Catherine Staples nalegała, by zaproszony przez nią na kolację gość wypił jeszcze jedno martini z wódką. Sama wymówiła się pod pretekstem, że ma jeszcze do połowy pełną szklankę.
– Jest również w połowie pusta – zauważył trzydziestodwuletni amerykański attache. Był zdenerwowany; uśmiechnął się blado, odgarniając ciemne włosy z czoła. – To głupie z mojej strony, Catherine – dodał – przykro mi, ale nie potrafię zapomnieć, że widziałaś te zdjęcia. Nie mówiąc już o tym, że ocaliłaś moją karierę i zapewne też życie. Ciągle idzie o te cholerne zdjęcia.
– Prócz mnie widział je tylko inspektor Ballantyne.
– Ale t y je widziałaś.
– W moim wieku mogłabym być twoją matką.
– Tym gorzej. Patrzę na ciebie i jest mi wstyd, czuję się po prostu brudny.
– Mój były mąż, licho wie, gdzie teraz przebywa, powiedział mi kiedyś, że w stosunkach seksualnych nie ma niczego, co można by czy powinno się uważać za brudne. Podejrzewam, że powiedział mi to nie bez powodu, ale tak się składa, że uważam, iż miał rację. Słuchaj, John, przestań o nich myśleć. Ja przestałam.
– .Postaram się. – Zbliżył się kelner, więc gestem zamówił kolejnego drinka. – Po twoim telefonie dziś po południu poczułem się wykończony. Myślałem, że okazało się coś znacznie gorszego. Przecież przez dwadzieścia cztery godziny nie wiedziałem, co robię.
– Dano ci podstępnie dużą dawkę narkotyku. Nie mogłeś za siebie odpowiadać. I przepraszam cię, powinnam była ci od razu powiedzieć, że nie ma to nic wspólnego z naszymi poprzednimi sprawami.
– Gdybyś to zrobiła, nie wyłączyłbym się z pracy na ostatnie pięć godzin.
– Postąpiłam okrutnie i bezmyślnie. Raz jeszcze przyjmij moje przeprosiny.
– Przyjęte. Jesteś wspaniałą dziewczyną, Catherine.
– Wykorzystuję twoje nawroty infantylizmu.
– Nie licz na to aż tak bardzo.
– W takim razie nie pij piątego martini.
– To dopiero drugie.
– Odrobina pochlebstwa nigdy nie zaszkodzi.
Zaśmiali się cicho. Kelner wrócił z drinkiem dla Johna Nelsona. Attache podziękował i zwrócił się do Catherine. – Przyszło mi właśnie do głowy, że nie zawdzięczam zaproszenia na cudzy koszt do „The Plume” potrzebie stworzenia okazji do pochlebstw. Ta knajpa jest poza moimi możliwościami finansowymi.
– Moimi też, ale nie Ottawy. Zostaniesz tam wpisany na listę bardzo ważnych osobistości. Faktycznie już jesteś.
– To miłe. Nigdy mi o tym nie mówiono. Dostałem tu bardzo dobre stanowisko, ponieważ nauczyłem się chińskiego. Wykombinowałem sobie, że konkurując z tymi wszystkimi absolwentami Ivy League*, chłopak z Wyższego College'u Stanowego w Fayette, stan Iowa, powinien mieć jakąś przewagę.
– I masz ją, Johnny. Jesteś lubiany w konsulatach. W światku naszych wysuniętych placówek ambasadzkich cenią się wysoko. I słusznie.
– Jeśli tak jest, to dzięki tobie i Ballantyne'owi. I tylko dzięki wam obojgu. – Nelson przerwał, pociągnął martini i popatrzył na kobietę znad szklanki. Odstawił koktajl i spytał: – O co idzie, Catherine? Czemu jestem tak ważny?
– Ponieważ potrzebuję twojej pomocy.
– Zrobię wszystko. Wszystko, co będę mógł.
– Nie tak szybko, Johnny. Jesteśmy w sezonie powodzi i ja sama mogę się utopić.
– Ivy League – sześć czołowych uniwersytetów amerykańskich, jak Yale, Harvard itd.
– Jeśli istnieje ktokolwiek, komu powinienem rzucić koło ratunkowe, to właśnie tobie. Pomijając drobne różnice, nasze dwa kraje są sąsiadami i zasadniczo lubią się wzajemnie. Jesteśmy po tej samej stronie. Więc o co chodzi? Jak mam ci pomóc?
– Marie St. Jacques… Webb – powiedziała Catherine, badając wyraz jego twarzy.
Nelson zamrugał oczami w głębokim zamyśleniu, jego spojrzenie błądziło w przestrzeni.
– Nic – odrzekł. – To nazwisko nic mi nie mówi.
– Dobrze, próbujmy dalej: Raymond Havilland.
– Ach, to zupełnie inna para kaloszy. – Attache otworzył szeroko oczy i pochylił na bok głowę. – Wszyscy u nas plotkują na jego temat. Nie zjawił się w konsulacie, nawet nie zadzwonił do naszego głównego szefa, który marzy o tym, by mieć z nim wspólną fotografię w gazecie. Przecież Havilland jest naszą czołową gwiazdą, czymś w rodzaju metafizycznego zjawiska tej firmy. Siedział tutaj już w czasach przedhistorycznych i to on prawdopodobnie zmontował ten cały szwindel.
– A więc zdajesz sobie sprawę, że przed laty wasz arystokratyczny ambasador był zamieszany w negocjacje nie tylko dyplomatyczne.
– Nikt o tym nie mówi, ale tylko naiwniacy nabierają się na jego minę faceta nie mieszającego się do awantur.
– Naprawdę jesteś dobry, Johnny.
– Tylko spostrzegawczy. Dostaję za to część mojej pensji. Jaki jest związek między nazwiskiem, które znam, i tym mi nie znanym?
– Gdybym tylko wiedziała! Czy orientujesz się, po co Havilland się tu pojawił? Doszły cię jakieś plotki?
– Nie mam pojęcia, po co tu jest, ale wiem, że nie znajdziesz go w żadnym hotelu.
– Przypuszczam, że ma zamożnych przyjaciół…
– Tego jestem pewien, ale u nich też go nie ma.
– O?
– Konsulat po cichu wynajął dom na Yictoria Peak, a z Hawajów przyleciał następny oddział piechoty morskiej, by go strzec. Żaden z nas, wyższych urzędników, nie został o tym poinformowany. Wyszło to na jaw dopiero kilka dni temu, gdy wybuchła jedna z tych zwykłych, głupich historii. Dwóch żołnierzy z tamtej grupy poszło na kolację do Wanchai i jeden z nich zapłacił rachunek czekiem tymczasowym, wystawionym na bank w Hongkongu. No cóż, wiesz, jak to jest z wojskowymi i czekami; kierownik knajpy przyczepił się do tego kaprala na amen. Chłopak oświadczył, że ani on, ani jego kumpel nie mieli czasu, by podjąć gotówkę, a czek jest całkowicie w porządku. Niech tylko kierownik zatelefonuje do konsulatu albo pogada z attache wojskowym.
– Bystry ten kapral – wtrąciła kobieta.
– I całkiem tępy konsulat – odrzekł Nelson. – Ci chłopcy mieli wolny dzień, ale nasz napalony dział bezpieczeństwa w swej bezgranicznej paranoi na punkcie tajemnicy nie wciągnął na listę personelu oddziału z Victoria Peak. Kierownik powiedział później, że kapral pokazał mu dowody tożsamości i wyglądał na miłego chłopaka, więc zaryzykował.
– Bardzo rozsądnie. Zapewne tak by nie postąpił, gdyby kapral inaczej się zachował. A więc raz jeszcze mamy dowód, że żołnierz był bystry.
– Ale on zachował się inaczej. Następnego ranka w konsulacie. Udzielił wszystkim surowego ostrzeżenia prawie że koszarowym językiem i tak głośno, że nawet ja to usłyszałem. A mój gabinet jest na przeciwnym końcu korytarza niż recepcja. Chciał się dowiedzieć, co, u diabła, my, cywiłbanda, myślimy, po co oni tam siedzą na tej górze i jak to możliwe, że nie ma ich na liście personelu, mimo że są tu już od tygodnia. Jeśli kiedykolwiek widziałem rozwścieczonego żołnierza piechoty morskiej, to właśnie wtedy.
– I nagle cały konsulat dowiedział się, że w tej kolonii znajduje się tajny dom pod specjalną ochroną.
– Ty to powiedziałaś, nie ja. Ale powtórzę ci dokładnie, co okólnik dla całego personelu polecił nam mówić. A pojawił się na naszych biurkach w godzinę po odejściu kaprala, który przez dwadzieścia minut wymyślał bardzo zaambarasowanym błaznom z bezpieczeństwa.
– I to, co macie mówić, nie jest zgodne z tym, w co wierzysz.
– Bez komentarzy – oświadczył Nelson. – „Dom na Victoria został wynajęty dla wygody i bezpieczeństwa podróżujących osobistości rządowych, jak również dla przedstawicieli amerykańskich koncernów, przybyłych tu w interesach”.
– Ucho od śledzia. Szczególnie to ostatnie. Od kiedyż to amerykańscy podatnicy fundują takie numery Generał Motors albo ITT?
– Zgodnie z naszą polityką coraz szerzej otwartych drzwi wobec Republiki Ludowej, Waszyngton usilnie zachęca do rozwoju stosunków handlowych. To się nawet zgadza. Ułatwiamy je, staramy się o szerszy dostęp, a spróbuj tylko dostać miejsce w przyzwoitym hotelu z rezerwacją na dwa dni naprzód. Miasto jest piekielnie zatłoczone.
– Wygląda, jakbyś się tego nauczył na pamięć.
– Bez komentarzy. Powtórzyłem ci tylko to, co według instrukcji mam mówić, gdybyś poruszyła ten temat. A właśnie tak zrobiłaś.
– To oczywiste. Mam przyjaciół na Victoria Peak, którzy uważają, że przez tych wszystkich włóczących się kapralików dzielnica straci ekskluzywny charakter. – Catherine Staples upiła trochę ze swej szklanki i odstawiła ją na stół. – Havilland tam jest?
– Prawie pewne.
– Prawie?
– Biuro naszej referentki prasowej jest obok mojego. Próbowała wyciągnąć od ambasadora coś dla siebie do publikacji. Spytała konsula generalnego, w którym hotelu jest Havilland, i dowiedziała się, że nie ma go w żadnym. Więc w czyjej rezydencji? Ta sama odpowiedź. „Mamy czekać, aż nas zawiadomi, jeśli w ogóle to zrobi”, powiedział szef. Wypłakała mi się w kamizelkę, ale rozkaz był kategoryczny. Nie wolno go poszukiwać.
– Jest tam na Peak – spokojnie oświadczyła Staples. – Kazał sobie założyć chronioną kwaterę i montuje jakąś operację.
– A to ma związek z tą Webb, Marie St. Ktoś-tam Webb?
– St. Jacques. Tak.
– Możesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie teraz. Zarówno dla twego dobra, jak mojego. Jeśli mam rację, a ktokolwiek dojdzie do wniosku, że otrzymałeś takie informacje, zostaniesz przeniesiony do Rejkiawiku natychmiast i bez swetra.
– Ale sama powiedziałaś, że nie wiesz, jaki to ma związek, że chciałabyś wiedzieć.
– W tym znaczeniu, że jeśli taki związek naprawdę istnieje, to nie wiem z jakich przyczyn. Znam tylko jeden. aspekt sprawy i to z ogromnymi lukami. Mogę się mylić. – Catherine znów wypiła maleńki łyczek whisky. – Posłuchaj, Johnny – kontynuowała – tylko ty możesz w tej sprawie podjąć decyzję. Jeśli będzie negatywna, potrafię to zrozumieć. Muszę się dowiedzieć, czy obecność Havillanda tutaj ma cokolwiek wspólnego z człowiekiem o nazwisku Dawid Webb i jego żoną, Marie St. Jacques. Przed wyjściem za mąż była ekonomis-tką w Ottawie.
– Kanadyjka?
– Tak. Pozwól mi wytłumaczyć, czemu chcę się tego dowiedzieć nie pakując cię w tarapaty. Jeśli jest tu jakiś związek, muszę pójść w pewnym kierunku. Jeśli nie, mogę zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skierować się gdzie indziej. I wtedy mogłabym sprawę ujawnić. Za pomocą prasy, radia, telewizji, czegokolwiek, co może nadać rzeczy rozgłos i sprowadzić tu jej męża.
– Co oznacza, że gdzieś przepadł – przerwał attache. – A ty wiesz, gdzie ona jest, inni nie.
– Jak już powiedziałam, szybko myślisz.
– Ale w pierwszym wypadku, jeśli to rzeczywiście ma związek z Havillandem, jak przypuszczasz…
– Bez komentarzy. Gdybym ci powiedziała, dowiedziałbyś się więcej, niż powinieneś.
– Rozumiem. Ryzykowna sprawa. Pozwolisz, że się zastanowię. – Wziął swoje martini, ale zaraz odstawił. – A gdybym tak dostał anonimowy telefon?
– To znaczy?
– Zaniepokojona Kanadyjka, poszukująca informacji na temat zaginionego męża.
– Czemu miałaby dzwonić akurat do ciebie? Jest dobrze zorientowana w kołach rządowych. Czemu nie wprost do konsula generalnego?
– Nie było go w biurze. Ja byłem.
– Nie chciałabym cię urazić, Johnny, ale nie jesteś następnym w hierarchii.
– Racja. A poza tym każdy byłby w stanie sprawdzić w centralce i ustalić, że nie było takiego telefonu.
Catherine zmarszczyła brwi, a potem pochyliła się do niego.
– Jest pewien sposób, gdybyś się zdecydował na dalej posunięte kłamstwo. Oparty na realnych faktach. Tak mogło się zdarzyć i nikt nie mógłby temu zaprzeczyć.
– Mianowicie?
– Na Garden Road, gdy wychodziłeś z konsulatu, podeszła do ciebie kobieta. Nie powiedziała ci wiele, ale wystarczająco, abyś się zaniepokoił. Była tak przestraszona, że nie chciała wejść do środka. Była to bardzo zdenerwowana kobieta, szukająca swego amerykańskiego męża. Potrafiłbyś ją nawet opisać.
– No, to zacznij opisywać.
Siedzący przed biurkiem McAllistera Lin Wenzu czytał z notesu. Podsekretarz stanu słuchał. – Chociaż opis jest nieco inny, zmiany są drobne i nie wymagają wielkiego zachodu. Włosy zaczesane gładko do tyłu i przykryte kapeluszem, brak makijażu, pantofle na płaskim obcasie, by wydać się niższą, ale nie za bardzo… To ona.
– I twierdziła, że nie rozpoznaje żadnego nazwiska w spisie pracowników, które mogłoby odpowiadać jej tak zwanemu kuzynowi?
– Kuzynowi ze strony matki. Naciągane, ale wystarczająco konkretne, by wyglądało wiarygodnie. Jak twierdzi recepcjonistka, zachowywała się niezręcznie, była jakby podniecona. Miała torebkę, tak ordynarną imitację Gucciego, że wzięła ją za babkę z głębokiej wiochy. Sympatyczną, ale naiwną.
– Rozpoznała czyjeś nazwisko – oświadczył McAllister.
– Jeśli tak, to czemu o nie nie zapytała? W takich okolicznościach nie traciłaby czasu.
– Prawdopodobnie uznała, że ogłosiliśmy alarm, że nie może ryzykować, iż zostanie rozpoznana, a już szczególnie nie w budynku.
– Nie sądzę, Edwardzie, by to ją niepokoiło. Biorąc pod uwagę, co wie i przez co przeszła, potrafi być bardzo przekonująca.
– To, co jej się wydaje, że wie, Lin. Niczego nie może być pewna. Musi postępować bardzo ostrożnie w obawie przed fałszywym krokiem. Jej mąż jest tam – a możesz mi wierzyć na słowo, bo widziałem ich, gdy byli razem – ona zrobi wszystko, by go uchronić. Mój Boże, ukradła ponad pięć milionów dolarów z tej prostej przyczyny, że pomyślała, zresztą całkiem słusznie, iż jego rodacy wyrządzili mu krzywdę. Według niej należały mu się te pieniądze… im obojgu się należały… i niech cały Waszyngton idzie do wszystkich diabłów.
– Ona to zrobiła?
– Havilland zezwolił na udzielanie ci wszelkich informacji. Zrobiła to i w dodatku bezkarnie. Kto by się ośmielił pisnąć słowo? Ustawiła sobie tajny Waszyngton dokładnie tak, jak chciała: byli przerażeni i zakłopotani, jedno i drugie aż po uszy.
– Im więcej się dowiaduję, tym bardziej ją podziwiam.
– Podziwiaj sobie, ile chcesz, aleją odszukaj.
– A sam ambasador gdzie się znajduje?
– Na cichym lunchu z wysokim komisarzem Kanady.
– Powie mu wszystko?
– Nie, poprosi o poufną współpracę, a w zasięgu ręki będzie miał telefon, by móc w każdej chwili porozumieć się z Londynem. Londyn poinstruuje komisarza, aby zrobił wszystko, o co poprosi Havilland. To już jest załatwione.
– Szybko działa, co?
– Nie ma drugiego takiego jak on. Powinien zjawić się tu w każdej chwili, już jest spóźniony. – Telefon zadzwonił i McAllister podniósł słuchawkę. – Słucham?… Nie, nie ma go tutaj. Kto taki?… Tak, oczywiście, porozmawiam z nim. – Zakrył mikrofon. – To nasz konsul generalny.
– Coś się stało – rzekł nerwowo Lin, wstając z fotela.
– Tak, panie Lewis, mówi McAllister. Chciałbym panu powiedzieć, sir, jak bardzo to wszystko sobie cenimy. Konsulat wykazał dobre chęci w najwyższym stopniu.
Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Havilland.
– Panie ambasadorze, to amerykański konsul generalny – powiedział Lin. – O ile zrozumiałem, pytał o pana.
– Nie mam czasu na żadne z jego cholernych przyjęć.
– Chwileczkę, panie Lewis. Ambasador właśnie przyszedł. Jestem pewien, że chciałby pan z nim porozmawiać. – McAllister wyciągnął telefon w stronę Havillanda, który podszedł szybkim krokiem.
– Tak, Jonathan, o co chodzi? – Wysoki, wyprostowany i szczupły ambasador słuchał w milczeniu, błądząc niewidzącymi oczami po ogrodzie za szklanymi drzwiami. Wreszcie odezwał się. – Dziękuję, Jonathanie, postąpiłeś właściwie. Nie mów absolutnie nic i nikomu, a od teraz ja to przejmuję. – Havilland odłożył słuchawkę i popatrzył najpierw na McAllistera, a potem na Wenzu. – Trop, jakiego szukamy, jeśli rzeczywiście to jest ten trop, pojawił się w zupełnie niewłaściwym miejscu. Nie w kanadyjskim, lecz amerykańskim konsulacie.
– To się nie trzyma kupy – oświadczył McAllister. – Tu nie Paryż i nie ulica z jej ulubionymi drzewami, klonami, klonowym liściem. Tam jest konsulat kanadyjski, nie amerykański.
– I opierając się na tym, mamy zbagatelizować ten trop?
– Oczywiście, że nie. Co się stało?
– Na Garden Road, do attache o nazwisku Nelson, podeszła Kanadyjka poszukująca swego męża. Ten Nelson zaofiarował jej pomoc, zaproponował, że pójdzie z nią na policję, ale była nieugięta. Nie pójdzie z nim na policję ani nie wejdzie z nim do konsulatu.
– Czy podała jakieś przyczyny? – spytał Lin. – Prosi o pomoc, a następnie ją odrzuca.
– Powiedziała, że to sprawa czysto prywatna. Nelson opisał ją jako osobę bardzo zdenerwowaną i przemęczoną. Podała, że nazywa się Mary Webb i dodała, że być może mąż szukał jej w konsulacie. Poprosiła, by Nelson popytał się o to, a ona do niego jeszcze zadzwoni.
– Ale to nie to, co mówiła poprzednio – sprzeciwił się McAllister. – Przecież wyraźnie robiła aluzję do tego, co ich spotkało w Paryżu, a to oznaczało zamiar skontaktowania się z przedstawicielem jej rządu, jej kraju, Kanady.
– Czemu się upierasz? – spytał Havilland. – Nie krytykuję cię, ale po prostu chciałbym się dowiedzieć dlaczego.
– Nie jestem pewien. Coś się tu nie zgadza. Między innymi, obecny tu major ustalił, że była w konsulacie kanadyjskim.
– O? – Ambasador zwrócił się do przedstawiciela Wydziału Specjalnego.
– Recepcjonistka to potwierdziła. Rysopis prawie się zgadzał, szczególnie jak na kogoś, kto pobierał lekcje u kameleona. Jej historyjka brzmiała następująco: obiecała swej rodzinie, że poszuka dalekiego kuzyna, którego nazwiska zapomniała. Recepcjonistka dała jej spis personelu, a ona go przejrzała.
– Znalazła tam kogoś, kogo zna – oświadczył podsekretarz stanu. – Skontaktowała się.
– I masz odpowiedź – rzekł stanowczo Havilland. – Ustaliła, że jej mąż nie poszedł na ulicę wysadzaną klonami, więc zrobiła kolejny właściwy krok. Konsulat amerykański.
– Podała własne nazwisko wiedząc, że poszukują jej w całym Hongkongu?
– Podanie fałszywego nic by jej nie dało – odparł ambasador.
– Oboje znają francuski. Mogła użyć na przykład francuskiego słowa toile, co po angielsku oznacza „sieć”, a pisze się web.
– Wiem, co oznacza, ale to już zbyt naciągane.
– Jej mąż by zrozumiał. Powinna była zrobić coś mniej nachalnego.
– Panie ambasadorze – przerwał Lin Wenzu, powoli odwracając wzrok od McAllistera – usłyszawszy pana słowa skierowane do amerykańskiego konsula generalnego, że nie powinien absolutnie nikomu o niczym wspominać, i teraz rozumiejąc w pełni pańską troskę o zachowanie tajemnicy, wnioskuję, za pan Lewis nie został powiadomiony o istniejącej sytuacji.
– Zgadza się, majorze.
– Więc dlaczego do pana zadzwonił? U nas, w Hongkongu, ludzie często znikają. Zaginiony mąż czy zaginiona żona to nie taka znowu rzadkość.
Przez chwilę twarz Havillanda wyrażała niepewność. – Znamy się z Jonathanem Lewisem od bardzo dawna – powiedział wreszcie, lecz w jego głosie brakowało zwykłej stanowczości. – Być może to bon vivant, ale na pewno nie jest głupcem. W przeciwnym razie nie znalazłby się tutaj. A biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich kobieta zwróciła się do jego attache… no cóż, Lewis mnie zna i wyciągnął własne wnioski. – Zwrócił się teraz do McAllistera, a w miarę jak mówił, wracała jego pewność siebie. – Zadzwoń do Lewisa, Edwardzie. Powiedz mu, by polecił temu Nelsonowi czekać na twój telefon. Wolałbym bardziej dyskretne podejście, ale nie mamy czasu. Chcę, abyś go wypytał o wszystko, cokolwiek przyjdzie ci do głowy. Będę słuchał przez drugi aparat, w twoim gabinecie.
– A więc jednak zgadzasz się – powiedział podsekretarz. – Coś nie gra.
– Tak – odparł Havilland, spoglądając na Lina. – Major to dostrzegł, a ja nie. Ująłbym to nieco inaczej, ale w istocie rzeczy to jest to samo, co i jego niepokoi. Nie w tym problem, czemu Lewis telefonował do mnie, lecz dlaczego attache poszedł akurat do niego. Przecież w końcu to była tylko bardzo zdenerwowana kobieta, która oświadczyła, że zaginął jej mąż, ale nie chciała pójść na policję ani nie zgodziła się wejść do konsulatu. Normalnie taką osobę uznano by za zbzikowaną. Z całą pewnością, na pierwszy rzut oka, nie jest to sprawa godna uwagi przepracowanego konsula generalnego. Zadzwoń do Lewisa.
– Oczywiście. Ale powiedz mi jeszcze, czy z komisarzem kanadyjskim sprawy idą gładko? Będzie współpracował?
– Na twoje pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: nie, sprawy nie idą gładko. A co do drugiego, to nie ma on wyboru.
– Nie rozumiem.
Havilland westchnął zmęczony i poirytowany. – Dzięki Ottawie dostarczy nam listę tych osób ze swego personelu, które miały jakąkolwiek styczność z Marie St. Jacques. Zrobi to niechętnie. Taki jest zakres współpracy, jaki mu zlecono, ale diabli go biorą z tego powodu. Przede wszystkim cztery lata temu on sam brał udział w dwudniowym seminarium u niej, i dodał, że zapewne jedna czwarta załogi jego konsulatu też przez to przechodziła. Wątpliwe, czy ona ich pamięta, ale oni z pewnością ją pamiętają. Ona była „wybitna”, tak to określił. Do tego jest Kanadyjką, która została po szyję wciągnięta w jakieś paskudztwo przez grupę amerykańskich zasrańców – zauważ, że nie miał żadnych zahamowań co do użycia tego słowa – w jakąś kretyńską, ciemną operację – tak, to właśnie powiedział: „kretyńską” – idiotyczną operację zmontowaną przez tych samych zasrańców – i znowu to powtórzył – której nigdy nie wyjaśniono zadowalająco. – Ambasador przerwał na chwilę, parsknąwszy śmiechem. – To było bardzo pokrzepiające. Nie miał najmniejszych oporów, a do mnie nikt tak nie mówił od czasu, gdy zmarła moja droga żona. Potrzeba mi więcej takich przeżyć.
– Ale przecież mu powiedziałeś, że to jest dla jej własnego dobra, prawda? Że musimy ją odnaleźć, nim przytrafi jej się coś złego.
– Mam nieodparte wrażenie, że nasz kanadyjski przyjaciel ma poważne wątpliwości co do mego zdrowia psychicznego. Zadzwoń do Lewisa. Bóg jeden wie, kiedy dostaniemy tę listę. Nasz klonowy listek zapewne poleci wysłać ją koleją z Ottawy do Vancouver, a stamtąd najpowolniejszym frachtowcem do Hongkongu, gdzie zostanie zgubiona w rozdzielni poczty. A tymczasem mamy attache, który bardzo dziwnie się zachowuje. Ujmuje się za kimś w sytuacji, która wcale tego nie wymaga.
– Poznaliśmy się z Johnem Nelsonem, sir – powiedział Lin. – Inteligentny chłopak, dobrze mówi po chińsku. Bardzo lubiany w światku konsularnym.
– Jest też jeszcze kimś innym, majorze.
Nelson odłożył słuchawkę. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Otarł je wierzchem dłoni. Pod każdym względem mógł być z siebie zadowolony: zachował się bardzo dobrze. Szczególną przyjemność sprawiło mu to, że potrafił odwrócić ostrze pytań McAllistera, kierując je przeciw samemu wypytującemu, chociaż bardzo dyplomatycznie.
– Dlaczego uważał pan za konieczne zwrócić się do konsula generalnego?
– Pański telefon jest chyba wystarczającą odpowiedzią, panie McAllister. Uznałem, że wydarzyło się coś niezwyczajnego. Pomyślałem, że konsula należy powiadomić.
– Ale ta kobieta odmówiła pójścia na policję; nie zgodziła się nawet wejść do konsulatu.
– Jak powiedziałem, sir, było to niezwyczajne. Była nerwowa i napięta, ale nie miała nie po kolei.
– Nie miała co?
– Była absolutnie przytomna, można by nawet powiedzieć opanowana, pomimo niepokoju.
– Rozumiem.
– Nie jestem pewien, czy do końca, sir. Nie mam pojęcia, co konsul generalny panu powiedział, ale podsunąłem mu, że zważywszy na dom na Yictoria Peak, piechotę morską w charakterze ochrony; a następnie przybycie ambasadora Havillanda, mógłby rozważyć, czy nie należy zatelefonować do kogoś na górze.
– Pan to zaproponował?
– Tak, sir.
– Dlaczego?
– Nie sądzę, panie McAllister, by wgłębianie się w takie sprawy było dla mnie wskazane. Mnie one nie dotyczą.
– Tak, oczywiście, ma pan rację. To znaczy… tak, w porządku. Ale, panie Nelson, musimy odnaleźć tę kobietę. Polecono mi przekazać panu, że jeśli zdoła pan nam w tym dopomóc, będzie to dla pana bardzo korzystne.
– W każdym wypadku chciałbym dopomóc. Jeśli ona skontaktuje się ze mną, postaram się gdzieś z nią umówić i zadzwonię do pana. Wiedziałem, że postępuję słusznie i powiedziałem, co należało.
– Będziemy oczekiwać na pański telefon.
Catherine trafiła w sedno, pomyślał John Nelson. Powiązanie było jak cholera. Powiązanie tak poważne, że nie odważył się skorzystać z telefonu konsulatu, by do niej zadzwonić. Ale gdy się z nią spotka, postawi parę bardzo zasadniczych pytań. Ufał Catherine, ale nawet pomimo zdjęć i związanych z nimi konsekwencji nie był na sprzedaż. Wstał zza biurka i podszedł do drzwi. Nagle przypomniana sobie wizyta u dentysty powinna wystarczyć jako pretekst. Gdy szedł korytarzem do recepcji, powrócił myślami do Catherine Staples. Należała do najmocniejszych ludzi, jakich spotkał w życiu, ale jej spojrzenie ubiegłego wieczoru nie zdradzało siły, lecz przeraźliwy lęk. Takiej Catherine jeszcze nie widział.
Odparował twoje pytania, jak chciał – oświadczył Havilland, wchodząc do pokoju; w ślad za nim podążała potężna postać. – Zgadza się pan, majorze?
– Tak, a to znaczy, że spodziewał się takich pytań. Był na nie przygotowany.
– Co oznacza, że ktoś go przygotował!
– Nie powinniśmy byli do niego dzwonić – zauważył spokojnym tonem McAllister siedząc za biurkiem i znowu nerwowo masując palcami prawą skroń. – Wszystko, co mówił, było tak pomyślane, by sprowokować odpowiedź z mojej strony.
– Musieliśmy do niego zadzwonić – upierał się Havilland – choćby po to, by się tego dowiedzieć.
– On pokierował rozmową. Ja utraciłem nad nią kontrolę.
– Edwardzie, nie mogłeś zachować się inaczej – powiedział Lin. – Gdybyś reagował w inny spoób, oznaczałoby to, że kwestionujesz motywy jego postępowania. Czyli faktycznie zacząłbyś mu grozić.
– A w tej chwili nie życzymy sobie, by się poczuł zagrożony – zgodził się Havilland. – On zbiera dla kogoś informacje, a my musimy się dowiedzieć dla kogo.
– To zaś oznacza, że żona Webba jednak dotarła do kogoś, kogo zna, i powiedziała temu komuś wszystko. – McAllister pochylił się do przodu z łokciami opartymi na biurku i mocno zaciśniętymi dłońmi.
– Okazało się, że miałeś rację – przyznał ambasador, spoglądając z góry na podsekretarza. – Ulica z jej ulubionymi klonami. Paryż. Nieuchronne powtórzenie. To całkiem jasne. Nelson pracuje dla kogoś w konsulacie kanadyjskim, a ten nieznany ktoś jest w kontakcie z żoną Webba.
McAllister podniósł głowę. – Ten Nelson jest albo cholernym głupcem, albo jeszcze cholerniejszym głupcem. Sam się przyznał, że wie, a przynajmniej się domyśla, iż natknął się na informację o kluczowym znaczeniu politycznym, dotyczącą doradcy prezydenta. Można go wsadzić do więzienia za spiskowanie przeciw rządowi, nie mówiąc już o wyrzuceniu z pracy.
– Zapewniam cię, że to nie jest głupiec – powiedział Lin.
– W takim razie albo ktoś zmusza go do robienia czegoś wbrew jego woli, zapewne za pomocą szantażu, albo zapłacono mu za to, by ustalił, czy istnieje jakieś powiązanie między Marie St. Jacques a tym domem na Victoria Peak. Nie ma trzeciej możliwości. – Havilland zmarszczył brwi i usiadł na fotelu stojącym przed biurkiem.
– Dajcie mi jeden dzień – kontynuował major z MI 6. – Może uda mi się czegoś dowiedzieć. Jeśli tak, to kimkolwiek jest ten człowiek w konsulacie, zgarniemy go.
– Nie – sprzeciwił się dyplomata z wielkim doświadczeniem w tajnych operacjach. – Damy ci czas dzisiaj do ósmej wieczorem. Nie możemy sobie na to pozwolić, ale jeśli da się uniknąć zderzenia i smrodu, który z tego wyniknie, musimy spróbować. Najważniejsze to panować nad sobą. Postaraj się. Lin. Na litość boską, po staraj się.
– A po ósmej, panie ambasadorze? Co wtedy?
– Wtedy, majorze, łapiemy naszego sprytnego i wykrętnego attache i łamiemy go. O wiele bardziej bym wolał użyć go bez jego wiedzy, nie ryzykując, że podniesie się alarm, ale kobieta jest najważniejsza. Ósma wieczór, majorze Lin.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– A jeśli się mylimy – kontynuował Havilland, jakby Lin Wenzu nic nie powiedział – jeśli tego Nelsona wystawiono nam jako kukłę i on nie wie nic, chcę, aby wszelkie przepisy zostały złamane. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz ani ile wydasz na łapówki, ani jakich brudów będziesz musiał użyć, by to załatwić. Chcę kamer, telefonów na podsłuchu, nadzoru elektronicznego, cokolwiek potrafisz zmobilizować, w stosunku do wszystkich, co do jednej, osób w tamtym konsulacie. Ktoś z nich wie, gdzie ona jest. Ktoś z nich ją ukrywa.
Catherine, tu John – powiedział Nelson dzwoniąc z automatu telefonicznego na Albert Road.
– Jak to miło, że zadzwoniłeś – odpowiedziała pospiesznie. – Miałam ciężkie popołudnie, ale musimy koniecznie umówić się któregoś dnia na drinka. Będzie mi bardzo miło spotkać się z tobą po tylu miesiącach, a ty mi opowiesz, jak tam było w Canberrze. Ale teraz powiedz mi tylko jedno: czy miałam rację z tym, co ci mówiłam?
– Muszę się z tobą spotkać, Catherine.
– Ani słówka?
– Muszę się z tobą zobaczyć. Masz czas?
– Za trzy kwadranse mam spotkanie.
– No to później, koło piątej. Jest takie miejsce zwane „Monkey Tręe” w Wanchai, na Gloucester…
– Znam. Będę tam.
John Nelson odłożył słuchawkę. Nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do biura. Nie mógł oddalić się na trzy godziny, w każdym razie nie po rozmowie z samym podsekretarzem stanu Edwardem McAllis-terem; konieczność zachowania pozorów wykluczała tak długą nieobecność. Słyszał o McAllisterze; podsekretarz spędził w Hongkongu siedem lat, opuściwszy go zaledwie na parę miesięcy przed przybyciem Nelsona. Czemu wrócił? Do czego służył ten chroniony dom na Yictoria Peak, w którym tak nagle zamieszkał ambasador Havilland?
A ponad wszystko, co tak przestraszyło Catherine Staples? Zawdzięczał jej swą karierę, ale ona musi mu udzielić kilku odpowiedzi. A on musi podjąć decyzję.
Lin Wenzu prawie wyczerpał swoje źródła informacji. Tylko jedno dało mu coś do myślenia. Inspektor łan Ballantyne jak zwykle odpowiadał pytaniami na pytania, zamiast udzielać zwięzłych odpowiedzi. Było to irytujące, ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy człowiek ze Scotland Yardu wiedział coś na dany temat czy nie, w tym wypadku na temat amerykańskiego attache o nazwisku John Nelson.
– Spotkałem się z facetem parę razy – powiedział Ballantyne. – Bystrzak. Mówi waszą gwarą, wiesz o tym?
– Moją „gwarą”, inspektorze?
– No cóż, cholernie niewielu z nas to potrafiło, nawet podczas wojen opiumowych. Ciekawy był to okres historyczny, nieprawdaż, majorze?
– Wojny opiumowe? Pytałem o tego attache, Johna Nelsona.
– O, i jest tu jakiś związek?
– Z czym, inspektorze?
– Z wojnami opiumowymi.
– Jeśli jest, to on ma ze sto pięćdziesiąt lat, a jego akta mówią, że tylko trzydzieści dwa.
– Naprawdę? Taki młody, hę?
Ballantyne prowadził rozmowę zbyt wykrętnie, by zadowolić Lina. Jeśli ten stary wyga coś wiedział, to nie zamierzał tego ujawniać. Wszyscy inni, od policjantów z Hongkongu i Koulunu, aż po „specjalistów” zbierających za pieniądze informacje dla konsulatu amerykańskiego, wystawili Nelsonowi najlepsze świadectwa, jakie tylko były możliwe na tym terenie. Jeśli Nelson miał jakąś słabą stronę, to było nią jedynie nadmierne uganianie się za seksem; nie należał przy tym do wybrednych. Ale biorąc pod uwagę, że był heteroseksualistą i kawalerem, zasługiwało to raczej na podziw niż potępienie. Jeden ze „specjalistów” powiedział Linowi, że słyszał, jakoby Nelsonowi zalecono możliwie regularne poddawanie się kontroli lekarskiej. Żadne przestępstwo; attache był po prostu ogierem. Trzeba zaprosić go na kolację.
Zadzwonił telefon. Lin gwałtownie chwycił słuchawkę.
– Słucham?
– Nasz obiekt poszedł na Peak Tram i złapał taksówkę do Wanchai. Jest w kawiarni o nazwie „Monkey Tree”. Jestem tu z nim. Widzę go.
– Lokal stoi na uboczu i jest bardzo zatłoczony – powiedział major. – Czy z kimś się tam spotkał?
– Nie, ale zamówił stolik dla dwóch osób.
– Przyjadę najszybciej jak to możliwe. Jeśli będziesz musiał stamtąd wyjść, skontaktuję się z tobą przez radio. Ty jesteś z Wozu Siódmego, tak?
– Wóz Siódmy, sir… Chwileczkę! Do jego stolika podchodzi jakaś kobieta. Obiekt wstaje.
– Rozpoznajesz ją?
– Nie. Jest za ciemno.
– Zapłać kelnerowi. Spowoduj przerwę w obsłudze gości. Ale nie nachalnie, tylko na parę minut. Pojadę naszą sanitarką, syrenę wyłączę o jedną przecznicę wcześniej.
Catherine, zawdzięczam ci bardzo wiele i ze wszystkich sił chcę ci pomóc. Ale muszę wiedzieć coś więcej niż to, co mi powiedziałaś.
– A więc jest związek, tak? Havilland i Marie St. Jacques.
– Tego nie potwierdzam, nie mogę potwierdzić, ponieważ nie rozmawiałem z Havillandem. Ale rozmawiałem z kimś innym, o kim wiele słyszałem i kto był na tej placówce… To wielki mózg, a mimo to był tak zdesperowany, jak ty zeszłego wieczoru.
– Takie wczoraj sprawiałam na tobie wrażenie? – spytała Catherine, przygładzając szpakowate włosy. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– Ej, daj spokój. Nie chodzi o twoje słowa, lecz o sposób, w jaki je wypowiadałaś. Z ledwie skrywanym napięciem. Takim samym tonem jak ja, gdy dawałaś mi fotografie. Zapewniam cię, że potrafię to zauważyć.
– Johnny, uwierz mi. Być może zajmujemy się czymś, do czego żadne z nas nie powinno się nawet zbliżać, czymś znajdującym się tak wysoko, że my… ja… nie mamy dość wiadomości, by podjąć właściwą decyzję.
– Ja muszę ją podjąć, Catherine. – Nelson zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kelnera. – Gdzie te cholerne drinki?
– Nie odczuwam pragnienia.
– Ale ja tak. Zawdzięczam ci wszystko, lubię cię i wiem, że nie użyłabyś tych zdjęć przeciwko mnie, a to tylko pogarsza sprawę…
– Oddałam ci wszystkie odbitki, a negatywy spaliliśmy razem.
– A więc mój dług jest tym bardziej rzeczywisty, nie rozumiesz tego? To dziecko miało ile?… Dwanaście lat?
– Nie miałeś o tym pojęcia. Byłeś zamroczony narkotykiem.
– Paszport do krainy zapomnienia. Moja przyszłość to nie sekretarz stanu, lecz szef dziecięcego burdelu. Cóż to był za diabelski odlot!
– Było, minęło, a ty skończ wreszcie z tym melodramatem. Chcę tylko, byś mi powiedział, czy istnieje związek między Havillandem i Marie St. Jacques. A to, jak sądzę, wiesz. Skąd te opory? Bo ja będę wtedy wiedziała, co zrobić.
– Stąd, że jeśli ci powiem, muszę także powiedzieć Havillandowi, że ci mówiłem.
– Więc daj mi godzinę.
– Dlaczego?
– Bo ja mam jeszcze kilka fotografii w moim sejfie w konsulacie – skłamała Catherine Staples.
Osłupiałego Nelsona aż odrzuciło na oparcie krzesła. – O, Boże! Nie mogę w to uwierzyć!
– Johnny, postaraj się zrozumieć. To twarda, bezlitosna gra. Od czasu do czasu wszyscy w nią gramy, ponieważ jest to w interesie naszych pracodawców… a jeśli wolisz, to nawet naszych krajów. Marie St. Jacques była moją przyjaciółką… jest moją przyjaciółką… a jej życie nie ma żadnej wartości dla zarozumialców kierujących tajną operacją, którzy kichają na to, co stanie się z nią i z jej mężem. Wykorzystywali ich oboje i próbowali ich zabić! Pozwól, Johnny, że coś ci powiem. Nienawidzę waszej Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz tak szumnie nazywanych Operacji Konsularnych waszego Departamentu Stanu. Nie chodzi o to, że są to sukinsyny, lecz o to, że tak bezdennie głupie sukinsyny. I jeśli tylko wyczuję, że montuje się jakąś operację i znów wykorzystuje tych dwoje, którzy doznali tak wielkiego bólu, zamierzam wykryć, dlaczego tak się dzieje i podjąć odpowiednie działania. Nie będzie się już wystawiać czeków in blanco na ich życie. Ja mam doświadczenie, którego im brak, i jestem dostatecznie rozzłoszczona, nie, dostatecznie rozwścieczona, by zażądać odpowiedzi.
– O, Chryste…
Kelner przyniósł drinki, a gdy Catherine podniosła głowę, by skinąć w podziękowaniu, jej wzrok przyciągnęła postać mężczyzny, który stał koło kabiny telefonicznej w zatłoczonym korytarzu prowadzącym do wyjścia i przyglądał im się. Odwróciła głowę.
– A więc jak, Johnny? – kontynuowała. – Potwierdzasz czy zaprzeczasz?
– Potwierdzam – wyszeptał Nelson chwytając szklankę.
– Dom na Victoria Peak?
– Tak.
– Kim jest człowiek, z którym rozmawiałeś, ten, który tu był przedtem na placówce?
– McAllister. Podsekretarz stanu McAllister.
– Wielki Boże!
Przy wejściu zrobił się nadmierny ruch. Catherine przysłoniła oczy dłonią i obróciła lekko głowę, by ogarniać wzrokiem większą przestrzeń. Wszedł ogromny człowiek, kierując się w stronę telefonu przy ścianie. W całym Hongkongu był tylko jeden taki człowiek: Lin Wenzu, MI 6, Wydział Specjalny! Amerykanie zwerbowali najlepszego, ale to mogło okazać się najgorsze dla Marie i jej męża.
– Nie zrobiłeś nic złego, Johnny – zapewniła kobieta wstając z miejsca. – Porozmawiamy jeszcze, ale w tej chwili muszę pójść do toalety.
– Catherine?
– Co?
– Twarda gra?
– Bardzo twarda, kochanie.
Przeszła obok Wenzu, który skulił się i odwrócił. Weszła do toalety, odczekała kilka sekund, po czym wyszła wraz z dwiema innymi kobietami i uciekła korytarzem do kuchni na zapleczu „Monkey Tree”. Nie odzywając się ani słowem do zdumionych kelnerów i kucharzy, odnalazła tylne wyjście i wydostała się na zewnątrz.
Pobiegła boczną uliczką do Gloucester Road i skręciła w lewo przyspieszając kroku, póki nie znalazła budki telefonicznej. Wrzuciła monetę i nakręciła numer.
– Halo?
– Marie, znikaj z mieszkania! Mój wóz jest w garażu o jedną przecznicę na prawo od wyjścia z budynku. Garaż nazywa się „Pałac Minga”, ma czerwony szyld. Leć tak szybko, jak potrafisz! Spotkam się z tobą. Pospiesz się!
Catherine przywołała taksówkę.
Kobieta nazywa się Staples, Catherine Staples! – krzyczał ostrym tonem Lin Wenzu do słuchawki w „Monkey Tree”, zagłuszając hałas panujący w korytarzu wyjściowym. – Wrzuć dyskietkę konsulatu do komputera i przeszukaj. Szybko! Potrzebny mi jej adres i masz się diablo-diablo postarać, żeby był aktualny! – Major czekał słuchając. Mięśnie szczęki drgały mu z wściekłości. Wreszcie usłyszał adres i wydał kolejny rozkaz.- Jeśli jakiś wóz z naszej grupy jest w tamtej okolicy, złap go przez radio i każ tam lecieć na złamanie karku. Gdyby takiego nie było, wysyłaj natychmiast inny. – Lin przerwał słuchając odpowiedzi. – Niech na nią czekają. Gdy ją zauważą, mają ją otoczyć i brać. My już jedziemy.
^›Vóz piąty, zgłoś się! – powtarzał radiooperator do mikrofonu z ręką na wyłączniku w prawym dolnym rogu stojącej przed nim konsolety. Pokój był biały, bez okien, pomruk klimatyzatora cichy, ale nieprzerwany, warkot urządzenia filtrującego powietrze jeszcze cichszy. Trzy ściany zajmowały baterie skomplikowanej aparatury radiowej i komputerowej nad niepokalanie białymi blatami z najgładszego plastiku. Wnętrze miało w sobie coś antyseptycznego i surowego. Mogłoby to być laboratorium elektroniczne w zasobnym instytucie medycznym, ale nie było. Była to zupełnie inna instytucja. Centrum łączności MI 6, Wydział Specjalny, Hongkong.
– Wóz piąty, zgłaszam się! – rozległ się zadyszany głos z odbiornika. – Dostałem twoją wiadomość, ale byłem o całą ulicę dalej, śledząc Tajlandczyka. Mieliśmy rację. Narkotyki.
– Przejdź na falę kodowaną! – zarządził operator, przerzucając wyłącznik. Rozległ się gwizd i urwał równie nagle, jak się włączył. – Masz zostawić tego Tajlandczyka – kontynuował radiowiec. – Jesteś najbliżej. Jedź na Arbuthnot Road, najszybsza droga jest przez bramę do Ogrodów Botanicznych. – Podał adres Catherine Staples i zakończył rozkazem: – Amerykanka. Przypilnować. Zdjąć ją.
– Aiya – wyszeptał bez tchu agent Wydziału Specjalnego.
Marie próbowała nic poddawać się panice, narzucając sobie opanowanie wbrew temu, co czuła. Sytuacja była absurdalna. Ale równocześnie śmiertelnie poważna. Ubrana była w źle leżący na niej szlafrok Catherine, ponieważ wzięła długą, gorącą kąpiel. Co gorsza uprała swoje ubranie w zlewozmywaku. Było nadal mokre, rozwieszone na plastikowych fotelikach na małym balkonie mieszkania Catherine. Tak naturalna, tak logiczna wydawała się potrzeba, by zmyć z siebie pot i brud Hongkongu, a także z cudzego ubrania. A od tanich sandałków miała na podeszwach stóp bąble; największy przekłuła igłą. Trudno było z tym chodzić. Ale chodzić nie śmiała, musiała biec.
Co się stało? Catherine nie należała do osób wydających arbitralne rozkazy. Ona sama też nie, szczególnie wobec Dawida. Ludzie typu Catherine starannie unikali takiej postawy, ponieważ ofiara traci wówczas jasność myślenia. A jej przyjaciółka Marie St. Jacques była w tej chwili ofiarą; nie w takim stopniu jak biedny Dawid, ale jednak ofiarą. Rusz się! Jakże często Jason używał tego słowa w Zurychu i Paryżu. I jak często ona sama podrywała się na ten dźwięk.
Narzuciła mokre, oblepiające ciało ubranie i zaczęła przetrząsać garderobę Catherine w poszukiwaniu pantofli. Były niewygodne, ale miększe od sandałów. Mogła w nich biec, musiała.
Włosy! Chryste, jej włosy! Pobiegła do łazienki, gdzie Catherine trzymała porcelanowy słój pełen szpilek i wsuwek do włosów. W parę sekund upięła włosy na czubku głowy, pospiesznie wróciła do malutkiej bawialni, znalazła swój idiotyczny kapelusik i wcisnęła go na głowę.
Oczekiwanie na windę ciągnęło się bez końca! Jak pokazywały świetlne cyfry nad drzwiami, obie windy jeździły tam T z powrotem między pierwszym, trzecim i siódmym piętrem, nigdy nie docierając na dziewiąte. Wychodzący wieczorem na miasto mieszkańcy zaprogramowali te pionowe potwory według własnych potrzeb, opóźniając jej ucieczkę.
Unikaj wind, gdy tylko możesz. To pułapki. Jason Bourne. Zurych.
Marie rozejrzała się po korytarzu. Dostrzegła schody pożarowe i pobiegła w ich stronę. Bez tchu wpadła do małego holu, przybierając tak spokojną postawę, jak tylko potrafiła, by nie skupiać na sobie zainteresowania pięciu czy sześciu lokatorów wchodzących i wychodzących z domu. Nie umiała ich policzyć, prawie nic nie widziała;
musiała się stąd wydostać!
Mój wóz jest w garażu o jedną przecznicę na prawo od wyjścia z budynku. Garaż nazywa się…Paląc Minga”. Na prawo? Czy na lewo? Zawahała się pośrodku chodnika. Prawo czy lewo? „Prawo” było tak wieloznaczne, „lewo” konkretniej sze. Próbowała zebrać myśli. Co właściwie powiedziała Catherine? Prawo! Miała pójść na prawo; to jej najpierw przyszło do głowy. I na tym musiała się oprzeć.
Twój pierwszy odruch jest najlepszy, najwłaściwszy, bo oparty na informacjach zakodowanych w twojej głowie jak w pamięci komputera. Bo tym właśnie jest twój mózg. Jason Bourne. Paryż.
Rzuciła się do biegu. Spadł jej lewy pantofel. Zatrzymała się i schyliła, by go podnieść. Nagle z bramy Ogrodów Botanicznych po drugiej stronie ulicy wypadł zarzucając na wirażu samochód, a potem niczym rozwścieczona, samonaprowadzająca się na źródło ciepła rakieta skoczył w lewo i skierował wprost na nią. Zatoczył łuk poślizgiem, piszcząc oponami. Z auta wyskoczył człowiek i rzucił się w jej stronę.