powiedział, iż morderca działa gdzieś indziej. Gdzie? Gdzie jest Bourne?

– Mówisz tak szybko…

– Jak już powiedziałem, nie mam czasu. Powiedz! Jeśli odmówisz, zostawię cię tutaj i twój klient cię zabije. Wybieraj.

– Shenzhen – szepnął łącznik, jakby wystraszyła go sama nazwa.

– W Chinach? Kontrakt dotyczy kogoś w Shenzhen?

– Można się tego tylko domyślać. Mój bogaty klient ma informatorów przy Queen's Road.

– Co się tam mieści?

– Konsulat Chińskiej Republiki Ludowej. Wydano tam ostatnio bardzo nietypową wizę. Sprawa została najwyraźniej załatwiona na najwyższym szczeblu w Pekinie. Informator nie wiedział dlaczego, a kiedy zakwestionował tę decyzję, został szybko przeniesiony do innej sekcji. Doniósł o tym memu klientowi. Za pieniądze, oczywiście.

– Dlaczego wiza była taka nietypowa?

– Ponieważ klient nie musiał w ogóle czekać. Nie musiał nawet zjawić się w konsulacie. O czymś takim nigdy tam nie słyszano.

– A jednak to tylko wiza.

– W Republice Ludowej nie ma takiej rzeczy jak „tylko wiza”. Zwłaszcza dla białego mężczyzny podróżującego samotnie i legitymującego się podejrzanym, wydanym w Makau paszportem.

– Makau?

– Tak.

– Jaka jest data wjazdu?

– Jutro. Przejście graniczne w Luohu. Jason przyjrzał się łącznikowi.

– Powiedziałeś, że twój klient ma swoich ludzi w konsulacie? A ty?

– To, o czym pan myśli, będzie kosztować mnóstwo pieniędzy. Ryzyko jest kolosalne.

Bourne uniósł głowę i spojrzał poprzez ścianę deszczu na skąpanego w świetle bożka. Coś się tam poruszyło; zwiadowca szukał swojej ofiary.

– Zaczekaj tutaj – powiedział Jason.

Wczesny poranny pociąg z Koulunu jechał do Luohu nieco ponad godzinę. Samo przejście na drugą stronę granicy nie zajęło Jasonowi więcej niż dziesięć sekund.

Niech żyje Chińska Republika Ludowa!

Wykrzyknik był niepotrzebny – strażnicy graniczni świetnie go zastępowali. Byli surowi, czujni i obraźliwi; przybijali swoje pieczęcie w paszportach z furią wrogo nastawionych wobec całego świata dorastających młodzieńców. Zorganizowano jednak coś, by naprawić owo wrażenie. Za strażnikami stała falanga uśmiechniętych młodych kobiet w mundurach. Przed sobą miały długie stoły ze stosami folderów sławiących piękno i zalety ich kraju i systemu. Jeśli w ich pozie była jakaś hipokryzja, nie sposób było jej dostrzec.

Bourne zapłacił za wizę zdradzonemu, napiętnowanemu łącznikowi siedem tysięcy dolarów. Była ważna na pięć dni. Jako cel wizyty podano „inwestycje gospodarcze w Specjalnej Strefie Ekonomicznej”. Można ją było przedłużyć w biurze imigracyjnym w Shenzhen po przedstawieniu zaświadczenia o dokonaniu inwestycji i w obecności chińskiego bankiera, przez którego miały przechodzić pieniądze. W dowód wdzięczności, i bez dodatkowej opłaty, łącznik podał mu nazwisko bankiera z Shenzhen, który mógł bez większych trudności doradzić „panu Cruettowi”, gdzie ulokować pieniądze, wiedząc, że rzeczony pan Cruett wciąż zameldowany jest w hotelu Regent w Hongkongu. Na koniec była jeszcze specjalna premia od Chińczyka, któremu uratował życie nad Repulse Bay – rysopis mężczyzny, który miał przekroczyć granicę w Luohu legitymując się wydanym w Makau paszportem: ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, około osiemdziesięciu kilogramów wagi, rasy białej, jasnobrązowe włosy. Jason czytał ten opis i podświadomie stanęły mu przed oczyma dane z jego własnej rządowej karty identyfikacyjnej:,,wzrost: 183 cm, waga 81 kg, biały mężczyzna, włosy: j. brąz.”. Opanowało go dziwne uczucie lęku. Nie strach przed konfrontacją; chciał jej nade wszystko, ponieważ nade wszystko pragnął odzyskać Marie. Powodem przerażenia był fakt, że oto w jakiś sposób udało mu się stworzyć potwora: mordercę, który rozwinął się z udoskonalonego w jego ciele i umyśle śmiercionośnego wirusa.

Był to pierwszy poranny pociąg z Koulunu. Wśród pasażerów przeważali wykwalifikowani robotnicy i personel kierowniczy, którym Chińska Republika Ludowa zezwoliła na wjazd – a może raczej zwabiła – do wolnej strefy ekonomicznej Shenzhen w nadziei przyciągnięcia zagranicznego kapitału. Mijali kolejne przystanki, przybywało pasażerów. Na każdej stacji Bourne przechodził przez wszystkie wagony, przypatrując się krótko, lecz uważnie każdemu z białych mężczyzn, których do przyjazdu do Luohu naliczył w sumie czternastu. Żaden nawet w przybliżeniu nie pasował do rysopisu człowieka z Makau -jego własnego rysopisu. Nowy,,Jason Bourne” przyjedzie widać późniejszym pociągiem. Ten oryginalny zaczeka na niego po drugiej stronie granicy. Czekał już teraz.

W ciągu czterech godzin, które minęły, szesnaście razy wyjaśniał dopytującym się urzędnikom granicznym, że oczekuje swego wspólnika;

że źle odczytał rozkład jazdy i wybrał zbyt wczesny pociąg. Podobnie jak w każdym obcym kraju, ale szczególnie na Wschodzie, fakt, że uprzejmy Amerykanin zadaje sobie trud porozumienia się w miejscowym języku, przemawiał zdecydowanie na jego korzyść. Sześć razy zaoferowano mu filiżankę kawy, siedem razy gorącą herbatę. Dwie umundurowane dziewczyny z chichotem wręczyły mu przesłodzone chińskie lody w waflu. Przyjmował wszystko – inaczej okazałby się nieuprzejmy – a ponieważ większość członków Bandy Czworga straciła nie tylko twarze, ale i głowy, nieuprzejmość była wykluczona, z wyjątkiem naturalnie strażników granicznych.

Była 11.10. Po załatwieniu formalności pasażerowie wysypywali się z długiego ogrodzonego przejścia na zewnątrz. W większości byli to turyści, w większości biali, w większości oszołomieni i przejęci grozą. Wchodzili na ogół w skład małych grup turystycznych. Każdej z nich towarzyszyli dwaj przewodnicy – jeden z Republiki Ludowej i jeden z Hongkongu – mówiący dość dobrze po angielsku, niemiecku albo francusku, bądź też z niechęcią po japońsku, kiedy obsługiwali szczególnie nielubianych turystów, którzy posiadali jednak więcej pieniędzy niż Marks i Konfucjusz razem wzięci. Jason przypatrywał się każdemu białemu mężczyźnie. Ci z nich, którzy mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, byli na ogół zbyt starzy albo zbyt młodzi, zbyt tędzy lub szczupli, wreszcie, jak na człowieka z Makau, zbyt rzucający się w oczy w swoich oliwkowozielonych albo cytrynowożółtych spodniach.

Poczekaj! Tam! Starszy, średniego wzrostu mężczyzna w brązowym gabardynowym garniturze, który wydawał się utykać na jedną nogę, nagle zrobił się dużo wyższy – i już nie kulał! Zbiegł szybko po stopniach przez środek tłumu i ruszył w stronę rozległego parkingu, na którym stały autobusy, mikrobusy i kilka taksówek, każda z widocznym na przedniej szybie napisem zhan – zajęty. Bourne puścił się za nim w pogoń. Przedzierał się przez tłum, nie dbając o to, czy kogoś nie potrąci. To był ten człowiek – człowiek z Makau!

– Hej, czyś pan oszalał? Raiph, on mnie popchnął!

– No to go odepchnij. Czego ode mnie chcesz?

– Zrób coś!

– Już go nie ma.

Mężczyzna w gabardynowym garniturze wskoczył przez otwarte drzwi do środka ciemnozielonego mikrobusu z przyciemnionymi szybami, który, jeśli wierzyć wymalowanym z boku chińskim znakom, należał do Rezerwatu Ptaków Chutang. Drzwi zasunęły się i pojazd natychmiast ruszył. Zarzucając przy wymijaniu innych samochodów, skierował się ku drodze wyjazdowej z parkingu. Bourne szalał; nie mógł pozwolić mu się teraz wymknąć! Po prawej stronie stała stara taksówka z zapuszczonym silnikiem. Kiedy otworzył drzwiczki, powitał go wrzask.

– Zhan! – darł się kierowca.

– Shi ma? – ryknął Jason wyciągając z kieszeni wystarczająco dużo amerykańskich pieniędzy, by zapewnić tamtemu pięć lat dobrobytu w Republice Ludowej.

– Aiya!

– Zou! – zakomenderował Bourne wskakując na przednie siedzenie i pokazując mikrobus, który wchodził właśnie w zakręt. – Nie zgub go, a będziesz mógł otworzyć własny biznes w strefie – powiedział w dialekcie kantońskim. – Masz na to moje słowo!

Marie! Jestem tak blisko! Wiem, że to on. Złapię go. Jest teraz mój! Jest naszym wybawieniem!

Na pierwszym skrzyżowaniu mikrobus skręcił z drogi wyjazdowej na południe, omijając wielki plac wypełniony autokarami i tłumem kręcących się wokół nich turystów. Jechał ostrożnie ze względu na nie kończący się strumień rowerzystów na ulicach. Taksówka dogoniła mikrobus na prymitywnej autostradzie, pokrytej w większym stopniu stwardniałą gliną aniżeli asfaltem. Widzieli przed sobą, jak pojazd z przyciemnionymi szybami wchodzi w długi zakręt. Za nim jechała ciężarówka wyładowana ciężkim sprzętem rolniczym. Przy końcu zakrętu stał turystyczny autokar, który wtoczył się na szosę tuż za nią.

Bourne obserwował drogę przed mikrobusem; zaczynały się pagórki, szosa wznosiła się. Pojawił się następny autokar, tym razem za nimi.

– Shenzhen Shuiku – oznajmił kierowca.

– Bin do? – zapytał Jason.

– Zbiornik wodny Shenzhen Shuiku – odparł po chińsku szofer. – Bardzo piękne jezioro, jedno z najwspanialszych w całych Chinach. Woda płynie stamtąd na południe do Koulunu i Hongkongu. Bardzo dużo turystów o tej porze roku. Jesienią są tam wspaniałe widoki.

Nagle mikrobus przyspieszył, oderwał się od ciężarówki i autokaru i pędził szybko stromą szosą.

– Nie możesz jechać szybciej? Wyprzedź ten autokar i ciężarówkę!

– Przed nami jest wiele zakrętów.

– Spróbuj!

Kierowca wcisnął gaz do dechy i wyprzedził autokar. Kiedy wracał na swój pas, wypukła maska taksówki niemal otarła się o nadjeżdżającą z przeciwka półciężarówkę, w kabinie której siedziało dwóch żołnierzy. Zarówno żołnierze, jak i przewodnicy w autokarze obrzucili ich przekleństwami przez otwarte okna swoich pojazdów.

– Dmuchajcie swoje garbate matki! – odpowiedział im przepełniony triumfem kierowca, ale mina mu zrzedła, kiedy ujrzał tuż przed sobą szeroką, wyładowaną sprzętem rolniczym ciężarówkę, która blokowała drogę.

Wchodzili w ostry zakręt w prawo. Bourne chwycił się okna i wychylił najdalej jak mógł, żeby sprawdzić, czy nic nie nadjeżdża z przeciwka.

– Droga wolna! – wrzasnął do kierowcy przekrzykując porywisty wiatr. – Dalej! Możesz wyprzedzać! Teraz!

Kierowca usłuchał go, wyciskając ze starej taksówki ostatnie siły. Opony ślizgały się po pokrytej stwardniałą gliną nawierzchni. Tuż przed ciężarówką taksówkę niebezpiecznie zarzuciło. Kolejny zakręt, tym razem ostro w lewo i coraz bardziej stromo pod górę. Mieli przed sobą dłuższy odcinek wznoszącej się, prostej drogi. Mikrobusu nie było nigdzie w zasięgu wzroku; zniknął za szczytem wzgórza.

– Kuai! – krzyknął Bourne. – Nie możesz zmusić tego przeklętego gruchota, żeby jechał szybciej?

– Nigdy nie jechał tak szybko! Obawiam się, że diablo-diablo złe duchy wysadzą w powietrze silnik! I co ja wtedy pocznę? Pięć lat oszczędzałem, żeby kupić tę przeklętą maszynę. Wiele przeklętych łapówek kosztowało mnie, żeby jeździć w strefie.

Jason rzucił garść banknotów na podłogę tuż przy nodze kierowcy.

– Dostaniesz dziesięć razy tyle, jeśli złapiemy ten mikrobus. Teraz jedź!

Taksówka wspięła się triumfalnie na szczyt wzgórza i pognała w dół skrajem olbrzymiej górskiej doliny, na dnie której znajdowało się wielkie, mające kilka kilometrów długości jezioro. Na horyzoncie Bourne widział pokryte śniegiem szczyty gór. Z lazurowych rozciągających się gdzie okiem sięgnąć wód jeziora wynurzały się zielone wyspy. Taksówka zatrzymała się przy dużej czerwonozłotej pagodzie, do której prowadziły długie betonowe schody. Jej tarasy przeglądały się w tafli jeziora. Na skraju parkingu stłoczone były stragany z napojami i sklepy z pamiątkami. Stały tam cztery autokary; dublujący się przewodnicy wykrzykiwali informacje i błagali swoich podopiecznych, żeby nie pomylili autokarów po powrocie ze spaceru.

Nigdzie nie było widać mikrobusu z ciemnymi szybami. Bourne rozglądał się gorączkowo na wszystkie strony. Gdzie on się podział?

– Dokąd prowadzi ta droga? – spytał kierowcę.

– Do stacji pomp. Nie wolno tamtędy jeździć, patroluje ją wojsko. Za zakrętem jest wysokie ogrodzenie i budka strażnika.

– Zaczekaj tutaj.

Jason wyskoczył z taksówki i ruszył w stronę zakazanej drogi, żałując, że nie ma przy sobie aparatu fotograficznego albo przewodnika – czegoś, z czym wyglądałby jak turysta. A tak mógł co najwyżej udawać niepewny chód wycieczkowicza, który gapi się na wszystko z zachwytem. Przyglądał się bacznie otoczeniu, ponieważ każda rzecz mogła okazać się ważna. Zbliżył się do zakrętu kiepsko wyasfaltowanej drogi, skąd zobaczył wysokie ogrodzenie i fragment budki strażniczej, a potem całą budkę. Drogę zagradzał długi metalowy szlaban; dwaj odwróceni do Jasona plecami żołnierze rozmawiali ze sobą, patrząc w przeciwną stronę – tam gdzie przed kwadratowym, pomalowanym na brązowo betonowym budynkiem stały dwa zaparkowane obok siebie pojazdy. Jednym z nich był mikrobus z przyciemnionymi szybami, drugim – brązowy samochód osobowy. Mikrobus właśnie ruszał. Kierował się z powrotem ku bramie!

Bourne błyskawicznie rozważył sytuację. Nie miał broni; bez sensu było nawet myśleć o przemycaniu jej przez granicę. Jeśli spróbuje zatrzymać mikrobus i wywlec z niego zabójcę, hałas zaalarmuje strażników, którzy dysponowali szybkostrzelnymi i celnymi karabinami. Dlatego musiał sprawić, żeby człowiek z Makau opuścił mikrobus z własnej woli. Z resztą Jason sobie poradzi; w ten czy inny sposób dopadnie swego sobowtóra. W ten czy inny sposób doprowadzi go do granicy – i przemyci na drugą stronę. Nie miał godnego siebie przeciwnika; niczyje oczy, gardło ani pachwina nie były bezpieczne od jego szybkich, zadających potworny ból uderzeń. Dawid Webb nigdy nie zmierzył się z rzeczywistością. Bourne nigdy nie robił nic innego.

Był pewien sposób!

Jason pobiegł z powrotem na początek zakrętu, tam skąd nie było widać żołnierzy i budki strażniczej. Ponownie przybrał pozę oczarowanego widokami turysty i nasłuchiwał. Silnik mikrobusu pracował na wolnym biegu; zgrzyt oznaczał, że żołnierze podnoszą do góry szlaban. Teraz już tylko kilka chwil. Bourne zajął pozycję w zaroślach na skraju szosy. Kiedy mikrobus wjechał w zakręt, Jason zaczął odliczać sekundy, jakie pozostały mu do rozpoczęcia akcji.

Nagle znalazł się tuż przed nadjeżdżającym pojazdem. Z wyrazem przerażenia na twarzy uskoczył w bok, poniżej przedniej szyby, po czym walnął otwartą dłonią w drzwi, wydając przy tym okrzyk bólu, tak jakby został uderzony, a być może nawet zabity. Legł na wznak na ziemi. Mikrobus zatrzymał się. Wyskoczył z niego kierowca przekonany o swojej niewinności i gotów jej dowodzić. Nie miał jednak sposobności, by to uczynić. Jason wyciągnął rękę, chwycił go za przegub i szarpnął tak mocno, że kierowca walnął głową prosto w boczną ścianę mikrobusu. Nieprzytomnego mężczyznę Bourne powlókł za mikrobus, poniżej przyciemnionych okien. W jego kurtce zobaczył wybrzuszenie; pod spodem był pistolet – zrozumiałe, skoro wiózł takiego pasażera. Jason zabrał broń i czekał na człowieka z Makau.

Tamten nie pojawiał się. To nie było logiczne.

Bourne przekradł się na czworakach pod drzwi po stronie kierowcy. Złapał za wyłożony gumą stopień i wyprostował się z bronią gotową do strzału, wodząc lufą po tylnych siedzeniach.

Nikogo. Mikrobus był pusty.

Zeskoczył ze stopnia i wrócił do kierowcy. Napluł mu na twarz i klepiąc po policzkach pomógł odzyskać przytomność.

– Nali? – spytał ostrym szeptem. – Gdzie jest człowiek, którego wiozłeś?

– Został tam! – odparł kierowca w dialekcie kantońskim i potrząsnął głową. – W służbowym samochodzie, z kimś, kogo nikt nie zna. Oszczędź moje nieszczęsne życie. Mam siedmioro dzieci.

– Siadaj za kierownicą – powiedział Bourne podnosząc go na nogi i wpychając w otwarte drzwi. – Zjeżdżaj stąd najszybciej, jak tylko potrafisz.

Nie musiał mówić nic więcej. Mikrobus przemknął obok parkingu zarzucając na zakręcie z taką szybkością, że obserwującemu go Bourne'owi wydawało się, że wyłamie barierkę i wpadnie do jeziora. Ktoś, kogo nikt nie zna. Co to oznaczało? Nieważne, człowiek z Makau znajdował się w potrzasku. Siedział w brązowym samochodzie, za bramą, do której wiodła zakazana droga. Bourne pognał z powrotem do taksówki i wskoczył na przednie siedzenie; z podłogi zniknęły rozrzucone pieniądze.

– Jest pan zadowolony? – zapytał kierowca. – Czy dostanę dziesięć razy tyle, ile upuścił pan na moje niegodne stopy?

– Skończ z tym, Charlie Chan! Z drogi prowadzącej do stacji pomp wyjedzie samochód. Będziesz robił dokładnie to, co ci powiem. Rozumiesz?

– Czy pan zdaje sobie sprawę, ile to będzie dziesięć razy tyle, ile zostawił pan w mojej starej, niepozornej taksówce?

– Zdaję sobie sprawę. Może być i piętnaście razy tyle, jeśli zrobisz to, co do ciebie należy. A teraz ruszaj. Stań na skraju parkingu. Nie wiem, jak długo będziemy musieli czekać.

– Czas to pieniądz, sir.

– Och, zamknij się!

Czekali raptem dwadzieścia minut. Brązowy samochód pojawił się u wylotu drogi i Bourne ujrzał to, czego nie dostrzegł wcześniej; jego szyby były jeszcze bardziej przyciemnione niż te w mikrobusie;

ktokolwiek znajdował się w środku, był niewidoczny. A potem Jason usłyszał słowa, których najmniej się spodziewał.

– Niech pan zabierze swoje pieniądze – odezwał się cicho kierowca. – Zawiozę pana z powrotem do Luohu. Nigdy pana nie widziałem.

– Dlaczego?

– To samochód rządowy, oficjalna rządowa limuzyna. Nie odważę się jej śledzić.

– Poczekaj chwilę! Tylko chwilę. Dam ci dwadzieścia razy tyle, ile już dostałeś, plus dodatkowa premia, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Dopóki nie powiem inaczej, możesz trzymać się na dużą odległość. Jestem tylko turystą, który chce się trochę rozejrzeć. Nie, zaczekaj. Zobacz tutaj, mogę ci pokazać! W mojej wizie jest napisane, że inwestuję tu pieniądze. Inwestorom wolno się trochę rozejrzeć.

– Dwadzieścia razy? – upewnił się kierowca wlepiając oczy w Jasona. – Jaką mam gwarancję, że dotrzyma pan obietnicy?

– Położę pieniądze na siedzeniu między nami. Ty prowadzisz; możesz zrobić dużo rzeczy z samochodem, dużo rzeczy, na które nie jestem przygotowany. Nie będę próbował ich odzyskać.

– Dobrze. Ale będę się trzymał z daleka. Znam tutejsze drogi. Nie wszędzie można tutaj jeździć.

Trzydzieści pięć minut później wciąż mieli na oku wyprzedzający ich znacznie brązowy samochód.

– Jadą na lotnisko – stwierdził kierowca.

– Jakie lotnisko?

– Przeznaczone dla dygnitarzy rządowych i bogatych ludzi z południa.

– Ludzi, którzy inwestują tu w fabryki, w przemysł?

– Znajdujemy się w Specjalnej Strefie Ekonomicznej.

– Jestem inwestorem – powiedział Bourne. – Tak mam napisane w wizie. Pospiesz się! Zbliż się do niego!

– Między nami jest pięć pojazdów, no i uzgodniliśmy przecież, że będę się trzymał z daleka.

– Dopóki nie powiem inaczej. Teraz jest inaczej. Mam pieniądze. Inwestuję w Chinach!

– Zatrzymają nas przy bramie. Będą telefonować.

– Znam nazwisko bankiera w Shenzhen!

– Ale czy on zna pańskie nazwisko, sir? I ma listę chińskich przedsiębiorstw, z którymi robi pan interesy? Jeśli tak, może pan się wdać w rozmowę przy bramie. Ale jeśli ten bankier w Shenzhen wcale pana nie zna, to zostanie pan zatrzymany za podanie fałszywych informacji. Posiedzi pan w Chinach, póki nie zakończy się w pańskiej sprawie dokładne śledztwo. Tygodnie, może miesiące.

– Muszę być blisko tego samochodu!

– Jeśli się pan do niego zbliży, zastrzelą pana.

– Niech to diabli wezmą! – zaklął Jason po angielsku i natychmiast przeszedł na chiński. – Słuchaj, co mówię. Nie mam czasu na wyjaśnienia, muszę go zobaczyć!

– To nie moja sprawa – odparł ostrożnie kierowca.

– Jedź do bramy – rozkazał Bourne. – Jestem pasażerem, który cię wynajął w Luohu, to wszystko. Ja będę mówił.

– Prosi pan o zbyt wiele. Nie chcę być widziany z kimś takim jak pan.

– Rób, co każę – powiedział Jason wyciągając zza paska pistolet.

Bourne stał przy wielkim oknie, z którego rozciągał się widok na lotnisko. Serce waliło mu tak mocno, że nie mógł tego wytrzymać. Dworzec był mały i tylko dla uprzywilejowanych pasażerów. Widok zachowujących się nonszalancko zachodnich biznesmenów z dyplomatkami i rakietami tenisowymi w ręku wyprowadzał Jasona z równowagi, kiedy spoglądał na stojących obok, sztywno wyprostowanych strażników w mundurach. Olej i woda najwyraźniej mieszały się tu ze sobą.

Wyłożył po angielsku sprawę tłumaczowi, który wyjaśnił wszystko dokładnie dowódcy straży. Przedstawił się jako zdezorientowany menedżer, którego poinformowano w konsulacie przy Queen's Road, że ma się spotkać na tutejszym lotnisku z dygnitarzem przylatującym z Pekinu. Zapomniał jego nazwiska, ale spotkali się kiedyś przelotnie w Departamencie Stanu w Waszyngtonie i na pewno się rozpoznają. Dał do zrozumienia, że spotkanie to oczekiwane jest z dużą przychylnością przez ważne osoby w samym Komitecie Centralnym. Otrzymał przepustkę uprawniającą do przebywania na lotnisku, na koniec zaś zapytał, czy może zatrzymać swoją taksówkę, w razie gdyby był mu potrzebny później jakiś środek transportu. Udzielono mu na to zgody.

– Jeśli chcesz dostać swoje pieniądze, to zostaniesz – powiedział po kantońsku do kierowcy, zabierając zwitek banknotów z siedzenia.

– Ma pan broń i złe oczy. Zabije pan kogoś. Jason przyjrzał się kierowcy.

– Ostatnia rzecz, jakiej pragnę, to zabić tego człowieka w samochodzie. Zabić mogę tylko w obronie jego życia.

Nigdzie na parkingu nie było brązowego samochodu z przyciemnionymi, nieprzejrzystymi szybami. Na tyle szybko, żeby nie wzbudzać podejrzeń, Bourne wszedł do pawilonu dworcowego i ruszył w stronę wielkiego okna, przez które właśnie teraz wyglądał. Skronie pękały mu z gniewu i frustracji, ponieważ na płycie lotniska w odległości nie większej niż piętnaście metrów widział rządowy samochód. Jasona dzieliła jednak od niego – i od wybawienia – nieprzebyta szklana ściana. Nagle limuzyna ruszyła ostro do przodu w kierunku średniej wielkości odrzutowca stojącego sześćset metrów dalej na pasie startowym. Bourne wytężył wzrok, modląc się do Boga, żeby zesłał mu lornetkę. Potem zdał sobie sprawę, że i tak nic by mu z niej nie przyszło: samochód objechał ogon samolotu i zniknął mu z oczu.

Niech to diabli!

Po paru sekundach odrzutowiec zaczął kołować na początek pasa, a brązowy samochód zawrócił w stronę parkingu i drogi wyjazdowej.

Co mógł zrobić? Nie mogę dać się w ten sposób załatwić! On jest tam! Jest tam i jest mną. Wymyka mi się z rąk! Bourne podbiegł do pierwszego stanowiska i przybrał wygląd pasażera znajdującego się w straszliwym stresie.

– Ten samolot, który ma właśnie wystartować! Mam być na jego pokładzie! Leci do Szanghaju, a w Pekinie powiedzieli mi, że mam do niego wsiąść. Niech go pan zatrzyma!

Urzędnik za ladą podniósł słuchawkę telefonu. Nakręcił szybko numer, a potem odetchnął z ulgą.

– To nie pański samolot, sir – oświadczył. – Ten leci do Guangdongu.

– Gdzie?

– To lotnisko przy granicy z Makau, sir. Nigdy! Tylko nie Makau! – krzyczał taipan… Rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze szybsza! Pańska żona umrze! Makau. Stolik numer pięć. Kasyno Kam Pęk.

Jeśli przedostanie się do Makau – stwierdził cichym głosem McAllister – to może stać się dla nas straszliwym obciążeniem…

– Likwidacja?

– Nie ująłbym tego w ten sposób.

Загрузка...