ROZDZIAŁ 28

To ten dom, ten z wysokim murem – powiedział funkcjonariusz operacyjny CIA Matthew Richards wjeżdżając samochodem pod górę na Yictoria Peak. – Zgodnie z naszymi informacjami na całym terenie jest piechota morska i nie byłoby dobrze, gdyby mnie z tobą widziano.

– Chyba chcesz mi być winny parę dolarów – rzekł Aleks Conklin pochylając się do przodu i spoglądając przez przednią szybę. – To się da załatwić.

– Ja po prostu nie chcę być w to wplątany, na rany Chrystusa! I nie mam żadnych dolarów.

– Biedny Matt, smutny Matt. Rozumiesz wszystko zbyt dosłownie.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Nie jestem pewny, czy ja sam to rozumiem, ale przejedź koło domu, tak jakbyś jechał gdzieś dalej. Powiem ci, gdzie się masz zatrzymać i mnie wypuścić.

– Zrobisz to?

– Pod pewnymi warunkami. Chodzi o dolary.

– O cholera!

– Nie są wcale takie trudne do zdobycia i może nawet nie zażądam ich zwrotu. Rozegramy to w ten sposób. Chcę się trzymać z daleka, nie rzucać się w oczy. Innymi słowy, chcę mieć tam wtyczkę. Będę dzwonił do ciebie kilka razy dziennie pytając, czy terminy naszych spotkań na lunch czy obiad się nie zmieniły albo czy spotkamy się na Wyścigach Happy Valiey…

– To nie tutaj – przerwał mu Richards.

– No dobra, to w Muzeum Figur Woskowych, cokolwiek ci przyjdzie do głowy, poza bieżnią. Jeżeli odpowiesz: „Nie, jestem zajęty”, będę wiedział, że mnie nie wyniuchali. Jeśli powiesz: „Tak”, zmywam się.

– Przecież, u diabła, nawet nie wiem, gdzie mieszkasz! Powiedziałeś, żebym cię zabrał z rogu Granville i Carnarvon.

– Przypuszczam, że twojej firmie zleci się uporządkowanie spraw i ustalenie odpowiedzialnych osób. Brytyjczycy będą na to nalegać. Nie mają zamiaru wylądować samotnie nosem w kałuży, jeżeli Waszyngton się wścieknie. Dla Brytyjczyków nastały szalenie ciężkie chwile i dlatego będą się trząść o swoje kolonialne tyłki.

Minęli bramę. Conklin przez chwilę wpatrywał się w widniejący za nią wielki wiktoriański fronton.

– Przysięgam, Aleks, że nie wiem, o czym mówisz.

– To i lepiej na razie. Zgadzasz się? Będziesz tam moim guru?

– Do licha, tak. Wolałbym nie mieć do czynienia z piechotą morską.

– Doskonale. Zatrzymaj tutaj. Wysiądę i wrócę pieszo. Gdyby ktoś pytał, pojechałem tramwajem na Peak, tam wsiadłem do taksówki, pojechałem pod fałszywy adres i stamtąd poszedłem na piechotę pod właściwy, oddalony o kilkadziesiąt metrów. Jesteś zadowolony, Matt?

– Szaleńczo – odparł funkcjonariusz ze skrzywioną miną i zahamował.

– Wyśpij się dobrze. Wiele wody upłynęło od sajgońskich czasów, a w miarę jak się starzejemy, potrzeba nam coraz więcej snu.

– Słyszałem, że tęgo popijałeś. Czy to prawda?

– Słyszałeś to, co chciałeś usłyszeć – odparł Conklin beznamiętnym tonem. Tym razem jednak był w stanie skrzyżować palce, zanim niezgrabnie wysiadł z samochodu.

Rozległo się krótkie stuknięcie i drzwi otworzyły się gwałtownie. Havilland drgnął i podniósł głowę. Do pokoju wszedł szybkim krokiem Edward McAllister. Twarz miał szarą jak popiół. – Przed bramą jest Conklin – oznajmił podsekretarz. – Żąda widzenia się z panem i mówi, że jeśli będzie musiał, zostanie tam przez całą noc. Powiedział też, że jeśli zrobi się zimno, to rozpali ogień na drodze, żeby się ogrzać.

– Kulawy, ale wciąż zadziorny – powiedział ambasador.

– To zupełnie niespodziewane – ciągnął McAllister. – Nie jesteśmy przygotowani do konfrontacji.

– Wygląda na to, że nie mamy wyboru. Tam przebiega droga publiczna i jest to rejon objęty opieką straży pożarnej kolonii, i na pewno nasi sąsiedzi by ją zaalarmowali.

– Przecież na pewno by nie…

– Na pewno tak – przerwał mu Havilland. – Wpuśćcie go. To nie tylko nieoczekiwane, ale i niezwykłe wydarzenie. Nie miał dość czasu, żeby powiązać wszystkie fakty albo zorganizować atak, który dałby mu przewagę. W otwarty sposób okazuje swoje zaangażowanie, a biorąc pod uwagę jego udział w tajnych i,,czarnych” operacjach, na pewno nie robiłby tego dla byle głupstwa. To zdecydowanie zbyt niebezpieczne. On sam wydał kiedyś rozkaz w pewnym przypadku „nie do uratowania”.

– Możemy założyć, że nawiązał kontakt z tą kobietą – zaprotestował podsekretarz, zmierzając w stronę telefonu stojącego na biurku ambasadora. – A ona przecież poda mu wszystkie niezbędne fakty!

– Nie, nie zrobi tego. Nie zna ich.

– No i pan – rzekł McAllister kładąc rękę na telefonie. – Skąd mu przyszło do głowy, żeby przyjść do pana?

Havilland uśmiechnął się ponuro. – Wystarczyło tylko, że się dowiedział, że jestem w Hongkongu. Poza tym rozmawialiśmy i jestem pewien, że poskładał sobie to wszystko razem.

– Ale ten dom?

– Nigdy nam tego nie powie. Conklin jest starym fachowcem od spraw Dalekiego Wschodu, panie podsekretarzu, i ma kontakty, o których nam się nawet nie śni. I nie dowiemy się, co go tu sprowadza, dopóki go nie wpuścimy, prawda?

– Oczywiście. – McAllister podniósł słuchawkę i nakręcił trzy cyfry. – Dowódca warty?… Proszę przepuścić pana Conklina przez bramę, sprawdzić, czy nie ma przy sobie broni i osobiście doprowadzić go do biura we wschodnim skrzydle… Co zrobił?… Proszę szybko go wpuścić i zgasić to!

– Co się stało? – spytał Havilland, gdy podsekretarz odłożył słuchawkę.

– Rozpalił ognisko po drugiej stronie drogi.

Aleksander Conklin wszedł kulejąc do urządzonego z wiktoriańskim przepychem pokoju, a oficer piechoty morskiej zamknął za nim drzwi. Havilland wstał z krzesła i obszedł dookoła biurko wyciągając dłoń na przywitanie.

– Pan Conklin?

– Niech pan zabierze rękę, panie ambasadorze. Nie mam ochoty się zarazić.

– Rozumiem. Złość wyklucza grzeczność?

– Nie. Rzeczywiście nie mam ochoty czegoś złapać. Jak tu powiadają, z pana to kawał francowatego chińskiego bożka. Coś w panu siedzi. Przypuszczam, że to choroba.

– A jaką postawiłby pan diagnozę?

– Śmierć.

– Aż tak melodramatycznie? Sądziłem, panie Conklin, że stać pana na coś więcej.

– Nie, rzeczywiście tak uważam. Niecałe dwadzieścia minut temu widziałem, jak kogoś zabito na ulicy. Wpakowano w nią czterdzieści czy pięćdziesiąt kuł. Została wbita w szklane drzwi jej domu, a jej kierowcę zastrzelono w samochodzie. Mogę panu powiedzieć, że miejsce przypomina jatkę, krew i szkło na całym chodniku…

Wstrząśnięty Havilland otworzył szeroko oczy, ale agentowi CIA w pół słowa przerwał rozdygotany histerią głos McAllistera. – Nią? Została wbita? Czy to była kobieta?

– Kobieta – przytaknął Conklin, odwracając się w stronę podsekretarza, którego obecności dotąd nie zauważył. – To pan jest McAllister?

– Tak.

– Panu też nie chciałbym podawać ręki. Ta kobieta była związana z wami obydwoma.

– Żona Webba nie żyje? – krzyknął podsekretarz. Wyglądał, jakby go sparaliżowało.

– Nie, ale dzięki za potwierdzenie.

– Dobry Boże! – zawołał wieloletni ambasador do spraw tajnych operacji Departamentu Stanu. – Chodzi o Staples. Catherine Staples!

– Brawo dla tego pana! I ponowne dzięki za drugie potwierdzenie. Czy wybiera się pan wkrótce na obiad z wysokim komisarzem kanadyjskiego konsulatu? Bardzo bym chciał tam być i zobaczyć osławionego ambasadora Havillanda w działaniu. Rany gorzkie, założyłbym się, że my, mizeraki, moglibyśmy się cholernie dużo dowiedzieć.

– Zamknij się, ty przeklęty durniu! – wrzasnął Havilland, wrócił za biurko i rzucił się na fotel. Oparł się i zamknął oczy.

– Tego właśnie nie mam zamiaru zrobić – odparł Conklin, ruszając w jego stronę. Jego proteza łomotała o podłogę. – Jest pan za to odpowiedzialny… sir! – Funkcjonariusz CIA pochylił się do przodu, chwytając za krawędź biurka. – Tak samo jak jest pan odpowiedzialny za to, co stało się z Dawidem i Marie Webbami! Za kogo, do kurwy nędzy, pan się uważa? I jeżeli mój język pana obraża, sir, to powiem panu, za kogo j a pana uważam. Jest pan siewcą, rzuca pan do ziemi ziarna, ale w pańskim przypadku są to| ziarna zatrute. Rzuca je pan w czystą ziemię i zamienia ją w błoto. 'Pańskie nasiona to kłamstwa i oszustwa. Kiełkują w ludziach, przekształcając ich w rozgniewane i przerażone kukiełki, które tańczą na pociąganych przez pana sznurkach, tak jak każe im pański cholerny scenariusz! Powtarzam, ty arystokratyczny skurwysynu, za kogo, do kurwy nędzy, się uważasz?

Havilland na wpół otworzył swoje ciężkie powieki i pochylił się do przodu. Miał twarz starego człowieka, który chciałby umrzeć, żeby tylko stłumić dręczący go ból. Ale jego oczy ożywiała ta sama wściekłość, która pozwalała mu zobaczyć coś, czego inni nie widzieli. – Czy wesprę pańską argumentację, jeżeli powiem panu, że Catherine Staples powiedziała mi ogólnie rzecz biorąc to samo?

– Wesprze pan i uzupełni!

– Ale dlatego została zabita, że przyłączyła się do nas. Nie podobało jej się to, ale uznała, że nie ma innej alternatywy.

– Kolejna kukiełka?

– Nie. Istota ludzka o wybitnym umyśle i bogatym doświadczeniu, która pojmowała, w obliczu czego się znaleźliśmy. Ubolewam nad jej stratą i sposobem, w jaki zginęła, znacznie bardziej, niż pan to sobie wyobraża.

– Czy nad jej stratą, sir, czy może nad faktem, że wasza święta operacja została zinfiltrowana?

– Jak pan śmie – cichym, lodowatym głosem odezwał się Havilland wstając z fotela i wbijając spojrzenie w funkcjonariusza CIA. – Trochę za późno wziął się pan za moralizowanie, panie Conklin. Pańskie oszustwa i uchybienia w sferze etyki są dobrze znane. Gdyby wszystko ułożyło się zgodnie z pańskim życzeniem, nie byłoby ani Dawida Webba, ani Jasona Bourne'a. To pan zadecydował, że jest „nie do uratowania”, nikt inny. To pan zaplanował jego egzekucję i omal się to panu nie udało!

– Zapłaciłem za swój błąd. Chryste, jeszcze jak zapłaciłem!

– I podejrzewam, że płaci pan nadal, bo inaczej nie byłoby pana teraz w Hongkongu – rzekł ambasador kiwając wolno głową. Lód w jego głosie zdawał się topnieć. – Przestańmy skakać sobie do gardła. Catherine Staples rzeczywiście zrozumiała i jeżeli jej śmierć ma jakieś znaczenie, to spróbujmy je odkryć.

– Nie mam zielonego pojęcia, od czego zacząć.

– Zostanie pan wprowadzony w szczegóły… podobnie jak Staples.

– Może nie zdołam ich usłyszeć.

– Muszę nalegać, by jednak się pan postarał. Nie mam innego wyjścia.

– Chyba nie słuchał mnie pan uważnie. Zostaliście zinfiltrowani! Catherine Staples została zabita, ponieważ uznano, iż posiada informacje, z powodu których należy ją zlikwidować. Krótko mówiąc, ktoś, kto tu przeniknął, widział, jak Staples spotkała się z wami raz czy kilka razy. Kanadyjski kontakt został nawiązany, wydano rozkaz, a pan pozwolił, żeby poruszała się bez żadnej ochrony!

– Czy obawia się pan o własne życie? – zapytał ambasador.

– Bez przerwy – odparł agent CIA. – A w chwili obecnej mam również na względzie czyjeś inne.

– Webba?

Conklin przerwał i wpatrywał się w twarz starego dyplomaty. – Jeżeli moje przypuszczenia są słuszne – rzekł spokojnie – nie mogę dla Delty zrobić nic, czego on sam nie zrobiłby lepiej. Ale jeśli mu się to nie uda, wiem, o co by mnie poprosił. Żebym chronił Marie. A najlepiej to zrobię walcząc z panem, a nie słuchając pana.

– I w jakiż to sposób ma pan zamiar walczyć?

– Tak, jak tylko potrafię. Podle i bardzo po świńsku. Rozpuszczę wieści po całym Waszyngtonie, że tym razem posunął się pan o wiele za daleko, że stracił pan panowanie nad sytuacją, być może ze względu na starczą demencję. Mam relację Marie, Mo Panova…

– Morrisa Panova? – przerwał mu ostrożnie Havilland. – Psychiatry Webba?

– Następny punkt. I wreszcie mój osobisty wkład. Przy okazji, dla odświeżenia pańskiej pamięci, nadmienię, że jestem jedynym człowiekiem, który rozmawiał z Dawidem przed jego przyjazdem tutaj. Wszystko to razem, w tym również i sprawa morderstwa kanadyjskiego pracownika służby zagranicznej, stanowić będzie wyjątkowo interesującą lekturę – oczywiście rozpowszechnianą w postaci urzędowych oświadczeń, według starannie opracowanego rozdzielnika.

– W ten sposób narazi pan wszystko na fiasko.

– To pańskie zmartwienie, nie moje.

– A więc nie pozostawia mi pan wyboru – rzekł ambasador. Jego głos i spojrzenie ponownie stały się lodowate. – Wydał pan rozkaz: „nie do uratowania” i ja będę zmuszony zrobić to samo w stosunku do pana. Nie wyjdzie pan stąd żywy.

– O, mój Boże! – szepnął McAllister z kąta pokoju.

– I byłaby to najbardziej kretyńska rzecz, jaką by pan zrobił – odparł Conklin wbijając wzrok w Havillanda. – Nie uwzględnił pan jednego. Nie wie pan, co ani komu zostawiłem. Ani co zostanie ujawnione, jeśli w wyznaczonym terminie nie skontaktuję się z pewnymi osobami i tak dalej. Pan mnie nie docenia.

– Przewidzieliśmy, że może się pan uciec do takiej taktyki – powiedział dyplomata. Odwrócił się od agenta CIA, jakby przestał go już interesować i ponownie usiadł w fotelu. – Pan też czegoś nie uwzględnił, panie Conklin. Ujmując to delikatnie, ale zapewne trafnie, wiadomo, że cierpi pan na pewną chroniczną dolegliwość zwaną alkoholizmem. Wobec pańskiego przejścia na emeryturę w niedługim czasie i w uznaniu pańskich dawnych osiągnięć nie podjęto wobec pana żadnego postępowania dyscyplinarnego, ale też nie powierzano panu niczego, co wiązałoby się z jakąkolwiek odpowiedzialnością. Był pan jedynie tolerowany jako bezużyteczny zabytek, który wkrótce miał być posłany na zieloną trawkę. Uznano pana za pijaka, którego paranoiczne wybuchy były tematem rozmów pańskich zaniepokojonych kolegów. Jeżeli nawet coś wypłynie z jakiegokolwiek źródła, zostanie to zakwalifikowane jako kolejny przykład chaotycznych bredni kalekiego, psychopatycznego alkoholika. – Ambasador rozparł się w fotelu, opierając łokieć na poręczy i długimi palcami prawej dłoni dotykając brody. – Będą panu współczuć, panie Conklin, ale nie potępiać. A jeżeli pańskie samobójstwo nada wszystkiemu dodatkowy dramatyzm…

– Havilland! – krzyknął oszołomiony McAllister.

– Niech pan będzie spokojny, panie podsekretarzu – rzekł dyplomata. – Pan Conklin i ja wiemy, o co chodzi. Już to przerabialiśmy.

– Z tą tylko różnicą – zaprotestował Conklin ani na chwilę nie odrywając oczu od Havillanda – że mnie ta zabawa nigdy nie sprawiała przyjemności.

– A czy sądzi pan, że mnie sprawiała? – Zadzwonił telefon. Havilland pochylił się gwałtownie i chwycił słuchawkę. – Tak? – Ambasador słuchał wpatrując się w ciemne okno w wykuszu. – Jeżeli nie sprawiam wrażenia wstrząśniętego, majorze, to tylko dlatego, że powiadomiono mnie już parę minut temu… Nie, nie policja, ale człowiek, z którym chciałbym, żeby się pan spotkał dziś wieczorem. Powiedzmy za dwie godziny. Czy odpowiada to panu?… Tak, teraz jest już jednym z nas. – Havilland podniósł wzrok i spojrzał na Conklina. – Niektórzy twierdzą, że jest lepszy niż większość z nas i śmiem twierdzić, że jego przebieg służby to potwierdza… Tak, to on… Tak, powiem mu… Co? Co pan powiedział? – Dyplomata ponownie spojrzał w okno marszcząc brwi. – Szybko się zabezpieczyli, prawda? Za dwie godziny, majorze. – Havilland odłożył słuchawkę. Oparł się łokciami na biurku i splótł palce dłoni. Wziął głęboki oddech. Wyraźnie było teraz widać, że jest to stary, zmęczony człowiek, który chce zebrać myśli, zanim zacznie mówić.

– Nazywa się Lin Wenzu – odezwał się Conklin. Jego słowa wyraźnie zaskoczyły Havillanda i McAllistera. – Kontrwywiad kolonii brytyjskiej, co oznacza powiązania z MI 6, a najprawdopodobniej z Wydziałem Specjalnym. Jest Chińczykiem wykształconym w Zjednoczonym Królestwie i uchodzi za najlepszego oficera wywiadu na tym terytorium. Jego jedyny minus to gabaryty. Łatwo rzuca się w oczy.

– Skąd?… – McAllister zrobił krok w stronę agenta CIA.

– Pewien mały ptaszek – rzekł Conklin.

– Zapewne kardynał z czerwonym łebkiem – stwierdził dyplomata.

– W gruncie rzeczy, już nie – odparł Aleks.

– Rozumiem. – Havilland rozplótł palce i opuścił ręce kładąc przedramiona na biurku. – On także wie, kim pan jest.

– Powinien. Był w grupie operacyjnej na dworcu w Koulunie.

– Prosił, żebym panu pogratulował i powiedział, że pański olimpijczyk był szybszy. Uciekł.

– Jest sprytny.

– Wie, gdzie go znaleźć, ale szkoda mu czasu.

– Jeszcze sprytniejszy, niż sądziłem. Strata jest zawsze stratą. Powiedział panu coś jeszcze, a ponieważ miałem okazję usłyszeć pańską pochlebną opinię na temat mojej przeszłości, to może zechciałby mi pan powiedzieć, co to było?

– A więc mnie pan wysłucha?

– Jeśli tego nie zrobię, to wyniosą mnie stąd w pudełku. Albo może w pudełkach? Czy mam jakiś inny wybór?

– No tak, słusznie – przyznał dyplomata. – Wie pan, że muszę brnąć dalej.

– Wiem, że pan wie, Hen General.

– To obraźliwe.

– Pan też był taki. Co jeszcze powiedział major?

– Terrorystyczna organizacja Tong z Makau zadzwoniła do Południowochińskiej Agencji Prasowej i oznajmiła, że jest odpowiedzialna za to podwójne zabójstwo. Twierdzą jedynie, że śmierć kobiety była przypadkowa, ponieważ ich właściwy cel stanowił kierowca. Był tubylcem i jako członek znienawidzonej brytyjskiej służby bezpieczeństwa dwa tygodnie temu zastrzelił na bulwarze Wanchai jednego z ich przywódców. To prawdziwa informacja. Kierowca stanowił ochronę, którą przydzieliliśmy Catherine Staples.

– Kłamstwo! – krzyknął Conklin. – To ona była celem.

– Lin stwierdził, że podążanie fałszywym tropem byłoby stratą

czasu.

A więc on wie?

Że zostaliśmy zinfiltrowani?

Cóż innego, u diabła? – odparł poirytowany agent CIA.

– Lin jest dumnym Zhongguo renem i człowiekiem o bystrym umyśle. Nie znosi jakichkolwiek niepowodzeń, zwłaszcza teraz. Podejrzewam, że rozpoczął już polowanie… Niech pan siada, panie Conklin. Mamy pewne sprawy do omówienia.

– Nie mogę w to uwierzyć! – zawołał McAllister zduszonym głosem. – Mówicie panowie o zabójstwach, o celach, o ludziach „nie do uratowania”… o sfingowanym samobójstwie. Potencjalna ofiara rozmawia o swojej własnej śmierci… I wszystko w taki sposób, jakbyście rozprawiali o notowaniach na giełdzie albo o restauracyjnym menu! Co z was za ludzie?

– Już panu mówiłem, panie podsekretarzu – powiedział łagodnie Havilland. – Ludzie, którzy robią to, czego inni nie chcą, nie mogą albo nie powinni robić. Nie ma w tym żadnej mistyki, nie kończyliśmy żadnych diabolicznych uniwersytetów ani nie powoduje nami przemożna żądza zniszczenia. Zajęliśmy się tym, ponieważ były wolne miejsca, a kandydatów brakowało. Wszystko to jest, jak przypuszczam, dość przypadkowe. A po pewnym czasie człowiek przekonuje się, czy ma do tego dryg, czy nie. Bo ktoś musi to robić. Zgadza się pan ze mną, panie Conklin?

– To tylko strata czasu.

– Nie, jestem innego zdania – zaoponował dyplomata. – Proszę wyjaśnić to panu McAllisterowi. Niech mi pan wierzy, jest dla nas cenny i potrzebujemy go. Musi nas zrozumieć.

Conklin popatrzył na podsekretarza stanu. W jego spojrzeniu nie było miłosierdzia. – On nie potrzebuje żadnych moich wyjaśnień, to analityk. Rozumie wszystko równie dobrze jak my, jeśli nie lepiej. On doskonale wie, co jest grane, tylko nie chce się do tego przyznać, a najłatwiej się od sprawy zdystansować udając oburzenie. Niech pan się strzeże tego świętoszkowatego intelektualisty na każdym kroku. Rekompensuje sobie wszystko, co wnosi dzięki swemu umysłowi, rzucając fałszywe oskarżenia. Jest jak diakon zbierający w burdelu materiał do kazania, które napisze po powrocie do domu onanizując się.

– Miał pan rację – rzekł McAllister odwracając się w stronę drzwi. – To strata czasu.

– Edwardzie? – Havilland odezwał się ze współczuciem do podsekretarza. Był najwyraźniej wściekły na kulawego agenta CIA. -

Nie zawsze możemy wybierać ludzi, z którymi pracujemy. I to najwyraźniej jest ten przypadek.

– Rozumiem – odparł chłodno McAllister.

– Sprawdź cały personel Lina – ciągnął ambasador. – Może o nas wiedzieć najwyżej dziesięciu, dwunastu ludzi. Pomóż mu. To nasz przyjaciel.

– Czy to doprawdy było potrzebne? – warknął Havilland, gdy zostali wreszcie z Conklinem sami.

– Tak. Było. Jeżeli mnie pan przekona, że to, co pan zrobił, było jedynym możliwym wyjściem – w co wątpię – albo jeżeli nie przedstawi mi pan alternatywy, dzięki której będzie można ocalić Marie i Dawidowi przynajmniej życie, jeśli nie zdrowe zmysły, wtedy będę z panem współpracował. Rozwiązanie typu „nie do uratowania” nie wchodzi w rachubę z kilku powodów, głównie osobistych, ale również dlatego, że jestem to winien Webbom. Czy w tych sprawach jesteśmy zgodni?

– Pracujemy razem, tak czy inaczej. Mat.

– Chcę, żeby ten sukinsyn McAllister, ten królik, wiedział, skąd się wziąłem. Siedzi w tym po uszy równie głęboko jak my i lepiej będzie, żeby ten jego umysł zanurkował w to szambo i wyłowił każdą możliwość i każdy prawdopodobny trop. Chcę wiedzieć, kogo powinniśmy zabić – nawet tych luźno związanych ze sprawą – żeby zmniejszyć nasze straty i wyciągnąć Webbów. Chcę, by McAllister wiedział, że na zbawienie duszy trzeba sobie zasłużyć. Jeżeli nam się nie uda, to nie uda się również jemu i nie będzie już mógł więcej uczyć w szkółce niedzielnej.

– Jest pan dla niego zbyt surowy. Jest analitykiem, nie katem.

– A jak pan sądzi, skąd kaci dostają wytyczne? Skąd my dostajemy wytyczne? Od kogo? Paladynów z Kongresu? Specjalistów od niedopatrzeń?

– Znowu mat. Jest pan rzeczywiście tak dobry, jak mówią. Zdobył informacje o przełomowym znaczeniu. Dlatego tu jest.

– Proszę mi wszystko powiedzieć, sir – rzekł Conklin. Usiadł wyprostowany na krześle, jego proteza wykręcona była nienaturalnie. – Chcę usłyszeć pańską historię.

– Ale najpierw o kobiecie. Czy żona Webba czuje się dobrze i jest bezpieczna?

– Odpowiedź na pańskie pierwsze pytanie jest tak oczywista, że zastanawiam się, czemu w ogóle pan o to pyta. Nie, nie czuje się dobrze. Jej mąż zaginął i ona nie wie, czy żyje, czy jest martwy. Jeśli chodzi o drugie pytanie, to tak, jest bezpieczna. Ze mną, nie z panem. Mam możliwość manewru i mam swoje dojścia. Pan musi tu tkwić.

– Jesteśmy w rozpaczliwej sytuacji – odezwał się błagalnym tonem dyplomata. – Ona jest nam potrzebna!

– Ale wydaje się pan zapominać, że jesteście zinfiltrowani. Nie będę jej narażał.

– Ten dom to twierdza!

– Wystarczy jeden trefny kucharz. Albo jeden szaleniec na klatce schodowej.

– Conklin, niech mnie pan posłucha! Przeprowadziliśmy kontrolę danych paszportowych – wszystko się zgadza. To on, wiemy. Webb jest w Pekinie. W tej właśnie chwili. Nie pojechałby tam, gdyby nie ścigał celu – jedynego celu. Jeżeli jakimś cudem ten pański Delta dostarczy towar, a jego żony nie będzie na miejscu, zabije człowieka, który stanowi nasze jedyne dojście, jedyny trop. Bez niego jesteśmy zgubieni. Wszyscy jesteśmy zgubieni.

– A więc tak wyglądał scenariusz od samego początku. Reductio ad absurdum. Jason Bourne poluje na Jasona Bourne'a.

– Owszem. Boleśnie proste, ale gdyby nie te dodatkowe komplikacje, nigdy by się nie zgodził. Siedziałby wciąż w tym starym domu w Maine nad swoimi naukowymi papierzyskami. Nie mielibyśmy naszego myśliwego.

– Ależ z pana kawał sukinsyna – rzekł Conklin wolno, łagodnie i z pewnym podziwem w głosie. – Czy jest pan przekonany, że on temu podoła? Że poradzi sobie w dzisiejszej Azji w taki sam sposób, jak przed laty jako Delta?

– Kiedy korzystał z rządowej ochrony, co trzy miesiące przechodził badania lekarskie. Jest w doskonałej kondycji – o ile się orientuję, ma to coś wspólnego z jego obsesyjnym uprawianiem biegów.

– Niech pan zacznie od samego początku. – Funkcjonariusz CIA rozsiadł się na krześle. – Chcę poznać wszystko po kolei, bo przypuszczam, że pogłoski były prawdziwe. Mam przed sobą wyjątkowego sukinsyna.

– Wątpię, panie Conklin – powiedział Havilland. – Wciąż błądzimy po omacku. Oczywiście, chciałbym usłyszeć pańskie komentarze.

– Usłyszy je pan. Proszę zaczynać.

– W porządku. Zacznę od nazwiska, które, jak sądzę, jest panu znane. Sheng Chouyang. Co pan może o nim powiedzieć?

– Jest twardym negocjatorem i podejrzewam, że pod maską życzliwości kryje się nieustępliwość. Mimo wszystko jest to jeden z najrozsądniejszych ludzi w Pekinie, Przydałoby się jeszcze tysiąc takich jak on.

– Gdyby pańskie słowa się spełniły, szansę na to, że na Dalekim Wschodzie rozpęta się piekło, byłyby tysiąckrotnie większe. -›!

Li Wenzu wyrżnął pięścią w biurko z taką siłą, że leżących przed nim dziewięć fotografii i przyczepione do nich wyciągi z teczek personalnych podskoczyły na blacie. Który? Który z nich? Wszyscy mieli doskonałe opinie z Londynu, a ich przeszłość poddano wielokrotnemu sprawdzeniu, nie było tu miejsca na błąd. Nie byli to tylko dobrze przeszkoleni Zhongguo ren wybrani w wyniku urzędniczej selekcji, lecz ludzie wyłonieni w efekcie intensywnych poszukiwań najwybitniejszych umysłów w obrębie rządu – a w niektórych wypadkach i poza nim – które mogłyby zostać zwerbowane do tej najbardziej tajnej ze służb. Była to reakcja Lina na fakt, że na murze – może Wielkim Murze – pojawił się napis: Mane thekel fares i że doskonałe specjalne służby wywiadowcze obsadzone pochodzącym z kolonii personelem mogą do 1997 roku stać się pierwszą linią obrony, a później, po przejęciu władzy przez Chiny, pierwszą linią zorganizowanego ruchu oporu. Brytyjczycy musieli zrezygnować z przywództwa w zakresie tajnych operacji wywiadowczych z powodów, które, choć trudne do strawienia w Londynie, były jednak jasne:

Europejczyk nigdy nie zdoła w pełni zrozumieć zawiłych subtelności wschodniego umysłu, a nie były to czasy, kiedy można by się opierać na mylnych bądź źle zanalizowanych informacjach. Londyn musiał wiedzieć – cały Zachód musiał wiedzieć -jak się sprawy mają…

Lin wprawdzie nie wierzył, by jego rozrastająca się grupa, która zajmowała się zbieraniem informacji wywiadowczych, mogła mieć decydujący wpływ na podejmowanie decyzji politycznych. Ale był głęboko przekonany, że jeśli kolonia ma mieć swój Wydział Specjalny, to musi być on obsadzony i dowodzony przez tych, którzy potrafią najlepiej wykonać swoje zadania. A nie należeli do nich najświetniejsi nawet weterani z brytyjskich tajnych służb o wyraźnie europejskiej orientacji. Po pierwsze, wszyscy byli do siebie podobni i nie pasowali ani do otoczenia, ani do języka. I po latach pracy, w czasie których pokazał, na co go stać, Li Wenzu został wezwany do Londynu, gdzie przez trzy dni wałkowali go trzej śmiertelnie poważni specjaliści od dalekowschodniego wywiadu. Jednak czwartego dnia rano na ich twarzach pojawiły się uśmiechy, którym towarzyszyła decyzja o powierzeniu majorowi dowództwa wydziału w Hongkongu i udzieleniu mu szerokich pełnomocnictw. Doskonale zdawał sobie sprawę, że przez wiele następnych lat działał w sposób, który usprawiedliwiał okazane mu przez zwierzchników zaufanie. Wiedział również, że teraz, w tej jednej, najważniejszej w całej jego zawodowej karierze operacji zawiódł. Pod swoim dowództwem miał trzydziestu ośmiu funkcjonariuszy Wydziału Specjalnego, z których wybrał osobiście dziewięciu, by wzięli udział w tej niezwykłej, szaleńczej operacji. Wydawała mu się szaleńcza do chwili, kiedy z ust ambasadora usłyszał niezwykłe wyjaśnienie. Cała ta dziewiątka stanowiła śmietankę trzydziestoośmio-osobowego zespołu i każdy z nich był w stanie przejąć dowództwo, w razie gdyby kierujący grupą został wyeliminowany – tak napisał w ich kartach kwalifikacyjnych. I zawiódł. Jeden z tych osobiście wybranych przez niego ludzi był zdrajcą.

Dalsze studiowanie dokumentów nie miało sensu. Bez względu na to, jakich niezgodności się doszuka, zbyt wiele czasu zajmie ich sprawdzenie, skoro umknęły zarówno jego doświadczonemu spojrzeniu, jak również uwagi kontrolerów w Londynie. Nie było czasu na zawiłe analizy, straszliwie powolne badanie dziewięciu odrębnych biografii. Miał tylko jeden wybór. Musiał przypuścić frontalny atak na każdego z tych ludzi, a słowo „front” miało dla jego planu kluczowe znaczenie. Jeśli mógł odegrać rolę taipana, mógł również zagrać rolę zdrajcy. Był świadom, że w jego planie tkwiło pewne ryzyko, na które ani Londyn, ani amerykański ambasador Havilland by się nie zgodzili, ale musiał je podjąć. Jeżeli mu się nie uda, Sheng Chouyang zostanie ostrzeżony, że rozpoczęto z nim tajną wojnę i jego kontrposunięcia mogą okazać się katastrofalne w skutkach, ale Li Wenzu nie miał zamiaru przegrywać. Jeżeli czekało go niepowodzenie, bo tak było zapisane w północnych wiatrach, to nic innego nie miało znaczenia, a tym bardziej jego życie.

Major sięgnął po słuchawkę telefonu. Wcisnął klawisz na swojej konsoli, żeby połączyć się z radiooperatorem w skomputeryzowanym centrum łączności Wydziału Specjalnego MI 6.

– Słucham, sir – odezwał się głos ze sterylnego, białego pokoju.

– Kto z grupy „Ważka” jest jeszcze na służbie? – zapytał Lin. „Ważka” była kryptonimem elitarnego dziewięcioosobowego zespołu, którego członkowie składali suche raporty bez żadnych wyjaśnień.

– Jest dwóch, sir. W wozach Trzecim i Siódmym, ale mogę się skontaktować z pozostałymi w ciągu paru minut. Pięciu się zameldowało – są w domach – a dwaj inni pozostawili numery telefonów. Jeden będzie w kinie Pagoda do jedenastej trzydzieści, a następnie wróci do swojego mieszkania, ale można go wywołać za pomocą komunikatora. Drugi jest w jachtklubie w Aberdeen z żoną i jej rodziną. Jego żona to Angielka, jak pan wie.

Lin roześmiał się cicho. – Iz całą pewnością rachunkiem za swoją brytyjską rodzinę obciąży nasz katastrofalnie skromny budżet przyznany nam przez Londyn.

– To można w ten sposób, panie majorze? Jeśli tak, to czy mógłby mnie pan przydzielić do,,Ważki” bez względu na to, czym się zajmuje?

– Nie bądźcie bezczelni.

– Przepraszam, sir…

– Żartowałem, młody człowieku. W przyszłym tygodniu osobiście zaproszę pana na doskonały obiad. Wykonuje pan swą pracę doskonale i polegam na panu.

– Dziękuję, sir!

– To ja dziękuję.

– Czy mam nawiązać łączność z „Ważką” i ogłosić alarm?

– Niech się pan skontaktuje z każdym z osobna, ale przekaże im pan coś wręcz przeciwnego. Wszyscy są przepracowani, od kilku tygodni nie mieli spokojnego dnia. Proszę powiedzieć każdemu z nich, że oczywiście chcę, aby informowali o każdej zmianie miejsca pobytu, ale dopóki nie otrzymają innych poleceń, są wolni przez następne dwadzieścia cztery godziny. Ludzie w wozach Trzecim i Siódmym mogą jechać nimi do domu, ale nie do knajpy. Proszę im powiedzieć, żeby się dobrze wyspali albo spędzili czas, jak mają ochotę.

– Tak jest, sir. Będą z tego zadowoleni, sir.

– Ja sobie pojeżdżę wozem Czwartym. Odezwę się, proszę czuwać.

– Oczywiście, panie majorze.

– Niech się pan szykuje na obiad, młody człowieku.

– Jeśli można, sir – powiedział rozradowany radiooperator. – Wiem, że będę wyrazicielem nas wszystkich, jeśli stwierdzę, że nie chcielibyśmy pracować z nikim innym tylko z panem.

– No to może na dwa obiady.

Lin zaparkował samochód przed blokiem mieszkalnym na Yun Ping Road i podniósł mikrotelefon umieszczony pod deską rozdzielczą. – Radio? Tu,,Ważka” Zero.

– Słucham, sir?

– Proszę przełączyć mnie na miasto i uruchomić urządzenie zabezpieczające. Będę wiedział, że działa, kiedy usłyszę echo, prawda?

– Oczywiście, sir.

Wraz z ciągłym sygnałem w słuchawce pulsowało słabiutkie echo. Major wystukał numer, rozległ się przerywany sygnał i po chwili odezwał się kobiecy głos.

– Słucham?

– Z panem Zhou. Kuai\ – rzucił szybko Lin, ponaglając kobietę.

– Oczywiście – odparła w dialekcie kantońskim.

– Tu Zhou – powiedział męski głos.

– Xunsu! Xiaoxi\ – rzekł chrapliwym szeptem Lin. Brzmiało to jak rozpaczliwe błaganie, by go wysłuchano. – Sheng! Skontaktować się natychmiast! Szafir przepadł!

– Co? Kto mówi?

Major rozłączył się i wcisnął guzik z prawej strony mikrotelefonu. Radiooperator zgłosił się natychmiast.

– Słucham, „Ważka”?

– Podłącz się do mojej prywatnej linii, również na zabezpieczeniu, i przełączaj wszystkie telefony tutaj do mnie. Natychmiast! Będzie to standardowa procedura aż do odwołania. Zrozumiano?

– Tak jest, sir – odparł zduszonym głosem radiooperator.

Telefon w samochodzie zabrzęczał i Lin podniósł słuchawkę.

– Tak? – zapytał niedbale, udając, że tłumi ziewnięcie.

– Majorze, tu Zhou! Przed chwilą odebrałem bardzo dziwny telefon. Zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna – sprawiał wrażenie ciężko rannego – i powiedział mi, żebym skontaktował się z kimś, kto nazywa się Sheng. Miałem mu przekazać, że Szafir przepadł.

– Szafir? – zapytał major, jakby nagle wpadł w popłoch. – Nie mów tego nikomu, Zhou! Przeklęte komputery! Nie wiem, jak to się stało, ale ta wiadomość była przeznaczona dla mnie. To nie dotyczy „Ważki”. Powtarzam, nie mów nikomu!

– Rozumiem, sir.

Lin uruchomił silnik samochodu i przejechał kilka przecznic dalej na zachód, do Tanłung Street. Powtórzył całą operację i znowu odezwał się telefon przełączony z jego prywatnej linii.

– Majorze?

– Słucham?

– Odebrałem właśnie telefon od kogoś, kto sprawiał wrażenie umierającego! Chciał, żebym…

Wyjaśnienie było identyczne – - popełniono niebezpieczną pomyłkę w sprawie nie dotyczącej,,Ważki”. Nie wolno niczego powtarzać. Rozkaz został przyjęty.

Lin przeprowadził jeszcze trzy rozmowy, za każdym razem zatrzymując samochód przed budynkiem, gdzie mieszkał człowiek, z którym się łączył. W każdym wypadku rezultat był taki sam – jego rozmówca odzywał się parę chwil później, żeby przekazać mu zadziwiającą wiadomość, ale żaden z nich nie wybiegał przedtem z domu, żeby poszukać na ulicy bezpiecznego automatu telefonicznego. Major był pewien jednego. Kimkolwiek był podwójny agent, na pewno nie będzie nawiązywał kontaktu korzystając ze swojego domowego telefonu. Rachunki wykazywały wszystkie numery, z którymi łączono się z każdego aparatu, a wszystkie rachunki z kolei były sprawdzane przez wydział. Były to rutynowe działania prowadzone dla wygody agentów. Koszty wszystkich rozmów pokrywał Wydział Specjalny, zaliczając je do wydatków służbowych.

Dwaj zwolnieni ze służby funkcjonariusze z wozów Trzeciego i Siódmego zameldowali się w centrali, podając miejsca pobytu. Major skontrolował to wykonując piąty telefon. Jeden z nich znajdował się w mieszkaniu przyjaciółki i wyraźnie dał do zrozumienia, że nie zamierza go opuszczać przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Błagał radiooperatora, żeby odbierał wszystkie „pilne telefony od klientów” i powtarzał każdemu, kto będzie próbował się z nim skontaktować, że przełożeni wysłali go na Antarktydę. To nie to. Podwójny agent tak się nie zachowuje, nie pozwala sobie przy tym na żarty. Nie stara się trzymać na uboczu, nie zdradza też miejsca swego pobytu ani tożsamości osoby, u której się znajduje. Drugi agent był jeszcze bardziej, jeśli to możliwe, poza podejrzeniami. Powiadomił ośrodek łączności centrali, że w dalszym ciągu jest gotów wykonywać wszelkie zadania, obojętnie duże czy małe, związane lub nie związane z „Ważką” – może nawet odbierać telefony. Jego żona urodziła niedawno trojaczki i, według relacji radiooperatora, niemal z paniką w głosie oznajmił, że lepiej wypocznie w pracy niż w domu. To nie ten.

Siedmiu sprawdzonych ludzi i siedem odpowiedzi negatywnych. Pozostało dwóch: mężczyzna, który najbliższe czterdzieści minut spędzi w kinie Pagoda, i ten drugi, w jachtklubie w Aberdeen.

Telefon w samochodzie majora zabrzęczał natarczywie – a może było to odbicie jego własnego niepokoju?

– Słucham?

– Odebrałem właśnie wiadomość dla pana – oznajmił radiooperator. – „»0rzeł«do»Ważki«Zero. Pilne. Zgłoś się”.

– Dziękuję. – Lin, nie przerywając połączenia, spojrzał na zegar umieszczony pośrodku deski rozdzielczej. Już o trzydzieści pięć minut spóźnił się na umówione spotkanie z Havillandem i Conklinem, tym legendarnym, kulawym agentem z dawnych lat. – Młody człowieku? – odezwał się, podnosząc ponownie mikrotelefon do ust.

– Słucham, sir?

– Nie mam teraz czasu dla niezbyt związanego ze sprawą, choć niespokojnego „Orła”, ale nie chciałbym go urazić. Jeśli się nie zgłoszę, zadzwoni ponownie, a wtedy chciałbym, żeby mu pan wyjaśnił, że nie zdołał się pan ze mną skontaktować. Oczywiście, kiedy zadzwoni, proszę mi natychmiast przekazać wiadomość od niego.

– Z całą przyjemnością, panie majorze.

– Słucham?

– Ten „Orzeł”, który telefonował, był bardzo nieprzyjemny.

Wykrzykiwał coś o spotkaniach, na które trzeba przychodzić, skoro się na nie umówiło i że…

Słuchając tej diatryby z ust pośrednika, Lin zanotował sobie w pamięci, że jeśli przeżyje tę noc, będzie musiał porozmawiać z Edwardem McAllisterem o zasadach dobrego wychowania w rozmowach telefonicznych, zwłaszcza podczas sytuacji kryzysowych. Cukier wywołuje uśmiech na twarzy, a sól jedynie grymas. – Tak, tak, rozumiem, młody człowieku. Jak by to powiedzieli nasi przodkowie: „Bodajby temu orłowi dziób utkwił w otworze do wypróżnień”. Proszę zrobić, jak powiedziałem, a tymczasem – powiedzmy za piętnaście minut – niech się pan połączy z naszym człowiekiem w kinie Pagoda. Kiedy się odezwie, proszę mu podać mój nie zarejestrowany numer z czwartego poziomu, pamiętając oczywiście o włączeniu zabezpieczenia.

– Oczywiście, sir.

Lin ruszył na wschód Hennessy Road, minął park Southorn i przy Fleming skręcił w Johnston i potem w Burrows Street, gdzie znajdowało się kino Pagoda. Wjechał na parking i zatrzymał się na miejscu zarezerwowanym dla zastępcy kierownika. Umieścił za przednią szybą policyjną przepustkę, wysiadł z samochodu i pobiegł w stronę wejścia. Przy kasie stało zaledwie kilka osób oczekujących na nocny seans filmu „Namiętność Wschodu”. Upodobania agenta nieco zaskoczyły majora. Mimo to, nie chcąc zwracać na siebie uwagi w ciągu sześciu minut, jakie mu jeszcze pozostały, ustawił się za trzema mężczyznami czekającymi w kolejce do kasy. Dziewięćdziesiąt sekund później zapłacił za bilet i wszedł do środka. Podał bilet dziewczynie przy drzwiach i stanął przyzwyczajając oczy do ciemności i blasku padającego z odległego ekranu, na którym wyświetlany był film pornograficzny. Był to rzeczywiście bardzo dziwny rodzaj rozrywki jak na człowieka, którego sprawdzał, ale postanowił, że nie będzie wyciągał zbyt pochopnych wniosków w stosunku do żadnego z podejrzanych.

Jednakże w tym wypadku było to trudne. I to nie dlatego, że jakoś szczególnie lubił mężczyznę, który teraz znajdował się gdzieś w zaciemnionej sali i wraz z rozgorączkowaną publicznością przyglądał się seksualnej gimnastyce drewnianych pseudoaktorów. Prawdę mówiąc major n i e lubił go, ale po prostu uznawał za jednego z najlepszych wśród swoich podwładnych. Agent był arogancki i nieprzyjemny, ale był również dzielnym człowiekiem. Jego ucieczkę z Pekinu przygotowywano przez osiemnaście miesięcy, a każda godzina, którą spędził w tym czasie w komunistycznej stolicy, zwiększała zagrożenie dla jego życia. Był wyższym oficerem w siłach bezpieczeństwa i miał dostęp do bezcennych informacji wywiadowczych. A poza tym wzruszającym dowodem poświęcenia z jego strony było również to, że uciekając na południe pozostawił ukochaną żonę i córkę. Osłonił je przed podejrzeniami posługując się spalonymi i podziurawionymi pociskami zwłokami, które zidentyfikowano jako jego ciało. Stał się bohaterem Chińskiej Republiki Ludowej, zastrzelonym, a następnie spalonym przez bandę włóczących się chuliganów – typowe zjawisko dla fali przestępczości, która ogarnęła cały kraj. Matka i córka były bezpieczne i utrzymywały się z renty wypłacanej przez rząd, on zaś, jak wszyscy zbiegli prominenci, został poddany naj skrupulatniej szej kontroli, która miała na celu zdemaskowanie potencjalnych szpiegów. W tym wypadku jego arogancja wyszła mu właściwie na dobre. Nie próbował zabiegać o względy – był tym, kim był i to, co zrobił, zrobił dla dobra Chin. Gdyby władze nie przyjęły tego, co miał do zaoferowania, zawsze mógł rozejrzeć się gdzie indziej. Wszystko ułożyło się pomyślnie, oprócz sytuacji jego żony i córki. Władze nie zaopiekowały się nimi tak, jak uciekinier się spodziewał. W związku z tym do miejsca pracy jego żony bez żadnych wyjaśnień zaczęto dyskretnie przekazywać pieniądze. Ona nie mogła się o niczym dowiedzieć, bo gdyby zaistniało choć najmniejsze podejrzenie, że jej mąż żyje, poddano by ją torturom, żeby wydobyć z niej informacje, których nie miała. Wszystko to nie pasowało do psychologicznego portretu podwójnego agenta, bez względu na jego wątpliwy gust, jeśli chodzi o filmy.

Pozostawał więc człowiek w Aberdeen, który stanowił dla Lina pewną zagadkę. Ten agent był starszy od innych – niewysoki, zawsze nienagannie ubrany mężczyzna, obdarzpny logiką myślenia były księgowy, okazujący tak wielką lojalność, że Lin omal nie uczynił go swoim powiernikiem. Powstrzymał się jednak, kiedy bliski był podzielenia się z nim informacjami, których nie powinien był zdradzać nikomu. Być może to dziwne uczucie duchowej bliskości wynikało z faktu, że człowiek ten był w podobnym wieku… Z drugiej strony, jak wspaniały mógł to być kamuflaż dla wtyczki z Pekinu! Ożeniony z bogatą Angielką i dzięki temu członek jachtklubu, do którego należeli bogaci i wpływowi przedstawiciele społeczności Hongkongu, ludzie wysoko usytuowani w hierarchii towarzyskiej. Był zawsze na miejscu, wcielona doskonałość. Linowi, jego najbliższemu koledze, wydawało się niewiarygodne, że do tego starszego mężczyzny, który prowadził takie stateczne życie, a mimo to chciał kiedyś aresztować australijskiego rozrabiakę za to, że naraził na szwank reputację grupy,,Ważka”, mógł dotrzeć Sheng Chouyang i skorumpować go… Nie, to niemożliwe! Może, pomyślał major, powinienem wrócić i zająć się tym wesołym, urlopowanym na dobę agentem, proszącym, aby wszystkich klientów informowano, że został wysłany na Antarktydę, albo tym przepracowanym ojcem trojaczków, który gotów był nawet odbierać telefony, żeby tylko wymigać się od domowych obowiązków.

Te rozważania nie miały sensu! Lin Wenzu potrząsnął głową, jakby chcąc uwolnić się od tych myśli. Tu. Teraz. Skup się! Nagle spojrzał na schody i podjął decyzję. Skierował się w ich stronę i wszedł na balkon. Kabina projekcyjna znajdowała się dokładnie na wprost niego. Zastukał raz i wszedł do środka, ciężarem ciała wyłamując tanią, słabą zasuwkę w drzwiach.

– Tingzhi! – krzyknął kinooperator. Rękę trzymał pod spódnicą siedzącej mu na kolanach kobiety, która zerwała się gwałtownie i odwróciła twarzą do ściany.

– Policja – powiedział major, okazując legitymację. – Proszę mi wierzyć, nie chcę nikomu z państwa zaszkodzić.

– Nie powinien pan tu wchodzić – odparł kinooperator. – To nie jest zbyt pobożne miejsce.

– Można dyskutować na ten temat, ale z całą pewnością to nie kościół.

– Uzyskaliśmy licencję na naszą działalność i opłaciliśmy ją co do grosza…

– Wcale temu nie przeczę, drogi panie – przerwał Lin. – Po prostu policja chciałaby, aby wyświadczył jej pan pewną przysługę, a spełnienie tej prośby z całą pewnością nie zaszkodzi pańskim interesom.

– A o co chodzi? – zapytał mężczyzna wstając. Ze złością zauważył, że kobieta wymyka się za drzwi.

– Niech pan zatrzyma film na, powiedzmy, trzydzieści sekund i włączy światło na widowni. Proszę poinformować ludzi, że nastąpiła awaria, która zostanie wkrótce usunięta.

Operator skrzywił się. – Film już się prawie kończy! Będą krzyki!

– Dopóki nie zgaśnie światło. Proszę to zrobić! Projektor zatrzymał się z pomrukiem, zapaliły się lampy i komunikat został nadany przez głośnik. Operator miał rację. W kinie rozległy się wrzaski, ludzie wymachiwali rękami, wystawiając środkowe palce swych dłoni. Oczy Lina przebiegły po widowni – tam i z powrotem, rząd po rzędzie.

Jego człowiek tu był… A właściwie dwóch ludzi. Agent pochylał się do przodu mówiąc coś do człowieka, którego Lin Wenzu widział po raz pierwszy. Major spojrzał na zegarek, a potem odwrócił się do operatora. – Czy na dole jest automat telefoniczny?

– Tak. Ale przeważnie jest zepsuty.

– A teraz?

– Nie wiem.

– W którym miejscu?

– Pod schodami.

– Dziękuję. Może pan wznowić projekcję za sześćdziesiąt sekund.

– Przedtem powiedział pan, że za trzydzieści!

– Zmieniłem zdanie. Chyba dzięki licencji nie narzeka pan na pracę?

– Ci tam na dole to zwierzęta!

– Niech pan zastawi drzwi krzesłem – poradził Lin, wychodząc. – Zasuwka jest wyłamana.

Major minął wiszący w holu pod schodami automat telefoniczny. Prawie w biegu zerwał przewód łączący słuchawkę z aparatem i wyszedł na zewnątrz, kierując się w stronę swojego samochodu. Zatrzymał się na widok automatu telefonicznego po drugiej stronie ulicy. Podbiegł do niego, odczytał numer i natychmiast go zapamiętał, a następnie biegiem wrócił do samochodu. Usiadł za kierownicą i spojrzał na zegarek. Potem na wstecznym biegu wyjechał na ulicę i zaparkował wóz obok jakiegoś samochodu kilkadziesiąt metrów od markizy nad drzwiami do kina. Zgasił reflektory i obserwował wejście.

Minutę i piętnaście sekund później pojawił się uciekinier z Pekinu i najwyraźniej podenerwowany rozejrzał się w prawo i w lewo. Potem spojrzał przed siebie i zobaczył to, czego szukał, a Lin wiedział, czego on szuka, ponieważ telefon w kinie nie działał. Był to automat telefoniczny po drugiej stronie ulicy. Lin nakręcił numer, podczas gdy jego podkomendny podbiegł do automatu i wsunął głowę do plastikowej muszli, w której znajdował się aparat. Telefon zaczął dzwonić, zanim jeszcze agent zdążył włożyć do niego monety.

– Xunsu! Xiaoxi\ – szepnął Lin, a potem zaczął kaszleć. – Wiedziałem, że znajdziesz telefon! Sheng! Skontaktuj się natychmiast! Szafir przepadł! – Odłożył słuchawkę, ale nie zdejmował z niej dłoni spodziewając się, że za chwilę, gdy agent zadzwoni na jego prywatny numer, będzie musiał znowu odebrać telefon.

Ale telefon nie zadzwonił. Lin odwrócił się w fotelu i spojrzał na plastikową muszlę osłaniającą automat telefoniczny po drugiej stronie ulicy. Agent nakręcił wprawdzie numer, ale nie dzwonił do niego. Już nie było potrzeby jechać do Aberdeen.

Major bezszelestnie wysiadł z samochodu, przeszedł przez jezdnię i kryjąc się w cieniu na przeciwległej stronie ulicy ruszył w kierunku automatu telefonicznego. Szedł wolnym krokiem starając się ukryć w mroku swoją potężną posturę i klął, jak to mu się często zdarzało, swoje geny, którym zawdzięczał tak wybujałą sylwetkę. Nie wychodząc z zacienionych miejsc, zbliżył się do telefonu. Uciekinier znajdował się dwa i pół metra od niego. Stał odwrócony plecami i mówił z podnieceniem i irytacją.

– Kim jest ten Szafir? Dlaczego na ten telefon? Dlaczego skontaktował się ze mną?… Nie, mówię ci, użył nazwiska przywódcy!… Tak, owszem, nazwiska! Nie pseudonimu, nie szyfru! To było szaleństwo!

Lin Wenzu usłyszał wszystko, co chciał usłyszeć. Wyciągnął służbowy pistolet i szybkim krokiem wyszedł z ciemności.

– Film się zerwał i zapalili światła! Mój łącznik i ja byliśmy…

– Odłóż słuchawkę! – rozkazał major.

Zdrajca odwrócił się gwałtownie. – Ty! – wrzasnął.

Lin runął na niego. Olbrzymim ciałem wdusił podwójnego agenta w plastikową muszlę. Chwycił słuchawkę i cisnął nią w metalowe pudło aparatu. – Dość! – ryknął.

I nagle poczuł lodowaty żar ostrza wbijającego się w dolną część jego brzucha. Agent skulił się, trzymając nóż w lewej ręce. Lin pociągnął za spust. Huk wystrzału wypełnił cichą uliczkę i zdrajca upadł na trotuar. Z przedziurawionego kulą gardła pociekła krew plamiąc jego ubranie i rozlewając się na betonie.

– Ni madę! – bluznął przekleństwem czyjś głos po lewej stronie majora. Był to drugi mężczyzna, łącznik, z którym uciekinier rozmawiał w kinie. Uniósł pistolet i wystrzelił w tej samej chwili, gdy major rzucił się na niego. Potężny, zakrwawiony tors Li Wenzu runął na strzelającego jak skała. Pod prawym obojczykiem Lina nagle pojawiła się dziura, ale zabójca stracił równowagę. Teraz wystrzelił major. Mężczyzna upadł chwytając się za prawe oko. Był martwy.

Po drugiej stronie ulicy skończył się film pornograficzny i ulicę zaczął wypełniać tłum, ponury, zły, niezadowolony. Ciężko ranny Lin, resztkami swych niezwykłych sił podniósł dwa martwe ciała spiskowców i na wpół ciągnąc, na wpół niosąc, zawlókł je do samochodu. Kilkoro spośród wychodzących z kina Pagoda widzów popatrzyło na niego bezmyślnym albo obojętnym wzrokiem. To, co widzieli, było rzeczywistością, której nie pojmowali. Przekraczała bowiem wąskie ramy ich wyobraźni.

Aleks Conklin wstał z krzesła i niezgrabnie, hałaśliwie pokuśtykał w stronę ciemnego okna. – No i co, u diabła, chce mi pan powiedzieć? – spytał odwracając się i patrząc na ambasadora.

– W zaistniałych okolicznościach wybrałem jedyne dostępne mi wyjście, dzięki któremu mogłem zwerbować Jasona Bourne'a. – Hayilland uniósł rękę. – Zanim pan się odezwie, chciałbym wyznać całkiem szczerze, że Catherine Staples nie zgadzała się ze mną. Uważała, że powinienem zwrócić się bezpośrednio do Dawida Webba. W końcu był uczonym zajmującym się problematyką dalekowschodnią, specjalistą, który był w stanie zrozumieć, o jaką stawkę toczy się gra i do jakiej tragedii może dojść.

– Jej pomysł był niedorzeczny – odparł Aleks. – Webb powiedziałby panu, żeby się pan wypchał.

– Dziękuję panu za to. – Dyplomata skinął głową.

– Chwileczkę – przerwał mu Conklin. – Powiedziałby to nie dlatego, że uważałby, iż nie ma pan racji, ale w przekonaniu, że nie jest w stanie tego zrobić. Pański postępek, to, że zabrał mu pan Marie, miał go zmusić do powrotu i przeistoczenia się w kogoś, o kim chciał zapomnieć.

– Ach tak?

– Ależ z pana kawał sukinsyna.

Nagle odezwał się ryk syren rozbrzmiewający echem w olbrzymim domu i otaczającym go parku, a za oknami pojawiły się światła reflektorów. Łomotowi pękającego metalu towarzyszyły odgłosy strzelaniny, a po chwili przed domem rozległ się pisk opon. Ambasador i agent CIA padli na podłogę. Po minucie było już po wszystkim. Obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem. Lin Wenzu, z zakrwawioną piersią i brzuchem wszedł chwiejnym krokiem do pokoju, ciągnąc za sobą dwa martwe ciała.

– Oto pański zdrajca, sir – rzekł major, upuszczając zwłoki na podłogę. – I jego kolega. Wykańczając tych dwóch, udało mi się, jak sądzę, odciąć „Ważkę” od Shenga… – Oczy Wenzu zapadły się nagle w głąb oczodołów i ukazały się same białka. Westchnął ciężko i osunął się na ziemię.

– Wezwijcie ambulans! – krzyknął Havilland do ludzi zgromadzonych przy drzwiach.

– Przynieście gazę, plaster, ręczniki, środki odkażające, na litość boską, wszystko, co zdołacie znaleźć! – zawołał Conklin i kulejąc podbiegł do leżącego Chińczyka. – Trzeba zatamować ten cholerny krwotok!

Загрузка...