ROZDZIAŁ 3

Marie! Mój Boże, Marie, to znów się stało! Tama pękla, a ja próbowałem się bronie, ale nie dałem rady, woda zalała mnie i zacząłem się topie. Wiem, jak byś zareagowała, gdybym ci o tym powiedział i dlatego nie powiem, choć zdaję sobie sprawę, że zobaczysz to w moich oczach i usłyszysz w głosie, nie wiem, w jaki sposób, bo tylko ty go znasz. Powiesz, że powinienem był wrócić do domu i porozmawiać z tobą, żebyśmy mogli razem się z tym zmierzyć. Razem! Mój Boże! Ile jeszcze możesz znieść? Jak długo mogę jeszcze być wobec ciebie tak nieuczciwy i postępować w taki sposób jak do lej pory? Kocham cię tak bardzo, na tak wiele sposobów, że czasem przychodzi chwila, kiedy muszę sam się z tym zmierzyć. Choćby po to, żeby cię choć na trochę uwolnić, pozwolić ci spokojnie pooddychać i odprężyć się, bez konieczności ciągłego sprawowania nade mną opieki. Widzisz, kochanie? Potrafię to zrobić! Dałem sobie radę dziś w nocy i nic mi nie jest. Już się uspokoiłem. Już wszystko w porządku. Kiedy teraz wrócę do domu, będę lepszy niż przedtem. To konieczne, bo tylko ciebie jedną mam na świecie.

Spocony, zadyszany, w przyklejonym do ciała dresie Dawid Webb przebiegł przez rozległy trawnik, minął rzędy drewnianych ławek i wpadł na wybetonowaną ścieżkę prowadzącą do hali sportowej. Jesienne słońce zniknęło już za kamiennymi budynkami miasteczka uniwersyteckiego i zawisło nad odległą ścianą lasu, rozpalając na wieczornym niebie nad stanem Maine krwistoczerwone płomienie.

Jesienny chłód z każdą chwilą stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Webb zadrżał; jego lekarze chyba nie to mieli na myśli.

Jednak stosował się do ich zaleceń. Pracujący dla rządu medycy powiedzieli mu, że jeśli zdarzy się – a będzie się zdarzać – iż w jego pamięci pojawią się wyraźne, niepokojące obrazy, stanowiące fragmenty zagubionych wspomnień, to najlepszym środkiem mogącym pomóc mu się z nimi uporać będzie intensywny wysiłek fizyczny. Badania EKG wykazały, że ma mocne serce, płuca również były bez zarzutu, mimo idiotycznego nawyku palenia papierosów, więc skoro ciało mogło znieść taką karę, należało ją zastosować, by ulżyć umysłowi. W takich chwilach najwięcej zależało od tego, żeby jak najszybciej odzyskać spokój.

– Co może być złego w kilku drinkach i papierosach? – zapytał lekarzy, dając im w ten sposób do zrozumienia, jaki rodzaj kuracji by wolał. – Serce bije szybciej, ciało nie cierpi, a umysł autentycznie się odpręża.

– To wszystko są depresory – odparł jedyny z ich grona, którego naprawdę słuchał. – Sztuczne stymulatory, których stosowanie prowadzi jedynie do pogłębienia depresji i wzmożonego niepokoju. Lepiej biegaj, pływaj, kochaj się z żoną albo rób cokolwiek w tym rodzaju. Nie bądź głupcem i nie daj się tu przywieźć z powrotem w kaftanie bezpieczeństwa. Jeżeli nie zależy ci na sobie, to pomyśl o mnie. Zbyt wiele nad tobą pracowałem, niewdzięczniku. Znikaj stąd, Webb. Zacznij żyć w tym miejscu, w którym przerwałeś, i baw się najlepiej, jak potrafisz. Nie zapominaj, że jesteś urządzony lepiej niż zdecydowana większość ludzi, bo jak zapomnisz, to natychmiast kończymy nasze comiesięczne, kontrolowane szaleństwa i możesz sobie iść do diabła. Tobie będzie wszystko jedno, ale mnie na pewno będzie ich brakować… Idź już, Dawidzie. Pora na ciebie.

Morris Panov był jedynym człowiekiem, oczywiście oprócz Marie, który zawsze potrafił do niego dotrzeć. Kryła się w tym pewna ironia, początkowo bowiem Morris wcale nie należał do zespołu lekarzy sprawujących opiekę nad Webbem i nikt nie zamierzał wprowadzać go w tajniki operacji, w wyniku której Dawid Webb przeistoczył się w Jasona Bourne'a. Psychiatra wepchnął się na siłę, grożąc ujawnieniem różnych kompromitujących faktów, jeśli nie zleci mu się opieki nad stanem umysłowym pacjenta. Przytaczane przez niego argumenty były bardzo proste: to on, Morris Panov, nieświadomie wydał na niego wyrok śmierci, a sama myśl o tym, w jaki sposób to uczynił, wciąż jeszcze doprowadzała go do wściekłości. Ogarnięty paniką człowiek, który teoretycznie powinien w każdej sytuacji zachować zimną krew, zadał mu kilka „hipotetycznych” pytań dotyczących „hipotetycznego” agenta znajdującego się w krytycznej sytuacji. Odpowiedzi, jakich Panov udzielił, były ostrożne i wyważone; nie mógł zdiagnozować pacjenta, którego nie widział na oczy, ale owszem, wszystko było możliwe, a bez dokładnego badania niczego nie można było wykluczyć. Najważniejszym słowem było „niczego”. Powiedział je, a powinien był milczeć jak grób! W uszach dyletantów to jedno jedyne słowo zabrzmiało jak potwierdzenie rozkazu zlikwidowania Dawida Web-ba – wówczas Jasona Bourne'a – a nie doszło do tego wyłącznie dzięki działaniu samego Dawida, kiedy zabójcy nie zdążyli jeszcze ruszyć do akcji.

Morris Panov nie tylko wszedł w skład zespołu opiekującego się Dawidem w szpitalu Waltera Reeda, a potem w centrum medycznym w Wirginii, ale objął nad nim kierownictwo. Ten sukinsyn ma amnezję, wy barany! Od kilku tygodni usiłuje wam to powiedzieć nienaganną angielszczyzną, chyba zbyt poprawną dla waszych niedorozwiniętych móżdżków!

Pracowali razem przez wiele miesięcy, najpierw jak pacjent i lekarz, potem jak para przyjaciół. Bardzo pomógł im fakt, że Marie darzyła Mo czymś w rodzaju uwielbienia; dobry Boże, jakże ona wówczas potrzebowała sojusznika! Ciężar, jaki Dawid stanowił dla swojej żony, był wręcz niewyobrażalny, począwszy od pierwszych dni w Szwajcarii, kiedy zaczęła rozumieć cierpienie człowieka, który ją uwięził, aż do chwili, kiedy powzięła postanowienie – przeciwstawiając się jego woli – że mu pomoże, nie wierząc nigdy w to, w co on wierzył i powtarzając mu bez przerwy, że nie jest zbrodniarzem, za jakiego się uważa, ani zabójcą, za jakiego uważają go inni. Jej wiara stanowiła wówczas dla niego jedyny pewny punkt odniesienia, a jej miłość stała się początkiem długiej drogi ku normalności. Bez Marie byłby trupem, a bez Mo Panova zaledwie wegetującą rośliną, lecz przy pomocy ich obojga coraz śmielej rozgarniał kłębiące się chmury, odnajdując na nowo blask słońca.

Właśnie dlatego po zakończeniu popołudniowego seminarium nie pojechał od razu do domu, lecz biegał przez godzinę po opustoszałym stadionie. Cotygodniowe seminaria często kończyły się znacznie później, niż było to przewidziane w planie zajęć, więc Marie w te dni nie szykowała obiadu, wiedząc, że po jego powrocie pojadą do jakiejś restauracji, w towarzystwie dwóch dyskretnych, kryjących się w ciemności strażników. Teraz jeden z nich z pewnością szedł za nim przez boisko, a drugi czekał w hali. Szaleństwo! Ale czy na pewno?

Zastosował się do rady Panova z powodu obrazu, jaki pojawił się w jego umyśle, kiedy porządkował papiery w swoim biurze. Była to twarz, którą znał, pamiętał i bardzo kochał. Chłopięca twarz, doroślejąca jak na przyspieszonym filmie, a potem cała postać w wojskowym mundurze, niewyraźna, zamazana, lecz na pewno mocno z nim związana. Czując spływające mu po policzkach łzy domyślił się, że to nieżyjący brat, o którym mu opowiadali, wiele lat temu odbity przez niego z niewoli w dżungli Tam Quan oraz zdrajca o nazwisku Jason Bourne, którego własnoręcznie rozstrzelał. Nie mógł dać sobie rady z gwałtownymi, pojawiającymi się jeden po drugim obrazami. Z trudem dotrwał do końca skróconego seminarium, usprawiedliwiając się poważnym bólem głowy. Musiał znaleźć jakieś ujście dla wzbierającego w nim napięcia, zaakceptować lub odrzucić wymieszane, chaotyczne fragmenty wspomnień; rozsądek podpowiadał mu, że może w tym pomóc długi, morderczy bieg pod wiatr, pod silny wiatr. Nie wolno mu szukać opieki Marie za każdym razem, kiedy pęka tama; zbytnio ją kochał. Jeżeli tylko może, musi sobie radzić sam. Taką umowę zawarł z samym sobą.

Otwierając ciężkie drzwi zastanowił się przez moment, dlaczego wejście do każdej hali sportowej jest zaprojektowane niczym wrota Troi. Kiedy znalazł się w pomalowanym na biało korytarzu, ruszył przed siebie, aż wreszcie dotarł do szatni dla wykładowców; z ulgą zauważył, że pomieszczenie było puste. Nie był w nastroju do towarzyskich pogaduszek, a gdyby musiał podjąć ten wysiłek, z pewnością sprawiłby dziwaczne wrażenie. Mógł też obejść się bez spojrzeń, które z pewnością by na siebie ściągnął. Znalazł się zbyt blisko krawędzi. Musiał cofać się powoli i ostrożnie, najpierw sam, potem z pomocą Marie. Boże, kiedy to się wreszcie skończy? Jak wiele może od niej wymagać? Co prawda, nigdy nie musiał jej prosić – zawsze sama ofiarowywała mu wszystko, co mogła,

Webb przeszedł wzdłuż rzędu szafek. Jego własna znajdowała się prawie na samym końcu. W pewnej chwili jego uwagę zwrócił jakiś jasny przedmiot, umieszczony mniej więcej na wysokości jego głowy. Przyspieszył kroku, by po chwili przekonać się, że to zwinięta kartka papieru, którą wepchnięto w szczelinę drzwi szafki. Wyszarpnął ją i rozwinął.

„Dzwoniła Pańska żona. Prosiła, żeby skontaktował się Pan z nią tak szybko, jak tylko Pan będzie mógł. Podobno to bardzo pilne. Raiph”.

Dozorca powinien ruszyć trochę głową i od razu go zawołać, pomyślał z gniewem Dawid, otwierając szafkę. Wydobył z kieszeni spodni garść drobnych, po czym podbiegł do wiszącego na ścianie telefonu i włożył do szczeliny monetę; z niepokojem zauważył, że drży mu ręka. Natychmiast domyślił się dlaczego: Marie nie używała słowa „pilne”. Unikała takich słów.

– Halo?

– O co chodzi?

– Domyśliłam się, że tam będziesz – powiedziała jego żona. – Panaceum Mo, które powinno cię wyleczyć, pod warunkiem, że wcześniej nie dostaniesz zawału serca.

– Co się stało?

– Wracaj do domu, Dawidzie. Czeka na ciebie ktoś, z kim musisz się zobaczyć. Pospiesz się, kochanie.

Podsekretarz stanu Edward McAllister ograniczył do minimum ceremonię prezentacji, ale udało mu się przekazać kilka szczegółów mających świadczyć jednoznacznie o tym, że należy do najwyższych kręgów Departamentu. Zarazem jednak starał się zbytnio nie podkreślać swojego znaczenia; był biurokratą znającym swój fach i spokojnym o to, że jego kwalifikacje pozwolą mu przetrzymać wszystkie zmiany w administracji.

– Jeśli pan sobie życzy, panie Webb, mogę zaczekać, aż przebierze się pan w coś bardziej wygodnego.

Dawid cały czas był w przepoconym dresie, ponieważ zaraz po odwieszeniu słuchawki złapał ubranie z szafki i popędził do samochodu.

– Nie wydaje mi się – odparł. – Zważywszy na to, w jakiej instytucji pan pracuje, chyba nie może pan czekać zbyt długo.

– Usiądź, Dawidzie. – Marie St. Jacques Webb weszła do pokoju z dwoma ręcznikami. – Zechce pan spocząć, panie McAllister.

Obaj mężczyźni zajęli miejsca naprzeciw siebie, po dwóch stronach wygaszonego kominka. Marie podała mężowi jeden z ręczników, a drugim zaczęła wycierać jego kark i ramiona. Blask stojącej na stole lampy podkreślał rdzawy odcień jej włosów i piękno rysów skrytej w półcieniu twarzy. Utkwiła wzrok w przedstawicielu Departamentu Stanu.

– Proszę mówić – zachęciła go. – Jak pan wie, posiadam takie same upoważnienia, jak mój mąż.

– Czyżby były co do tego jakieś wątpliwości? – zapytał Dawid z nie ukrywaną wrogością w głosie.

– Absolutnie żadnych – odparł McAllister z lekkim, ale szczerym uśmiechem. – Nikt, kto wie, czego dokonała pańska żona, nie śmiałby jej wykluczyć. Poradziła sobie tam, gdzie zawiodło wielu innych.

– To prawda – skinął głową Webb. – Choć jednocześnie nic to nie znaczy.

– Ejże, Dawidzie! Nie bądź taki spięty!

– Przepraszam, masz rację. – Webb próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. – Jestem chyba uprzedzony, a nie powinienem, prawda?

– Ma pan do tego wszelkie prawo – odparł podsekretarz. – Ja na pańskim miejscu na pewno bym był. Choć nasza kariera przebiegała do pewnego czasu bardzo podobnie, gdyż ja także przez wiele lat przebywałem na Dalekim Wschodzie, to nikomu nawet przez myśl by nie przeszło powierzyć mi takie zadanie jak pańskie. To, co pan przeszedł, jest o całe lata świetlne nad moją głową.

– Nad moją też.

– Nie wydaje mi się. Wszyscy wiedzą, że to nie pan zawiódł.

– Jest pan bardzo miły. Proszę nie brać tego do siebie, ale tak ciepłe słowa od kogoś zajmującego pańskie stanowisko wywołują u mnie dreszcze.

– W takim razie może przejdziemy od razu do rzeczy?

– Bardzo proszę.

– Mam nadzieję, że nie osądził mnie pan zbyt pochopnie, panie Webb. Nie jestem pańskim wrogiem, a chciałbym zostać przyjacielem. Wiem, za które pociągnąć sznurki, żeby pana ochronić.

– Przed czym?

– Przed czymś, czego nikt się nie spodziewał.

– To znaczy?

– Za pół godziny od tej chwili pańska obstawa zostanie podwojona – powiedział McAllister, patrząc Dawidowi prosto w oczy. – To ja tak zadecydowałem, a jeśli uznam za stosowne, wzmocnię ją czterokrotnie. Każda osoba przyjeżdżająca do miasteczka uniwersyteckiego będzie dokładnie sprawdzana, a cały teren bezustannie patrolowany. Strażnicy przestaną wtapiać się w tło. Otrzymają polecenie, żeby jak najbardziej rzucać się w oczy.

– Boże! – Webb zerwał się z fotela. – Carlos!

– Raczej nie – odparł McAllister, kręcąc głową. – Oczywiście nie możemy tego wykluczyć, ale wydaje się to zbyt mało prawdopodobne.

– Rzeczywiście – zauważył znacznie spokojniej Dawid. – Gdyby to był on, wasi ludzie staraliby się być zupełnie niewidoczni. Pozwolilibyście mu się zbliżyć, a gdyby mnie zabił, to i tak by się opłaciło.

– Nie mnie. Może mi pan nie wierzyć, ale naprawdę tak uważam.

– Dziękuję. Ale w takim razie, o czym właściwie mówimy?

– Ktoś dostał się do pańskich dokumentów, to znaczy do dokumentów Treadstone-71.

– Nielegalnie?

– Początkowo wszystko było jak najbardziej legalne. Stanęliśmy w obliczu poważnego kryzysu i w pewnym sensie nie mieliśmy wyboru. Dopiero potem okazało się, że coś jest nie w porządku i dlatego teraz boimy się o pana.

– Proszę trochę wolniej. Kto dobrał się do akt?

– Człowiek z wewnątrz, bardzo wysoko postawiony. Nikt nie mógł kwestionować jego uprawnień.

– Kto to był?

– Funkcjonariusz brytyjskiego MI 6 z Hongkongu, od lat cieszący się zaufaniem CIA. Przyleciał do Waszyngtonu i od razu poszedł do pewnego człowieka z Agencji, który utrzymywał z nim kontakt. Zażądał dostępu do wszystkich informacji, jakie posiadamy na temat Jasona Bourne'a. Twierdził, że mają kłopoty bezpośrednio związane z projektem Treadstone, a także dał oględnie do zrozumienia, iż udostępnienie mu tych akt stanowi warunek kontynuowania dobrej współpracy między naszymi wywiadami.

– Musiał chyba podać jakieś konkretne powody.

– Podał. – McAllister umilkł na chwilę, mrugając nerwowo powiekami i pocierając dłonią czoło.

– Jakie?

– Jason Bourne wrócił – powiedział cicho funkcjonariusz Departamentu Stanu. – Znowu zabija. W Koulunie.

Marie wciągnęła gwałtownie powietrze i zacisnęła palce na ramieniu męża, wpatrując się z napięciem w siedzącego naprzeciwko nich mężczyznę. Dawid nie poruszył się, ale jego utkwiony w McAllisterze wzrok przypominał spojrzenie człowieka, który nagle ujrzał przed sobą jadowitą kobrę.

– Co pan wygaduje, do cholery? – szepnął wreszcie, a potem uniósł głos. – Jason Bourne… ten Jason Bourne już nie istnieje! Nigdy nie istniał!

– Pan o tym wie i my o tym wiemy, lecz w Azji jego legenda ciągle żyje. Pan ją stworzył, panie Webb, zresztą w znakomity sposób, jeśli chce pan znać moje zdanie.

– Nie interesuje mnie pańskie zdanie, panie McAllister – powiedział Dawid. Odsunął dłoń żony i wstał z miejsca. – Nad czym pracuje ten agent MI 6? Ile ma lat? Jaki był jego dotychczasowy przebieg służby? Chyba wzięliście go natychmiast pod lupę, prawda?

– Oczywiście, ale nie znaleźliśmy niczego szczególnego. Londyn potwierdził jego najwyższe kwalifikacje, obecny przydział, jak również wszystko, co nam powiedział. Jest szefem placówki MI 6 w Hongkongu i nawet brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wyraziło o nim bardzo pochlebną opinię. Został wciągnięty do sprawy przez policję w Hongkongu, podejrzewającą jakieś poważne komplikacje.

– To nieistotne! – krzyknął Webb, potrząsając głową. – On zdradził, panie McAllister! – dodał nieco ciszej. – Ktoś zaproponował mu fortunę za uzyskanie dostępu do tej teczki, a on posłużył się jedynym kłamstwem mającym pozory prawdopodobieństwa, które wy połknęliście bez zmrużenia oka!

– Obawiam się, że to nie jest kłamstwo. Zarówno on sam, jak i Londyn nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Jakiś Jason Bourne zjawił się ponownie w Azji.

– Zapewniam pana, że nie byłby to pierwszy przypadek zdrady wieloletniego i cieszącego się zaufaniem, ale nisko opłacanego agenta.

Tyle lat ciężkiej, ryzykownej pracy, tyle niebezpieczeństw, a właściwie żadnych konkretnych efektów. Uczepił się okazji, która miała mu zapewnić spokojne, dostatnie życie. W tym wypadku chodziło o te dokumenty.

– Nawet jeśli rzeczywiście tak było, to niewiele na tym skorzystał. Nie żyje.

– Co takiego?

– Dwa dni temu zastrzelono go w jego biurze w Koulunie, zaledwie w godzinę po tym, jak przyleciał do Hongkongu.

– Do diabła, to niemożliwe! – wykrzyknął ze zdumieniem Dawid. – Pierwszą rzeczą, jaką robi facet zdradzający swego dotychczasowego chlebodawcę, jest poinformowanie nowego, że w razie, gdyby przydarzyło mu się coś nieoczekiwanego, odpowiednie informacje dotrą do właściwych osób! To jedyne zabezpieczenie, jakie może mieć!

– Był czysty – powtórzył z uporem McAllister.

– Albo głupi.

– Tego byśmy nie powiedzieli.

– A c o byście powiedzieli?

– Że szedł intrygującym tropem, według wszelkiego prawdopodobieństwa prowadzącym do wydarzeń, które mogą zaowocować niesamowitą eskalacją przemocy w podziemnym świecie Hongkongu i Makau. W szeregi przestępczych organizacji wkrada się coraz większy chaos, zupełnie nieznany podczas wojen gangów w latach dwudziestych i trzydziestych. Mnożą się zabójstwa. Rywalizujące grupy wszczynają otwarte zamieszki. Portowe nabrzeża zamieniają się w pola bitew, wylatują w powietrze całe statki, wysadzone z zemsty lub w celu wyeliminowania konkurencji. Może się za tym kryć tylko walka potężnych sił… albo Jason Bourne.

– Bourne nie istnieje, więc to sprawa dla policji, a nie dla MI 6!

– Pan McAllister powiedział przed chwilą, że ten człowiek został,,wciągnięty do sprawy” przez policję z Hongkongu – odezwała się Marie, nie spuszczając wzroku z twarzy podsekretarza stanu. – Ta decyzja z pewnością została zatwierdzona przez MI 6. Dlaczego?

– To wszystko nie trzyma się kupy! – parsknął Dawid.

– Jason Bourne nie został stworzony przez policję, lecz przez wywiad USA, we współpracy z Departamentem Stanu – dodała Marie, stając przy swoim mężu. – Podejrzewam, że MI 6 włączył się do akcji z ważniejszego powodu, niż tylko po to, by ująć mordercę podającego się za Jasona Bourne'a. Czy mam rację, panie McAllister?

– Całkowitą, pani Webb. To znacznie ważniejszy powód. Podczas trwających niemal bez przerwy od dwóch dni dyskusji doszliśmy do wniosku, że pani zrozumie to lepiej niż ktokolwiek z nas. Chodzi o istotny problem natury ekonomicznej, który może doprowadzić do ogromnego politycznego zamieszania nie tylko w Hongkongu, ale także na całym świecie. Jest pani znakomitą ekonomistką, współpracującą kiedyś z rządem Kanady. Służyła pani radą waszym ambasadorom i delegacjom w wielu krajach.

– Czy bylibyście uprzejmi mówić nieco jaśniej w obecności człowieka, który w tym domu podpisuje wszystkie czeki? – zapytał uprzejmie Dawid.

– To nie jest odpowiednia chwila na jakiekolwiek zaburzenia rynkowe w Hongkongu, panie Webb. Nawet jeśli chodzi o tamtejsze podziemie gospodarcze. Takie zaburzenia, połączone z eskalacją przemocy, stwarzają wrażenie niestabilności, przede wszystkim rządu, ale być może też poważniejszej, sięgającej znacznie głębiej. To nie jest odpowiedni czas na to, żeby dostarczać ekspansjonistom w czerwonych Chinach więcej amunicji, niż już mają.

– Mógłby pan to wszystko jeszcze raz powtórzyć, ale powoli i wyraźnie?

– Chodzi o chińsko-brytyjski układ w sprawie Hongkongu – odezwała się przyciszonym głosem Marie. – Wygasa w roku 1997, czyli za niespełna dziesięć lat, i Londyn rozpoczął już negocjacje w sprawie nowego. Wszyscy są w związku z tym bardzo nerwowi i podejrzliwi, i lepiej, żeby nikt nie kołysał łodzią. Spokój i stabilizacja, o to teraz przede wszystkim chodzi.

Dawid spojrzał na nią, po czym przeniósł wzrok na McAllistera i skinął głową.

– Rozumiem. Czytałem o tym w gazetach, ale szczerze mówiąc, nie jest to temat, o którym bym zbyt dużo wiedział.

– Mój mąż interesuje się innymi zagadnieniami – wyjaśniła Marie McAllisterowi. – Przede wszystkim ludźmi i tworzonymi przez nich cywilizacjami.

– Zgadza się – potwierdził Webb. – I co z tego?

– Mnie z kolei pasjonują pieniądze, ich bezustanna wymiana, tworzenie i rozszerzanie się rynków, stabilizacja lub jej brak. Hongkong istnieje wyłącznie dzięki pieniądzom. To jego jedyne bogactwo naturalne. Bez pieniędzy natychmiast zginąłby tam cały przemysł, tak jak wysychają pompy nie zalewane przez dłuższy czas.

– A jeśli zabraknie stabilizacji, natychmiast pojawi się chaos – dodał McAllister. – Wiedzą o tym doskonale nastawieni wojowniczo starcy z chińskiego kierownictwa. Pekin wysyła wojsko, tłumi rozruchy, a potem nie ma już nic, tylko niedołężny kolos borykający się z dodatkowym ciężarem wyspy i Nowych Terytoriów. Trzeźwiejsze głosy są zagłuszane przez agresywnych krzykaczy pragnących ratować twarz za pomocą siły militarnej. W chwili gdy upadną działające w Hongkongu banki, wymiana handlowa na Dalekim Wschodzie praktycznie przestanie istnieć.

– Chińczycy naprawdę byliby gotowi to zrobić?

– Hongkong, K-oulun, Makau i Nowe Terytoria stanowią część tak zwanego „wielkiego kraju pod jednym niebem” i nawet brytyjsko-chiński układ nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. To jeden organizm, a jak pan sam doskonale wie, żaden człowiek Wschodu nie będzie tolerował nieposłusznego dziecka.

– Czy chce pan przez to powiedzieć, że jeden człowiek podający się za Jasona Bourne'a może spowodować tak ogromny kryzys? Nie wierzę!

– To najgorszy z możliwych scenariuszy, ale owszem, może tak się zdarzyć. Widzi pan, jego otacza legenda, a jest to coś w rodzaju czynnika hipnotycznego. Przypisuje mu się wiele zabójstw, choćby po to, by usunąć w cień innych morderców, fanatycznych konspiratorów z prawa i lewa, zakładających przy każdej nadarzającej się sposobności jego maskę. Jeśli się pan nad tym zastanowi, przyzna pan, że sam mit został stworzony właśnie w taki sposób. Kiedy tylko w tamtym rejonie świata została zabita jakaś ważna osoba, pan, jako Jason Bourne, robił wszystko, żeby morderstwo zapisano na pańskie konto. Po dwóch latach stał się pan legendarną postacią, choć w rzeczywistości zabił pan tylko jednego człowieka, pijanego donosiciela z Makau, który chciał poderżnąć panu gardło.

– Nie pamiętam tego – powiedział Dawid.

Człowiek z Departamentu Stanu skinął współczująco głową.

– Wiem. Sam pan widzi, że gdyby zamordowano jakąś naprawdę ważną osobistość, na przykład brytyjskiego gubernatora albo przewodniczącego chińskiej delegacji na rokowania, cała kolonia znalazłaby się w stanie wrzenia. – McAllister umilkł na chwilę, kręcąc głową ze smutkiem. – To jednak nasze zmartwienie, nie pańskie. Mogę pana tylko zapewnić, że pracują nad tym najlepsi ludzie, jakich tam mamy. Pan ma się troszczyć tylko o siebie, panie Webb. Pan, a także ja, bo to sprawa mego sumienia. Musimy pana chronić za wszelką cenę.

– Nikt nie powinien był dostać tych dokumentów – zauważyła lodowatym tonem Marie.

– Nie mieliśmy wyboru. Ściśle współpracujemy z Brytyjczykami i musieliśmy dostarczyć im dowodu, że z Treadstone już koniec i że pani mąż jest tysiące mil od Hongkongu,

– Zdradziliście im miejsce jego pobytu? – wykrzyknęła Marie St. Jacques Webb. – Kto wam pozwolił?

– Nie mieliśmy wyboru – powtórzył McAllister pocierając palcami czoło. – W obliczu pewnych kryzysów konieczna jest pełna współpraca. Jestem pewien, że pani to rozumie.

– Jedno, czego nie rozumiem, to dlaczego w ogóle istniała jakaś teczka z dokumentami dotyczącymi mojego męża! – wycedziła z wściekłością Marie. – Wszystko miało pozostać w najgłębszej tajemnicy!

– Zażądał tego Kongres, który finansuje wszystkie operacje wywiadowcze. Takie jest prawo.

– Dajmy temu spokój! – przerwał im gniewnie Dawid. – Skoro jest pan tak dobrze poinformowany, to z pewnością wie pan także, skąd się wziąłem. Gdzie są wszystkie materiały dotyczące,,Meduzy”?

– Tego nie mogę powiedzieć – odparł McAllister.

– Właśnie pan to zrobił.

– Doktor Panov błagał was, żebyście zniszczyli wszystkie dokumenty dotyczące Treadstone – przypomniała mu Marie. – A jeśli nie zniszczyli, to przynajmniej zastąpili prawdziwe nazwiska fałszywymi, lecz wy nawet tego nie zrobiliście. Co z was za ludzie?

– Gdyby to ode mnie zależało, na pewno kazałbym tak zrobić! – wybuchnął z zaskakującą gwałtownością McAllister. – Proszę mi wybaczyć, pani Webb… Ja jeszcze wtedy nie zajmowałem się tymi sprawami. Jestem głęboko oburzony, podobnie jak pani. Może rzeczywiście nie powinien pozostać żaden ślad tamtej operacji? Istnieją przecież sposoby, żeby…

– Gówno prawda – przerwał mu Dawid głuchym głosem. – To wszystko należy do innej strategii, innego planu. Chcecie dostać Carlosa i nie interesują was koszty z tym związane.

– Mnie interesują, panie Webb. Oczywiście, w to także nie musi pan wierzyć. Co Szakal może znaczyć dla mnie lub dla całego wydziału Dalekiego Wschodu? To europejski problem, nie nasz.

– Chce mi pan powiedzieć, że spędziłem trzy lata mego życia polując na człowieka, który nic nie znaczy?

– Skądże znowu. Po prostu zmieniają się czasy, a wraz z nimi perspektywa. Niektóre sprawy zaczynają nagle wydawać się błahe i nieistotne.

– O, Boże!

– Spokojnie, Dawidzie – szepnęła jego żona przyglądając się uważnie człowiekowi z Departamentu Stanu, który siedział w fotelu z pobladłą twarzą, zaciskając kurczowo dłonie na poręczach. – Wszyscy musimy się uspokoić – dodała głośniej i spojrzała Dawidowi prosto w oczy. – Dzisiaj po południu coś się stało, prawda?

– Opowiem o tym później.

– Oczywiście. – Marie ponownie przeniosła wzrok na McAllis-tera. Dawid usiadł głębiej w fotelu. Wydawał się bardzo zmęczony, a jego twarz wyglądała znacznie starzej niż zaledwie kilka minut temu. – Wszystko, co pan do tej pory mówił, miało nas do czegoś doprowadzić, prawda? Jest jeszcze coś, o czym chce pan nas poinformować.

– Zgadza się. Proszę mi wierzyć, że nie jest to dla mnie łatwe. Dopiero niedawno zaznajomiono mnie ze wszystkimi aspektami sprawy pani męża.

– Łącznie ze śmiercią jego żony i dzieci w Kambodży?

– Tak.

– W takim razie proszę mówić, co ma pan do powiedzenia. McAllister po raz kolejny uniósł szczupłą dłoń i potarł czoło.

– Z uzyskanych przez nas informacji, potwierdzonych przez Londyn pięć godzin temu, wynika, że pani mąż prawdopodobnie stał się celem wynajętego mordercy.

– Ale to nie Szakal, prawda? – zapytał Webb, prostując się w fotelu.

– Nie. W każdym razie nie dostrzegamy żadnego związku.

– A co dostrzegacie? – zapytała Marie, przysuwając się do Dawida. – Czego się dowiedzieliście?

– Zabity w Koulunie oficer MI 6 miał w swoim biurze wiele dokumentów, za które sporo majętnych osób z Hongkongu zapłaciłoby wysoką cenę. Jednak jedyną teczką, która zniknęła, była ta z materiałami dotyczącymi Treadstone-71 i Jasona Bourne'a. Właśnie to potwierdził nam Londyn. To tak, jakby wysłano sygnał: tego człowieka musimy dostać.

– Ale dlaczego? – niemal wykrzyknęła Marie, zaciskając palce na dłoni Dawida.

– Dlatego, że zginął człowiek, a ktoś postanowił wyrównać rachunki – odparł spokojnie Webb.

– Właśnie nad tym pracujemy – powiedział McAllister, kiwając głową. – Udało nam się osiągnąć pewien postęp.

– Kogo zabito? – zapytał człowiek, który kiedyś był Jasonem Bourne'em.

– Zanim panu odpowiem, musi pan wiedzieć, że do wszystkiego, co pan usłyszy, nasi ludzie w Hongkongu dogrzebali się zupełnie sami. Częściowo są to czyste spekulacje, ponieważ nie dysponujemy żadnymi dowodami.

– Co to znaczy „zupełnie sami”? A gdzie byli Brytyjczycy, do cholery? Przecież udostępniliście im dokumenty Treadstone!

– Wykazali ponad wszelką wątpliwość, że ów człowiek został zamordowany w imieniu Treadstone – w pańskim imieniu. W związku z tym nie mieli najmniejszej ochoty zdradzać nam swoich kontaktów, dokładnie tak samo, jak my nie poinformowalibyśmy ich o naszych. Nasi ludzie pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę, sprawdzając każdą możliwość. Próbowali dotrzeć do źródeł informacji człowieka z MI 6, przypuszczając, że tam może się znajdować wyjaśnienie przyczyny jego śmierci. Natrafili na obiecującą plotkę w Makau, ale okazało się, że to tylko plotka.

– Powtarzam pytanie: Kogo zabito?

– Kobietę – odparł McAllister. – Żonę miejscowego bankiera o nazwisku Yao Ming, potężnego taipana, którego bank stanowi jedynie drobną cząstkę jego bogactwa. Ma tak olbrzymi majątek, że został nawet zaproszony do Pekinu w charakterze konsultanta i potencjalnego inwestora. Jest wpływowy, silny i niedostępny.

– Okoliczności?

– Paskudne, choć dość typowe. Jego żona, znacznie od niego młodsza, była kiepską aktoreczką; wystąpiła w kilku filmach nakręconych w miejscowych wytwórniach. Co się tyczy wierności, to pod tym względem dorównywała norce w okresie rui, jeśli pani wybaczy porównanie…

– Proszę mówić dalej – ponagliła go Marie.

– On jednak wolał za każdym razem patrzeć w inną stronę, traktując ją jak młodą, piękną ozdobę. Należała do miejscowej śmietanki towarzyskiej, składającej się z bardzo nieciekawych typów. Życie trwało od weekendu do weekendu: szaleńczy hazard w Makau, wyścigi konne w Singapurze, palarnie opium na Peskadorach i kibicowanie odmianie rosyjskiej ruletki, kiedy dwaj ludzie siedzą naprzeciw siebie po dwóch stronach stołu i strzelają z rewolwerów naładowanych tylko jednym pociskiem. Do tego wszystkiego należy dodać, rzecz jasna, narkotyki. Jej ostatni kochanek zajmował się dystrybucją. Miał dostawców w Kantonie, a trasy przerzutów prowadziły wzdłuż wschodnich brzegów zatoki.

– Według raportów jest to bardzo ruchliwy szlak – przerwał mu Webb. – Dlaczego skoncentrowaliście się akurat na tym człowieku?

– Dlatego, że w szybkim tempie wykańczał wszystkich konkurentów, sowicie opłacając chińskie patrole przybrzeżne, żeby zatapiały ich łodzie i pozbywały się załóg. Zlecenia były wykonywane bardzo skrupulatnie, a morze coraz częściej wyrzucało na brzeg ciała podziurawione kulami. W świecie przemytników rozgorzała prawdziwa wojna, a kochanek młodej aktoreczki został skazany na śmierć.

– Biorąc pod uwagę okoliczności, powinien liczyć się z takim niebezpieczeństwem. Na pewno miał stale przy sobie co najmniej dziesięciu goryli.

– Słusznie. Żeby przedrzeć się przez taką ochronę, trzeba kogoś otoczonego legendą. I jego wrogowie wynajęli właśnie takiego człowieka.

– Bourne… – szepnął Dawid, potrząsając głową.

– Tak jest – potwierdził McAllister. – Dwa tygodnie temu handlarz narkotyków i żona Yao Minga zostali zastrzeleni w łóżku w hotelu Lisboa, w Makau. Z trudem można było rozpoznać ich ciała. Ustalono, że zabójca posługiwał się pistoletem maszynowym uzi. Przykry incydent starannie zatuszowano, przekupując policję i funkcjonariuszy rządowych ogromnymi sumami pieniędzy, oczywiście pochodzącymi z kieszeni taipana.

– Pozwoli pan, że resztę ja dopowiem – przerwał mu Dawid bezbarwnym tonem. – Uzi. Ta sama broń, którą dokonano poprzedniego zabójstwa przypisywanego Bourne'owi.

– Pistolet maszynowy tego typu znaleziono w kabarecie w Kou-lunie, przed drzwiami prywatnego gabinetu konferencyjnego. W pomieszczeniu leżało pięć trupów, wśród nich trzech najzamożniejszych biznesmenów kolonii. Brytyjczycy nie bawili się w słowne relacje, tylko pokazali nam kilka bardzo realistycznych zdjęć.

– Brakującym ogniwem, którego szukali wasi ludzie, okazał się zapewne ten taipan, Yao Ming?

– Ustalili, że był informatorem MI 6. Układy, jakie miał w Pekinie, czyniły z niego nadzwyczaj efektywnego współpracownika wywiadu. Był nieoceniony.

– Kiedy więc zamordowano jego śliczną, ukochaną żonę…

– Powiedziałbym raczej: jego śliczną, ukochaną zdobycz – poprawił go McAllister.

– Słusznie – skinął głową Webb. – Zdobycz jest znacznie ważniejsza od żony.

– Spędziłem wiele lat na Dalekim Wschodzie. Jest na to specjalne określenie… Chyba w dialekcie mandaryńskim, ale nie pamiętam dokładnie.

– Ren youjiaqian – powiedział Dawid. – Człowiek ma cenę.

– Tak, chyba właśnie to.

– W porządku. Tak więc rozwścieczony taipan kontaktuje się z człowiekiem z MI 6 i żąda od niego informacji na temat Jasona Bourne'a, który zabił jego żonę albo, jeśli pan woli, pozbawił go zdobyczy. W przeciwnym razie brytyjski wywiad może przestać otrzymywać informacje z Pekinu.

– Tak właśnie odczytali to nasi ludzie. W nagrodę za swój trud człowiek z MI 6 został zamordowany, Yao Ming bowiem nie mógł sobie pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób łączono jego nazwisko z Bourne'em. Taipan musiał pozostać poza wszelkimi podejrzeniami. Pragnął zemsty, lecz nie za cenę zdemaskowania.

– Co wam na to powiedzieli Brytyjczycy?

– Że mamy trzymać się z daleka. Londyn dał nam jasno do zrozumienia, że zawaliliśmy Treadstone, więc w tej delikatnej sytuacji nie chcą mieć w Hongkongu do czynienia z naszą nieporadnością.

– Czy pociągnęli do odpowiedzialności Yao Minga? – zapytał Webb, przypatrując się uważnie podsekretarzowi stanu.

– Kiedy poruszyłem ten temat, odparli, że nie może być o tym mowy. Moja sugestia chyba jeszcze bardziej ich rozwścieczyła.

– Nietykalny – powiedział Dawid.

– Zdaje się, że chcą z niego w dalszym ciągu korzystać.

– Pomimo tego, co zrobił? – nie wytrzymała Marie. – I pomimo tego, co m o ż e zrobić mojemu mężowi?

– To zupełnie inny świat, proszę pani – powiedział cicho McAllister.

– Przecież współpracowaliście z nimi…

– Bo musieliśmy – przerwał jej człowiek z Departamentu Stanu.

– Więc teraz zażądajcie współpracy od nich!

– Wtedy oni będą się od nas domagać nowych rzeczy. Nie możemy tego zrobić.

– Kłamcy! – Marie odwróciła głowę z odrazą.

– Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą, pani Webb.

– Jak pan sądzi, dlaczego jakoś nie mogę panu uwierzyć? – zapytał Dawid.

– Być może dlatego, że nie może pan uwierzyć swojemu rządowi. Wiem, że ma pan po temu wszelkie powody. Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że jestem uczciwym człowiekiem. Może pan to przyjąć lub nie, ale tymczasem ja uczynię wszystko, żeby był pan bezpieczny.

– Dlaczego tak dziwnie mi się pan przygląda?

– Dlatego, że pierwszy raz w życiu znalazłem się w takiej sytuacji. Rozległ się dzwonek do drzwi. Marie potrząsnęła głową, wstała i ruszyła szybkim krokiem w kierunku wejścia. Otworzywszy drzwi stanęła jak wryta, wpatrując się przed siebie osłupiałym wzrokiem i wstrzymując na chwilę oddech. Dwaj mężczyźni wyciągali w jej stronę plastikowe karty identyfikacyjne, błyszczące w świetle palących się na werandzie lamp. Za nimi, na podjeździe, stał ciemny samochód.

W środku widać było kilka sylwetek i jeden czy dwa żarzące się punkciki papierosów. Strażnicy. Niewiele brakowało, żeby przeraźliwie krzyknęła.

Edward McAllister wsiadł do swego rządowego samochodu i spojrzał przez zasuniętą szybę na stojącego w drzwiach domu Dawida Webba. Człowiek, który kiedyś był Jasonem Bourne'em, nie poruszył się, mierząc twardym spojrzeniem odjeżdżającego gościa.

– Znikamy stąd – powiedział McAllister do kierowcy, łysiejącego mężczyzny mniej więcej w jego wieku, w okularach w rogowej oprawie wypełniających przestrzeń między nosem a wysokim czołem.

Samochód ruszył powoli, prowadzony ostrożnie przez szofera nie znającego wąskiej, wysadzanej drzewami uliczki. Przez kilka minut we wnętrzu pojazdu panowała cisza. Przerwał ją kierowca.

– Jak poszło?

– Jak poszło? – powtórzył podsekretarz stanu. – Ambasador powiedziałby, że „wszystkie elementy układanki znalazły się na swoich miejscach”. Są już fundamenty, jest i logika. Praca misyjna zakończona.

– Miło mi to słyszeć.

– Doprawdy? W takim razie mnie też. – McAllister uniósł drżącą dłoń do skroni. – Nieprawda! – wybuchnął niespodziewanie. – Chce mi się rzygać!

– Przykro mi, ale…

– A skoro już mówimy o pracy misyjnej, to jestem chrześcijaninem. To znaczy, wierzę, wprawdzie nie jak fanatyk leżący krzyżem w kościele, ale wierzę. Razem z żoną chodzimy przynajmniej dwa razy w miesiącu do kościoła, a moi dwaj synowie służą do mszy. Daję duże ofiary, bo takie mam życzenie. Potrafi pan to zrozumieć?

– Oczywiście. Nie podchodzę do tego w ten sposób, ale doskonale pana rozumiem.

– Ja właśnie wyszedłem z domu tego człowieka!

– Spokojnie! O co panu chodzi?

McAllister wpatrywał się przed siebie. Reflektory nadjeżdżających z przeciwka samochodów tworzyły cienie przesuwające się po jego twarzy.

– Niech Bóg zlituje się nad moją duszą… – wyszeptał.

Загрузка...