ROZDZIAŁ 23

Kim jesteś?! – wrzasnął oszalały Bourne, trzymając starca za gardło i przyciskając go do ściany.

– Delta, przestań! – rozkazał d'Anjou. – Twój głos! Ludzie cię usłyszą. Pomyślą, że go mordujesz. Zadzwonią do recepcji.

– Mogę go zabić, a telefony nie działają! – Jason wypuścił fałszywego samozwańca, a w każdym razie puścił jego gardło, chwytając za koszulę i rozdzierając ją, gdy rzucił mężczyznę na fotel.

– Drzwi – nalegał spokojnie, lecz ze złością d'Anjou. – Wstaw je na miejsce, najlepiej jak umiesz, na litość boską. Chcę się wydostać z Pekinu żywy, a każda sekunda w twoim towarzystwie zmniejsza moje szansę. Drzwi!

Na wpół oszalały Bourne obrócił się dokoła, chwycił rozbite drzwi i wepchnął je we framugę, dopasowując boki i kopniakami wciskając je na miejsce. Starzec rozmasował sobie gardło, a potem nagle spróbował poderwać się z fotela.

– Non, mon ami – oświadczył Francuz, zagradzając mu drogę. – Zostań, gdzie jesteś. Nie przejmuj się mną, tylko nim. Widzisz, on naprawdę może cię zabić. W swoim szale nie ma szacunku dla złotego wieku, ale ponieważ ja sam się do niego zbliżam, posiadam go.

– Szale? To jest zniewaga! – wykrzykiwał gorączkowo starszy pan. – Walczyłem pod El-Alamejn i, Jezu Chryste, będę walczył teraz! – znów próbował wydostać się z fotela i znowu d'Anjou pchnął go na miejsce widząc, że Jason wraca.

– Och, heroicznie powściągliwy Brytyjczyk – skomentował

Francuz. – Przynajmniej byłeś na tyle łaskaw, by nie wymieniać bitwy pod Agincourt.

– Dość bzdur! – krzyknął Bourne. Odsunął d'Anjou na bok i pochylił się nad fotelem z rękami na poręczach, wpychając własnym ciałem starca z powrotem na miejsce. – Powiesz mi, gdzie on jest, i powiesz bardzo szybko albo będziesz żałował, że wydostałeś się spod El-Alamejn.

– Gdzie jest kto, ty wariacie?

– Nie jesteś tym samym człowiekiem, który był na dole. Nie jesteś Josephem Wadsworthem, który miał zamieszkać w pokoju trzysta dwadzieścia pięć!

– To jest pokój trzysta dwadzieścia pięć, a ja jestem Josephem Wadsworthem! Brygadierem w stanie spoczynku, Królewscy Saperzy!

– Kiedy się zameldowałeś?

– Oczywiście oszczędzono mi tego kłopotu – odrzekł dumnie Wadsworth. – Specjalistom zaproszonym przez rząd należą się pewne względy. Przeprowadzono mnie przez kontrolę celną i zaprowadzono wprost tutaj. Przyznać muszę, że obsługi w pokojach nie można uznać za zadowalającą; Bogu wiadomo, że to nie hotel Connaught, a ten cholerny telefon nawala przez większość czasu.

– Spytałem cię k i e d y?

– Zeszłego wieczoru, ale ponieważ samolot spóźnił się o sześć godzin, powinienem raczej powiedzieć, że dzisiaj rano.

– Jakie miałeś instrukcje?

– Uważam, że to nie twoja sprawa. Bourne wyszarpnął zza pasa mosiężny nóż do papierów i przycisnął ostrze do gardła starszego pana.

– Moja, jeśli chcesz wstać żywy z tego fotela.

– Dobry Boże, on naprawdę zwariował!

– Masz rację. Nie zostało mi dużo czasu na zachowanie zdrowia psychicznego. Prawdę mówiąc, nie zostało nic. Instrukcje!

– Całkiem niewinne. Mieli po mnie przyjść gdzieś około południa, a ponieważ jest już po trzeciej, można przyjąć, że Rząd Ludowy nie bardziej stosuje się do zegara niż jego linia lotnicza.

D'Anjou dotknął ramienia Bourne'a.

– Samolot o jedenastej trzydzieści – powiedział spokojnie Francuz. – Ten tutaj jest tylko przynętą i nie wie nic.

– Więc twój Judasz jest w innym pokoju – rzucił Jason przez ramię. – Musi być!

– Nie mów nic więcej, będą go przesłuchiwać. – Nagle i nieoczekiwanie d'Anjou władczo odsunął Jasona od fotela i przemówił zniecierpliwionym tonem wyższego oficera. – Posłuchaj, brygadierze, przepraszamy za kłopoty, wiem, że to było cholernie nieprzyjemne. To już trzeci pokój, do którego się włamujemy; dowiedzieliśmy się nazwisk wszystkich gości, by dokonać przesłuchań metodą szoku.

– Metodą czego? Nie rozumiem.

– Jedna z czterech osób na tym piętrze przeszmuglowała narkotyki wartości ponad pięciu milionów dolarów. Ponieważ to nie był nikt z was trojga, mamy naszego człowieka. Proszę powiedzieć, że wdarł się do pana alkoholik w delirium, rozwścieczony warunkami panującymi w hotelu, co zresztą mówią wszyscy. Masa takich rzeczy tu się dzieje i najlepiej jest nie ściągać na siebie podejrzeń, nawet przez błędne skojarzenia. Tutejszy rząd często reaguje nazbyt gwałtownie.

– Tego byśmy sobie nie życzyli – wybełkotał Wadsworth, Królewski Saper w stanie spoczynku. – Z tej cholernej emerytury nie da się wyżyć. Ta podróż miała pozwolić na dodatkowe wyścielenie mojego starego gniazdka w Surrey.

– Drzwi, majorze – rozkazał Jasonowi d'Anjou. – I ostrożnie. Proszę się postarać, by stały prosto. – Francuz zwrócił się do Anglika. – Brygadierze, niech pan będzie w pogotowiu, ale wstrzyma się od działania. Po prostu proszę się tym nie zajmować i dać nam dwadzieścia minut na schwytanie naszego człowieka, a potem może pan robić, co się panu żywnie podoba. Proszę zapamiętać: pijak w delirium. Dla pana własnego dobra.

– Tak, tak, oczywiście. Pijak. Delirium.

– Idziemy, majorze!

Zabrali swoje torby z korytarza i szybkim krokiem skierowali się w stronę schodów.

– Pospieszmy się! – powiedział Bourne. – Jeszcze zdążymy. On musi zmienić wygląd… ja bym musiał! Sprawdzimy wyjścia na ulicę, postoje taksówek i postaramy się wybrać dwie logiczne ewentualności albo, do ciężkiej cholery, dwie nielogiczne. Każdy z nas zajmie się jedną i ustalimy system sygnałów.

– Najpierw jeszcze dwoje drzwi – przerwał zdyszany d'Anjou. -

W tym korytarzu. Wybierz, które chcesz, ale zrób to szybko. Wywal je kopniakami i wrzeszcz obraźliwe słowa, bełkotliwym językiem oczywiście.

– Więc mówiłeś mu to poważnie?

– Najpoważniej w świecie, Delta. Jak sami mogliśmy zauważyć, wyjaśnienie jest całkowicie prawdopodobne, a kłopotliwa sytuacja nie pozwoli im na żadne oficjalne śledztwo. Dyrekcja z całą pewnością przekona naszego brygadiera, by trzymał język za zębami. Groziłaby jej utrata ciepłych posad. A teraz szybko! Wybieraj i bierz się do roboty!

Jason zatrzymał się przy następnych drzwiach z prawej strony. Napiął mięśnie, a potem rzucił się przed siebie, waląc barkiem w słabą sklejkę. Drzwi puściły natychmiast.

– Boska potęgo! – wrzasnęła w hindi kobieta, na wpół rozebrana z sari, które opadło jej na nogi.

– Co, u diabła, tu się dzieje! Czy ten cholerny zamek znów się zepsuł? – wykrzyknął nagi mężczyzna wybiegając z łazienki z genitaliami ledwie zakrytymi skąpym ręcznikiem.

Oboje znieruchomieli zagapieni na rozwścieczonego intruza, który zataczał się z błędnym wzrokiem, strącając przedmioty z najbliższej komody i wyjąc chrapliwym, pijackim głosem.

– Parszywy hotel! Toalety nie działają, telefony nie działają. Jezu… to nie mój pokój! Szszepraszszam…

Bourne wytoczył się na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Znakomicie! – pochwalił d'Anjou. – Oni już mieli kłopoty z tym zamkiem. Pospiesz się. Jeszcze jeden. O, ten! – Francuz wskazał drzwi po lewej. – Wewnątrz słyszałem śmiech. Dwa głosy.

Jason znów natarł na drzwi, rozwalając je na rozcież i pijackim głosem wywrzaskując swoje skargi. Ale zamiast natknąć się na dwoje zdumionych gości, znalazł się przed parą młodych ludzi. Oboje byli nadzy do pasa, oboje ze szklistym wzrokiem zaciągali się skrętami, wdychając głęboko dym.

– Witaj, sąsiedzie – powiedział młody Amerykanin niepewnym głosem, wymawiając słowa wyraźnie, choć cztery razy wolniej niż normalnie. – Nie przejmuj się tak rzeczami. Telefony nie działają, ale nasza toaleta owszem. Skorzystaj z niej, podzielimy się. Nie bądź taki spięty.

– Co, u diabła, robicie w moim pokoju? – zawył Jason jeszcze bardziej pijacko, bełkotliwie plącząc słowa.

– Jeśli to twój pokój, mój macko – przerwała mu dziewczyna kołysząc się na fotelu – zostałeś wtajemniczony w prywatne sprawy, a my nie jesteśmy tacy. – Zachichotała.

– Chryste, ależ jesteście na haju!

– A nie biorąc imienia Pana naszego nadaremno – odpalił chłopak – ty jesteś bardzo pijany.

– Nie wierzymy w alkohol – dodała półprzytomnie dziewczyna. – Wywołuje wrogość, która wypływa na powierzchnię jak demony Lucyfera.

– Pójdź wytrzeźwieć, sąsiedzie – sepleniąc kontynuował chłopak. – A potem uzdrów się trawką. Zaprowadzę cię na pola, gdzie znów odnajdziesz swą duszę…

Bourne wypadł z pokoju zatrzaskując drzwi i chwycił d'Anjou za ramię.

– Idziemy – oświadczył, a gdy zbliżyli się do schodów dodał: – Jeśli rozejdzie się ta opowiastka, którą zaserwowałeś brygadierowi, ta dwójka spędzi najbliższe dwadzieścia lat na kastrowaniu baranów w Mongolii Wewnętrznej.

Skłonność Chińczyków do dokładnej obserwacji i ostrych środków bezpieczeństwa powodowała, że hotel przy lotnisku mógł mieć tylko dwa wyjścia: jedno duże od frontu dla gości i drugie z boku dla pracowników. Przy tym drugim pełno było umundurowanych strażników, którzy sprawdzali świadectwa pracy wszystkich wchodzących, a wychodzącym po pracy rewidowali torby i wyładowane kieszenie. Brak jakichkolwiek oznak zażyłości między pracownikami i strażnikami sugerował, że ci ostatni byli często zmieniani, by nie dopuścić do zbliżenia między potencjalnymi dawcami i odbiorcami łapówek.

– On by nie ryzykował przejścia między strażnikami – powiedział Jason, gdy opuścili hotel wyjściem dla pracowników, pospiesznie podawszy do sprawdzenia torby podróżne pod pretekstem, że mogą nie zdążyć na spotkanie z powodu opóźnienia samolotu. – A oni tak wyglądają, jakby zdobywali sprawności zuchowe w zamian za złapanie kogoś na wynoszeniu skrzydełka kurczaka albo kawałka mydła.

– Bo oni ogromnie nie lubią tych, którzy tutaj pracują – zgodził się d'Anjou. – Ale skąd masz pewność, że on jeszcze jest w hotelu? Przecież zna Pekin. Mógł pojechać taksówką do innego hotelu, wynająć inny pokój.

– Nie z takim wyglądem, jaki miał w samolocie, to ci już mówiłem. On by sobie na to nie pozwolił, j a bym sobie nie pozwolił. Chce mieć swobodę ruchów i to taką, by nikt go nie wykrył ani nie deptał mu po piętach. Musi to sobie zapewnić dla własnego bezpieczeństwa.

– Jeśli tak, to jego pokój może być pod obserwacją już w tej chwili. Wiedzą, jak on wygląda.

– Gdybym to był ja, a tylko na takim założeniu mogę się opierać, to już by mnie tam nie było. Załatwił sobie inny pokój.

– Sam sobie zaprzeczasz! – stwierdził Francuz, gdy zbliżyli się do zatłoczonego holu hotelowego. – Powiedziałeś, że on otrzyma instrukcje przez telefon. Ktokolwiek ma zatelefonować, zapyta o pokój, który mu przydzielono, a nie o pokój przynęty, nie Wadswortha.

– Jeśli telefony działają, a nawiasem mówiąc byłaby to korzystna okoliczność dla twego Judasza, łatwo przełączyć rozmowę z jednego pokoju do drugiego. Zwykła wtyczka w prymitywnej centralce lub programowana w centralce skomputeryzowanej. Prosta sprawa. Konferencja na temat interesów, starzy przyjaciele, którzy spotkali się w samolocie – możesz powiedzieć, co tylko chcesz – a najlepiej nie podawać żadnych wyjaśnień.

– Błąd w rozumowaniu! – oświadczył d'Anjou. – Jego klient tu w Pekinie zaalarmuje hotelowych telefonistów. Będzie miał podsłuch na centralce.

– To jest jedyna rzecz, której nie zrobi – powiedział Bourne, popychając Francuza przez obrotowe drzwi na chodnik pełen zdezorientowanych turystów i biznesmenów, próbujących załatwić sobie jakiś środek transportu. – Na takie ryzyko nie może sobie pozwolić – kontynuował Jason, gdy szli wzdłuż stojących przy krawężniku sfatygowanych mikrobusów i starych taksówek. – Klient twojego komandosa musi trzymać się od niego jak najdalej. Nie może dopuścić do tego, by odkryto jakikolwiek ślad powiązania, a to oznacza, że cała sprawa rozgrywa się w bardzo ścisłym, bardzo elitarnym gronie, bez poleceń dla centralek telefonicznych, bez ściągania uwagi na kogokolwiek, a już szczególnie na twego komandosa. Nie zaryzykują też kręcenia się w okolicy hotelu. Będą się trzymać z dala, pozwolą, by on robił posunięcia. Tutaj jest za dużo tajniaków, ktoś z kręgu elity mógłby zostać rozpoznany.

– Telefony, Delta. Według tego, cośmy słyszeli, nie działają. Co on wobec tego zrobi?

Nie przerywając marszu Jason z wysiłkiem zmarszczył czoło, jakby próbował przypomnieć sobie coś zapomnianego.

– Dla niego atutem jest czas, działający na jego korzyść. Powinien mieć instrukcje dodatkowe, w razie gdyby w określonym terminie od przybycia nie nawiązano z nim – z jakichkolwiek powodów – kontaktu. A wariantów postępowania w takim wypadku może mieć wiele, zważywszy na to, jakie muszą podejmować środki ostrożności.

– W takiej sytuacji czekaliby teraz na niego, prawda? Gdzieś na zewnątrz, żeby go przechwycić, tak?

– Oczywiście, i on o tym wie. Musi więc przemknąć się koło nich i dotrzeć na właściwe miejsce nie zauważony. Tylko w ten sposób może utrzymać kontrolę nad sytuacją. To dla niego najpilniejsze.

D'Anjou ścisnął Bourne'a za łokieć.

– Wobec tego sądzę, że zauważyłem jednego z obserwatorów.

– Co?! – Jason odwrócił się do Francuza zwalniając kroku.

– Nie zatrzymuj się – polecił d'Anjou. – Nad ciężarówką, tą stojącą dwoma kołami na jezdni, człowiek na rozsuwanej drabinie.

– To by się zgadzało – odrzekł Bourne. – To pogotowie telefoniczne.

Cały czas idąc w tłumie dotarli do ciężarówki.

– Spójrz w górę. Z zainteresowaną miną. A potem spójrz w lewo. Ta furgonetka dosyć daleko przed pierwszym autobusem. Widzisz ją?

Jason rzucił okiem i natychmiast nabrał pewności, że Francuz ma rację. Furgonetka była biała, prawie nowa, a okna miała z ciemnego szkła. Gdyby nie kolor, mógłby to być ten sam mikrobus, którym morderca odjechał w Shenzhen, na przejściu granicznym w Luowu. Bourne zaczął odczytywać chińskie znaki na drzwiach:

– Niao Jing Shan… Boże, to ten sam! Nazwa nie ma znaczenia, on należy do rezerwatu ptaków. Rezerwatu Ptaków Jing Shan! W Shenzhen był to rezerwat Chutang, tutaj jakiś inny. Dlaczego zwróciłeś na niego uwagę?

– Z powodu człowieka w otwartym oknie, ostatnim po tej stronie. Stąd nie widać go zbyt dobrze, ale on patrzy na wejście. Poza tym w ogóle nie wygląda na pracownika rezerwatu ptaków, to oczywiste.

– Czemu?

– To oficer armii, a sądząc po kroju munduru i gatunku materiału, wyższy oficer. Czy okryta chwałą Armia Ludowa zarządziła pobór białych kruków do swych oddziałów szturmowych? Czy też raczej jest to zaniepokojony człowiek, któremu polecono kogoś wytropić, a potem śledzić, używając bardzo dobrej przykrywki, której jedynym minusem jest to, że trzeba to robić przez otwarte okno?

– Bez Echa nie zrobiłbym kroku naprzód – oświadczył Jason Bourne, niegdyś Delta, bicz boży,,Meduzy”. – Rezerwaty ptaków… Chryste, to przepiękne. Jakaż zasłona dymna. Tak odległe, tak pełne spokoju. To fantastyczna przykrywka.

– Typowo chińska, Delta. Cnotliwa maska na niecnotliwej twarzy. Przypowieści Konfucjusza przestrzegają przed tym.

– Nie o tym mówię. Wtedy w Shenzhen, pod Luowu, gdy po raz pierwszy zgubiłem twojego chłoptysia, także zabrał go mikrobus, mikrobus z ciemnymi szybami, również należący do rządowego rezerwatu ptaków.

– Jak sam powiedziałeś, doskonała przykrywka.

– To coś więcej, Echo. To rodzaj znaku firmowego.

– Ptaki czczono w Chinach od stuleci – odparł d'Anjou, spoglądając na Jasona z zaintrygowaniem. – Zawsze przedstawiano je w wielkim malarstwie, na wspaniałych jedwabiach. Są uważane za rozkosz zarówno dla oczu, jak i podniebienia.

– W tym wypadku mogą służyć do czegoś znacznie prostszego i znacznie praktyczniejszego.

– Na przykład?

– Rezerwaty ptaków zajmują znaczne obszary. Są dostępne dla publiczności, ale tylko zgodnie z przepisami wydawanymi przez rząd, jak zresztą wszędzie na świecie.

– To znaczy, Delta?

– W kraju, w którym dziesięciu ludzi przeciwnych oficjalnej linii obawia się, by nie ujrzano ich razem, jakież może być lepsze miejsce spotkań niż rezerwat przyrody, który z reguły ciągnie się całymi kilometrami? Nie ma biur, domów czy apartamentów, które można by obserwować, żadnych telefonów na podsłuchu czy nadzoru elektronicznego. Po prostu niewinni obserwatorzy ptaków, jakże naturalni w kraju miłośników ptaków, każdy wyposażony w urzędową przepustkę zezwalającą na wejście w czasie, gdy rezerwat jest oficjalnie zamknięty… w ciągu dnia i nocą.

– Od Shenzhen po Pekin? Chcesz przez to powiedzieć, że sprawa ma większy wymiar, niż zakładaliśmy.

– Bez względu na to jaki – odpowiedział Jason, nie przestając rozglądać się wokół – nas to nie dotyczy. Ale dotyczy jego… Musimy się rozdzielić, ale zachowując łączność wzrokową. Ja pójdę…

– Nie ma potrzeby! – przerwał mu Francuz. – Jest tutaj!

– Gdzie?

– Cofnij się! Bliżej ciężarówki. Ukryj się w jej cieniu.

– Który to jest?

– Ksiądz głaszczący po główce dziecko, małą dziewczynkę – odparł d'Anjou, stając plecami do ciężarówki i patrząc w tłum przed wejściem do hotelu. – Duchowny – kontynuował z goryczą Francuz. – Jedno z przebrań, których nauczyłem go używać. Zrobiono mu w Hongkongu czarną sutannę, kompletną, z tekstem anglikańskiego błogosławieństwa wszytym w kołnierzyk pod metką londyńskiego krawca z Savile Rów. Po tym przebraniu go poznałem. Ja za nie zapłaciłem.

– Pochodzisz z bogatej diecezji – odrzekł Bourne, uważnie przyglądając się mężczyźnie, którego doścignąć i schwytać pragnął bardziej, niż ocalić własne życie; chciał go pokonać i zmusić do wejścia do pokoju hotelowego, by samemu móc rozpocząć drogę powrotną do Marie. Maska mordercy była dobra, więcej niż dobra, a Jason próbował przeanalizować, z czego to wynika. Poniżej ciemnego kapelusza zabójca nosił szpakowate bokobrody; cienkie okulary w metalowej oprawce nisko opuszczone na nosie wystającym z bladej, bezbarwnej twarzy. Szeroko otworzył oczy i uniósł brwi, dając wyraz radości i podziwu, jaki wywołał w nim widok nie znanego dotychczas miejsca. Wszystko to były dzieła boże i boże dzieci, co okazywał zbliżywszy się do małej Chineczki, by ją poklepać po główce, równocześnie uśmiechając się i kłaniając uprzejmie jej matce. Więc to o to chodziło, pomyślał Jason z zazdrosnym podziwem. Ten skurwysyn promieniował miłością. Wyrażał ją każdym gestem, każdym niezdecydowanym ruchem, każdym spojrzeniem łagodnych oczu. Był współczującym duchownym, pasterzem swej trzódki, wykraczającej daleko poza granice parafii czy wikariatu. W tej roli mógł oczekiwać, że ktoś skieruje na niego przelotne spojrzenie, ale natychmiast odwróci wzrok poszukując zabójcy.

Bourne pamiętał. Carlos! Szakal przebrany w strój księdza, ze śniadą latynoską twarzą nad krochmalonym białym kołnierzykiem, wychodzący z kościoła w Neuilly-sur-Seine w Paryżu. Jason już go widział! Widzieli się wzajemnie, patrzyli sobie w oczy, poznawszy się bez słów. Złap Carlosa. Schwytaj Carlosa. Kain to Charlie, a Carlos to Kain! Słowa – szyfry rozbłysły mu w pamięci, gdy pomknął za Szakalem ulicami Paryża… by wkrótce zgubić go w ulicznym tłumie, podczas gdy stary żebrak, który przycupnął na chodniku, śmiał się szyderczo.

Ale to nie Paryż, pomyślał Bourne. Nie ma tu armii umierających starców, broniących mordercy. Złapie swojego szakala w Pekinie.

– Bądź gotów do skoku! – rzekł d'Anjou, przerywając wspomnienia Jasona. – Zbliża się do autobusu.

– Przecież jest przepełniony.

– I o to idzie. On będzie ostatni. Kto odmówi prośbie spieszącego się księdza? Oczywiście to jedna z moich lekcji.

Francuz znów miał rację. Drzwi nędznego autobusiku zaczęły się zamykać, ale przytrzymało je ramię księdza, który wepchnął bark do środka i najwidoczniej prosił, by uwolniono go z potrzasku. Drzwi odskoczyły, zabójca wcisnął się do środka, a drzwi zamknęły się za nim.

– To jest pospieszny na plac Tiananmen – oświadczył d'An-jou. – Zapamiętałem numer.

– Musimy znaleźć taksówkę. Chodź!

– Delta, to nie będzie łatwe.

– Udoskonaliłem tę technikę – odpowiedział Bourne, wychodząc z cienia ciężarówki. Autobus przejechał obok, Francuz podążył za Jasonem. Przecisnęli się przez tłum zgromadzony przed hotelem i poszli wzdłuż rzędu stojących taksówek, aż dotarli na jego koniec. Następny wóz objeżdżał rondo, by ustawić się w kolejce, ale Jason wyskoczył na jezdnię, nieznacznie unosząc dłonie. Taksówka zatrzymała się, a kierowca wystawił głowę przez okno.

– Shemmdl

– Wei! – krzyknął Bourne, podbiegając do taksówkarza i podnosząc do góry plik juanów, równowartość pięćdziesięciu dolarów amerykańskich. – Biyao bangzhu – powiedział, wyjaśniając, iż bardzo potrzebuje pomocy i zapłaci za nią niezależnie od licznika.

– Hao! – zawołał kierowca, chwytając pieniądze. – Bingli ba! – dodał, usprawiedliwiając swoje zachowanie koniecznością udzielenia pomocy turyście, który nagle zachorował.

Jason i d'Anjou wsiedli. Taksówkarz głośno wyraził protest widząc, że od strony chodnika wsiadł drugi pasażer. Bourne rzucił mu dalsze dwadzieścia juanów, co go udobruchało. Kierowca zawrócił z dala od kolejki taksówek i wyjechał z kompleksu lotniskowego.

– Przed nami jest autobus rzekł d'Anjou pochylając się do przodu i zwracając do kierowcy w łamanym mandaryńskim. – Czy mnie rozumiesz?

– Mówisz jak kantończyk, ale rozumiem.

– Jedzie na plac Tiananmen.

– Która brama? – spytał taksówkarz. – Który most?

– Nie wiem. Znam tylko numer, jaki ma z przodu. Siedem-cztery-dwa-jeden.

– Końcowa cyfra jeden – stwierdził kierowca. – Brama Tian, drugi most. Wejście do Miasta Cesarskiego.

– Czy jest tam plac postojowy autobusów?

– Będzie kolejka wielu autobusów. Wszystkie pełne. Bardzo zatłoczone. Tiananmen jest bardzo zatłoczony, gdy słońce świeci nisko.

– Powinniśmy wyminąć po drodze autobus, o którym wspomniałem, co byłoby dla nas korzystne, bo chcemy być na Tiananmen, zanim on tam przyjedzie. Czy możesz tak zrobić?

– Bez trudności – odparł Chińczyk, szczerząc zęby. – Autobusy są stare i często się psują. Możemy się dostać do Niebiańskiej Bramy Północnej na wiele dni przed nim.

– Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie – wtrącił Bourne.

– Ach, nie, hojny turysto. Wszyscy kierowcy są znakomitymi mechanikami… jeśli mają szczęście natrafić na miejsce, w którym znajduje się silnik. – Kierowca zaśmiał się pogardliwie i nacisnął na gaz.

Trzy minuty później wyminęli autobus, którym jechał zabójca. A po czterdziestu sześciu minutach wjechali na rzeźbiony biały marmurowy most nad fosą z płynącą wodą, prowadzący do Bramy Niebiańskiego Spokoju, pod którą przywódcy Chin ukazywali się na szerokiej trybunie, by oklaskiwać paradujące przed nimi narzędzia wojny i śmierci. Za tak nietrafnie nazwaną bramą znajduje się jedno z najbardziej niezwykłych ludzkich dokonań na Ziemi. Plac Tiananmen. Magnetyczne centrum Pekinu.

Wzrok turysty najpierw przyciąga sama potęga jego majestatycznych wymiarów, a następnie architektoniczny ogrom Wielkiej Hali Ludowej po prawej, gdzie samo foyer mieści aż trzy tysiące osób. Zwykła sala bankietowa ma ponad pięć tysięcy miejsc siedzących, a największy,,pokój konferencyjny” dziesięć tysięcy i jeszcze zostaje dużo miejsca. Naprzeciw bramy stoi sięgający obłoków czworoboczny słup kamienny, obelisk umieszczony na dwupiętrowym marmurowym cokole otoczonym błyszczącymi w słońcu balustradami. Natomiast poniżej, w cieniu potężnej podstawy, wyrzeźbiono sceny walki i triumfu rewolucji Mao. Jest to Pomnik Bohaterów Ludowych, a na czele panteonu widnieje postać Mao. Są i inne budowle, inne konstrukcje:

pomniki, muzea, bramy i biblioteki – gdzie okiem sięgnąć. Ale nade wszystko wrażenie wywiera ogrom otwartej przestrzeni. Przestrzeni i ludzi… Ludzkie ucho zaś zaskakuje coś zgoła innego, całkowicie nieoczekiwanego. Na plac Tiananmen można by przenieść tuzin największych na Ziemi stadionów sportowych, o wiele większych od rzymskiego Koloseum, i jeszcze nie zapełnić tej przestrzeni. Mogą po niej spacerować setki tysięcy ludzi i nadal zostanie sporo miejsca dla dalszych setek tysięcy. Ale brak tu czegoś, na czym nigdy nie zbywało krwawym arenom Rzymu, a cóż dopiero wielkim współczesnym stadionom światowym. Dźwięku. Tutaj jest on prawie nieobecny, wznosi się ledwie o parę decybeli ponad zupełną ciszę, przerywaną łagodnym szmerem dzwonków rowerowych. Ta cisza najpierw uspokaja, a potem przeraża. Robi to takie wrażenie, jakby ogromną, przezroczystą geodezyjną kopułą przykryto ponad sto akrów; jakby bezsłowny, ale dobrze rozumiany rozkaz z pozaziemskiego królestwa nieustannie przypominał tym na dole, że znajdują się w katedrze. Jest to nienaturalne, nierealne; a przecież nie ma tu żadnych objawów wrogości wobec niesłyszalnego głosu, tylko posłuszeństwo – i to jest jeszcze bardziej przerażające. Szczególnie, gdy milczą dzieci.

Jason popatrzył na to wszystko krótko i beznamiętnie. Dopłacił jeszcze taksówkarzowi sumę odpowiednią do przebytej odległości i skoncentrował się całkowicie na celu i problemach stojących przed nim i d'Anjou. Jakiekolwiek były tego przyczyny, czy wezwanie przez telefon, czy przyjęcie taktyki wynikającej z dodatkowych instrukcji, komandos był w drodze na plac Tiananmen. Gdy tylko przybędzie, zaczną tańczyć pawanę, stawiając pierwsze powolne kroki ostrożnego tańca, który coraz bardziej przybliżać będzie zabójcę do wysłannika jego klienta, oczywiście zakładając, że ów klient pozostanie niewidoczny. Ale nie dojdzie do żadnego kontaktu, póki samozwaniec nie przekona się, że miejsce spotkania jest czyste. Dlatego „ksiądz” zorganizuje własną inwigilację, krążąc wokół ustalonego miejsca spotkania, rozglądając się, czy nie ma w okolicy jakichś uzbrojonych zbójów. Dopadnie jednego, może dwóch, wymuszając posłuszeństwo ostrzem noża albo wbijając im w żebra pistolet z tłumikiem, by wydusić potrzebne mu informacje. Wyraz obłudy w ich spojrzeniach uświadomi mu, że planowane spotkanie ma być tylko wstępem do jego egzekucji. W końcu, jeśli uzna otoczenie za czyste, poprowadzi zbója pod groźbą użycia broni do wysłannika swego klienta, by przekazać mu ultimatum: klient musi pokazać się osobiście i wejść do sieci utkanej przez mordercę. Żadne inne rozwiązanie nie wchodzi w grę;

centralna postać, klient, ma swoją osobą zrównoważyć ryzyko śmierci. Ustalone zostanie drugie miejsce spotkania. Klient ma przybyć pierwszy, a jeśli cokolwiek będzie wskazywało na podstęp, zostanie zastrzelony. Tak postępował Jason Bourne. Tak samo postąpi komandos, jeśli ma w głowie choć połowę mózgu.

Mikrobus numer 7421 w żółwim tempie wtoczył się na plac i zatrzymał na końcu kolejki pojazdów, z których wysiadali turyści. Ukazał się morderca w księżowskim stroju, pomagając wysiąść na chodnik starszej kobiecie. Poklepał ją po dłoni i pożegnał się, uprzejmie skłoniwszy głowę. Odwrócił się, szybkim krokiem skierował w stronę końca pojazdu i zniknął za nim.

– Bądź o dobre dziesięć metrów z tyłu i uważaj na mnie – powiedział Jason. – Rób to, co ja. Gdy stanę, stawaj, jeśli skręcę, skręcaj. Trzymaj się w tłumie, przechodź od jednej grupy do drugiej, ale zawsze tak, by otaczali cię ludzie.

– Bądź ostrożny, Delta. To nie amator.

– Ja także nie. – Bourne podbiegł do końca autobusu, przystanął, po czym zaczął przeciskać się obok rozgrzanych, cuchnących szczelin wentylacyjnych tylnego silnika. Ksiądz znajdował się o jakieś pięćdziesiąt metrów przed nim, jego czarna sutanna wyglądała jak ciemna latarnia w przymglonym słońcu. W tłumie czy poza nim, był łatwy do śledzenia. Maska komandosa była niezła, sposób jej stosowania jeszcze lepszy, ale jak większość masek stwarzała też nadmierne, choć nie docenione ryzyko. Właśnie ograniczeniem tego ryzyka najlepsi odróżniali się od lepszych. Z zawodowego punktu widzenia Jason aprobował przybieranie księżowskiej postaci, ale nie księ-żowskiej barwy. Ksiądz katolicki był bezwzględnie związany czernią. Ale nie anglikański wikary, dla którego oprócz kołnierzyka ciemna szarość stroju była całkowicie dopuszczalna. W świetle słonecznym szarość zlewała się z tłem, czerń nie.

Nagle morderca oderwał się od tłumu i podszedł z tyłu do chińskiego żołnierza, który robił zdjęcia trzymając aparat przy oku i nieustannie kręcąc głową. Bourne zrozumiał. Nie był to nic nie znaczący szeregowiec na urlopie w Pekinie; był zbyt dojrzały, a jego mundur zbyt dobrze skrojony – co d'Anjou już zauważył u oficera w mikrobusie. Aparat był oczywiście urządzeniem służącym do obserwacji tłumu; początkowo ustalone miejsce spotkania nie mogło być zatem odległe. Komandos, rozgrywając swą rolę do końca, położył ojcowską prawicę na lewym ramieniu żołnierza. Lewa dłoń zabójcy pozostała niewidoczna za czarną sutanną wypełniającą przestrzeń między nim i żołnierzem i ukrywającą pistolet wepchnięty oficerowi pod żebra. Żołnierz znieruchomiał, lecz nawet w panice nie zmienił wyrazu twarzy. Ruszył przed siebie obok mordercy, teraz trzymającego go za ramię i wydającego rozkazy. Nagle żołnierz, w sposób zupełnie nie pasujący do jego poprzedniego zachowania, zgiął się chwytając za lewy bok, po czym szybko wyprostował, w oszołomieniu potrząsając głową; morderca znowu dźgnął go bronią w żebra. Miał wykonywać rozkazy albo zginąć na placu Tiananmen. Kompromisu być nie mogło.

Bourne błyskawicznie odwrócił się i pochylił, by zawiązać doskonale zawiązane sznurowadło, równocześnie przepraszając osoby znajdujące się za nim. Morderca sprawdzał swe tyły, konieczny był manewr wymijający. Jason wyprostował się. Gdzie był tamten? Gdzie samozwaniec? Tam! Bourne zdumiał się: komandos wypuścił żołnierza! Dlaczego? Oficer nagle rzucił się do biegu wrzeszcząc i dziko wymachując rękami, a potem w ataku szału zwalił się na ziemię i zaraz rozgadany, podniecony tłum otoczył jego nieruchome ciało.

Dywersja! Pilnuj go. Jason pomknął przed siebie wyczuwając, że przyszedł właściwy moment. A więc nie był to pistolet wbity pod żebra, lecz igła, przebijająca klatkę piersiową żołnierza. Morderca zlikwidował jednego członka obstawy, teraz poszuka drugiego, a potem być może trzeciego. Scenariusz przewidziany przez Bourne'a rozgrywał się do końca. A ponieważ uwaga zabójcy skupiła się wyłącznie na poszukiwaniu następnej ofiary, moment był właściwy! Teraz! Jason wiedział, że potrafi obezwładnić każdego człowieka na Ziemi paraliżującym ciosem w nerki, szczególnie zaś człowieka, który zupełnie nie spodziewał się ataku, bo to właśnie on, zwierzyna, atakował i skoncentrował się wyłącznie na tym. Bourne zmniejszał odległość dzielącą go od samozwańca. Piętnaście metrów, dwanaście, dziesięć, dziewięć… przeskakiwał od jednego tłumu do drugiego… czarno odziany,,ksiądz” był w zasięgu ręki. Mógł więc go złapać! Marie!

Żołnierz. Znowu żołnierz! Ale teraz, zamiast ataku, wywiązała się rozmowa. Wojskowy kiwnął głową i gestem wskazał w lewo. Zdumiony Jason popatrzył w tamtą stronę. Niski Chińczyk w cywilu, z teczką urzędnika państwowego, stał u stóp szerokich kamiennych schodów prowadzących do wejścia ogromnego budynku otoczonego granitowymi kolumnami podtrzymującymi podwójny, pagodowy dach. Gmach znajdował się zaraz za Pomnikiem Bohaterów; rzeźbiony kaligraficzny napis na olbrzymich drzwiach informował, że jest to Sala Pamięci Przewodniczącego Mao. Uformowani w dwie kolejki ludzie wspinali się po schodach, a strażnicy dzielili ich na odrębne grupy. Cywil stał między kolejkami. Jego teczka była oznaką władzy; pozostawiono go w spokoju. Nagle, nie zdradziwszy się żadnym wcześniejszym ruchem, wysoki morderca chwycił żołnierza za ramię, popychając go przed sobą. Oficer wygiął się do tyłu, a ramiona podskoczyły mu do góry: wepchnięto mu broń w kręgosłup, wydając precyzyjne rozkazy.

Podczas gdy narastało ogólne podniecenie, gdy tłum ludzi wraz z policją biegł w stronę leżącego żołnierza, morderca ze swym jeńcem maszerowali równym krokiem w kierunku cywila stojącego na schodach mauzoleum Mao. Urzędnik nie śmiał zrobić najmniejszego ruchu i znowu Bourne zrozumiał przyczynę. Zabójca znał tych ludzi; należeli do ścisłego kręgu elity otaczającej klienta mordercy, a sam klient był niedaleko. To nie byli chłopcy na posyłki; gdy tylko pojawili się na scenie, mniej ważne figury stały się jeszcze mniej ważne, ponieważ tacy ludzie rzadko pokazywali się publicznie.

Dywersja, która teraz skurczyła się do rozmiarów drobnego zakłócenia porządku, ponieważ policjanci szybko opanowali panikę i zabrali ciało, dała samozwańcowi sekundy potrzebne, by uchwycić ogniwo łańcucha prowadzącego do jego klienta. Gdyby żołnierz, którego trzymał zabójca, okazał nieposłuszeństwo, w tym samym momencie byłby trupem. A każdy w miarę wyćwiczony strzelec potrafiłby zabić człowieka na schodach jednym strzałem. Spotkanie było więc dwuetapowe, a dopóki morderca miał drugi etap pod kontrolą, gotów był posuwać się do przodu. Najwidoczniej klient znajdował się gdzieś we wnętrzu ogromnego mauzoleum nie wiedząc, co się stało na zewnątrz, a prosty pachołek nie ośmieliłby się podążyć za przełożonymi na miejsce spotkania.

Nie było już czasu na analizę i Jason to wiedział. Musiał działać. Szybko. Musiał dostać się do mauzoleum Mao Tse-tunga i patrzeć, czekać, aż spotkanie zakończy się w taki lub inny sposób. I nagle przyszła mu na myśl odrażająca ewentualność, że być może będzie musiał chronić mordercę. A przecież było to całkiem prawdopodobne;

jedynym plusem sytuacji z punktu widzenia Jasona był fakt, że samozwaniec zachowuje się ściśle według scenariusza, który mógłby być dziełem samego Bourne'a.

A jeśli spotkanie zakończy się pokojowo, wszystko sprowadzało się do nader prostego zadania: śledzenia mordercy, który w tym momencie bez wątpienia będzie się upajał sukcesem własnej taktyki, jak również ofertą otrzymaną od klienta. A wtedy Jason schwyta niczego nie podejrzewającego, niebotycznego zarozumialca na placu Tiananmen.

Bourne obejrzał się, wypatrując d'Anjou. Francuz stał z brzegu grupy turystów. Kiwnął głową, jakby czytając w myślach Delty, a potem skierował palec wskazujący w dół i zakreślił nim kółko. Był to ich bezgłośny sygnał z czasów „Meduzy”. Oznaczał, że na razie nie zmieni miejsca, ale jeśli będzie zmuszony stąd się ruszyć, pozostanie w zasięgu wzroku z tego punktu. To wystarczyło. Jason przeszedł za plecami mordercy i jego jeńca i podążył na ukos przez tłum, szybko przedostając się przez przerwę w kolejce stojącej po stronie schodów. Podszedł do strażnika, zwracając się doń uprzejmie, choć także prosząco w mandaryńskim.

– Panie komendancie, jestem w najwyższym stopniu zaambara-sowany! Tak zapatrzyłem się na kaligrafię na Pomniku Bohaterów, że zgubiłem moją grupę, która przeszła tędy ledwie przed paroma minutami.

– Bardzo dobrze mówi pan naszym językiem – odparł zdziwiony strażnik, najwyraźniej spotykający się na co dzień z dziwnym brzmieniem języków, których ani nie znał, ani nie pragnął poznać. – Jest pan wielce uprzejmy.

– Jestem zwykłym, źle płatnym nauczycielem z Zachodu, żywiącym głębokie uwielbienie dla waszego wielkiego narodu, panie komendancie.

Strażnik roześmiał się. – Nie jestem komendantem, ale nasz naród rzeczywiście jest wielki. Moja córka chodzi po ulicy w dżinsach.

– Przepraszam?

– To bez znaczenia. Gdzie jest identyfikator pańskiej grupy turystycznej?

– Moje co?

– Plakietka z nazwiskiem, którą należy nosić na wierzchniej odzieży.

– Ciągle odpadała – poskarżył się Bourne, bezradnie potrząsając głową. – Nie chciała się trzymać. Pewnie ją zgubiłem.

– Gdy pan dołączy do grupy, proszę zwrócić się do przewodnika, to dostanie pan nową. Proszę udać się na początek kolejki na schodach. Coś się dzieje. Być może następna grupa będzie musiała poczekać. Może pan rozminąć się ze swoją.

– O? Czy powstał jakiś problem?

– Nie wiem. Urzędnik z państwową teczką wydaje nam rozkazy. Przypuszczam, że liczy juany, które można by tu zarobić, bo sądzi, że to święte miejsce powinno stać się podobne do pekińskiej kolei podziemnej.

– Jest pan niezwykle uprzejmy.

– Proszę się pospieszyć, sir.

Bourne popędził schodami w górę, pochylając się za stłoczonymi ludźmi i ponownie poprawiając doskonale trzymające się sznurowadło. Głowę trzymał tak, by widzieć, co robi morderca. Samozwaniec spokojnie przemawiał do cywila, nadal trzymając żołnierza jak w kleszczach… ale coś było nie tak. Niski Chińczyk w ciemnym garniturze skinął głową, ale wzrok skierował nie na komandosa, lecz gdzieś w przestrzeń za nim. A może Jason się pomylił? Jego punkt obserwacyjny nie był najlepszy. To zresztą bez znaczenia, scenariusz był realizowany, dotarcie do klienta miało nastąpić na warunkach podyktowanych przez mordercę.

Wszedł przez drzwi do pogrążonego w półmroku wnętrza, okazując takie przejęcie, jak wszyscy stojący przed nim na widok gigantycznej marmurowej rzeźby siedzącego Mao, wznoszącej się tak wysoko i tak majestatycznie, że niemal zapierało dech. Snopy światła skierowane na wspaniały, jakby przeświecający marmur wywoływały nieziemski efekt, wyodrębniając ogromną siedzącą postać z aksamitnego obicia w tle panujących wkoło ciemności. Masywny posąg o przenikliwych oczach zdawał się żywy i świadomy.

Jason oderwał od niego oczy i rozejrzał się w poszukiwaniu wyjść i korytarzy. Nie było żadnych. To tutaj właśnie znajdowało się mauzoleum, sala poświęcona narodowemu bożyszczu. Były tu jednakże filary, szerokie i wysokie marmurowe słupy, tworzące ustronne zakątki. Spotkanie mogło się odbyć w cieniu któregoś z nich. Jason mógł poczekać. Mógł skryć się w innym cieniu i obserwować.

Cała grupa przeszła do następnej wielkiej sali, a ta wywierała, jeśli w ogóle było to możliwe, jeszcze większe wrażenie. Naprzeciw nich znajdowała się kryształowa trumna z ciałem Przewodniczącego Mao Tse-tunga, okrytym Czerwonym Sztandarem – woskowe ciało spoczywające w pełnym spokoju, choć jego zamknięte oczy wyglądały tak, jakby w każdej chwili mogły się otworzyć i miotać błyskawice potępienia. Wysoko ustawiony sarkofag otaczały kwiaty, a pod przeciwległymi ścianami w ogromnych ceramicznych donicach stały dwa szeregi ciemnozielonych sosen. I znowu krzyżujące się snopy światła grały dramatyczną symfonię kolorów, oświetlając ciemne zakątki, omywając blaskiem jaskrawą żółć, czerwień i błękit bogactwa kwiatów.

Wśród pełnego grozy milczenia zgromadzonych dało się słyszeć poruszenie w pierwszej sali, ale ucichło równie nagle, jak powstało. Jako ostatni w kolejce Jason oddalił się nie zauważony. Wślizgnął się za filar, ukrył w ciemnościach i wyjrzał zza błyszczącego, białego marmuru.

To, co ujrzał, sparaliżowało go. Wiele sprzecznych myśli kłębiło mu się w głowie, lecz wszystkie zdominowało jedno słowo: pułapka! Za jego grupą nie było następnej! Była ostatnią grupą, którą wpuszczono, on zaś był ostatnią wpuszczoną osobą, zanim zamknięto ciężkie drzwi. To właśnie ten dźwięk usłyszał: zamykanie bramy i pomruki rozczarowania ludzi czekających na zewnątrz.

Cos się dzieje… Być może następna grupa, będzie musiala poczekać… Uprzejmy wartownik na schodach.

Mój Boże, od samego początku była to pułapka! Każdy ruch, każde posunięcie zostało obliczone! Od początku! Informacja opłacona na zlanej deszczem wyspie, nieomal nieosiągalne bilety na samolot, wygląd mordercy, którego zobaczył na lotnisku – zawodowego zabójcy, umiejącego znacznie lepiej się przebrać – ze zbyt nienaturalnym uczesaniem, w stroju niedostatecznie skrywającym jego budowę. A potem komplikacje z tym starym człowiekiem, brygadierem Królewskich Saperów w stanie spoczynku – tak nielogicznie logiczne! Wszystko takie prawidłowe, mylny trop tak wyraźny, tak pewny! Żołnierz w oknie mikrobusu obserwujący nie jego, lecz i c h! Czarny księżowski ubiór kupiony przez twórcę samozwańca – ciemna latarnia w świetle słońca, tak zauważalna, tak łatwa do wytropienia. Chryste, od samego początku! ł wreszcie scenariusz odegrany na ogromnym placu, scenariusz, który mógłby napisać sam Bourne – znów nieodparcie przyciągający ścigającego. Odwrócona pułapka: złap myśliwego podchodzącego zwierzynę!

Jason zaczął się gorączkowo rozglądać. Daleko przed sobą dojrzał wpadającą do środka smugę światła. Na drugim końcu mauzoleum znajdowało się wyjście, z pewnością pod nadzorem; każdy wychodzący turysta musiał być dokładnie obejrzany.

Kroki. Z prawej strony. Bourne obrócił się w lewo, wyciągając zza pasa mosiężny nóż do papieru. Człowiek w szarym maoistowskim mundurku o wojskowym kroju ostrożnie przemknął obok szerokiego filara w przyćmionym świetle padającym na sosny. Był nie dalej niż o półtora metra. W ręku trzymał pistolet z grubym cylindrycznym tłumikiem na lufie, gwarantującym, że wystrzał nie będzie głośniejszy od splunięcia. Jason dokonał morderczej kalkulacji w sposób, którego Dawid Webb nie byłby w stanie zrozumieć. Ostrze musiało być wbite tak, by spowodować natychmiastową śmierć. Z ust wroga nie może wydobyć się żaden dźwięk w chwili, gdy jego ciało zostanie zawleczone w ciemne miejsce.

Jason skoczył zaciskając sztywne jak imadło palce lewej dłoni na twarzy żołnierza, równocześnie wbijając mu nóż w szyję i przecinając ścięgna i miękkie chrząstki tchawicy. Jednym błyskawicznym ruchem opuścił lewą rękę, chwytając wielki pistolet, który wróg ciągle jeszcze trzymał w dłoni, i obrócił trupa, padając wraz z nim pod gałęzie sosen stojących szeregiem pod prawą ścianą. Wepchnął zwłoki w niewidoczne miejsce między dwie wielkie ceramiczne donice, w których rosły sosny. Przelazł przez martwe ciało trzymając przed sobą broń gotową do strzału i wrócił na dawne miejsce pod ścianą dzielącą obie sale, skąd mógł widzieć, nie będąc samemu widzianym.

Drugi człowiek w mundurze przeszedł przez smugę światła, rozjaśniającego ciemności u wejścia do drugiej sali. Przystanął przed kryształową trumną Mao, oświetloną dziwnym blaskiem i rozejrzał się. Podniósł do ust przenośny nadajnik i powiedział coś. Czekał pięć sekund: na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju. Szybko ruszył w prawo, trasą wyznaczoną dla pierwszego człowieka. Jason na czworakach bezgłośnie podpełznął po marmurowej posadzce aż do nisko zwisających gałęzi.

Żołnierz zbliżył się wolnym krokiem, przyglądając się ostatnim turystom w kolejce wychodzących. Teraz! Bourne skoczył na niego, zacisnął mu ramię na gardle dławiąc wszelkie odgłosy i szarpnął nim do tyłu, pod gałęzie, wbijając mu lufę pistoletu głęboko w brzuch. Pociągnął za spust; stłumiony wystrzał nie był głośniejszy niż powiew wiatru. Człowiek gwałtownie wypuścił powietrze z płuc i zwiotczał.

Musi się wydostać! Jeśli zostanie złapany i zabity w uroczystej ciszy mauzoleum, morderca umknie wolny i śmierć Marie będzie przypieczętowana. Jego wrogowie zatrzaskiwali odwróconą pułapkę. Musi odwrócić tę odwrotność i w jakikolwiek sposób przeżyć! Najlepiej jest uciekać etapami, wykorzystując każde powstałe lub stworzone przez siebie zamieszanie.

Etap pierwszy i etap drugi miał już za sobą. Jeśli jacyś inni ludzie szeptali teraz do nadajników, to już powstało pewne zamieszanie. Tym, czego potrzebował, było ognisko wybuchu tak gwałtownego i nieoczekiwanego, że ludzie polujący na niego w ciemności sami staną się obiektem nagłych, histerycznych poszukiwań.

Istniał na to tylko jeden sposób, a Jasonowi obce były dwuznaczne uczucia typu „Mogę-zginąć-ale-spróbuję”. Musiał wygrać. Musiał stworzyć coś, co odniesie skutek. Przeżycie liczyło się ponad wszystko i to nie ze względu na jego osobę. Znów był najlepszym z zawodowców. spokojnym i działającym z rozmysłem.

Wstał, przecisnął się przez gałęzie i przebiegł przez otwartą przestrzeń do najbliższego filara. Potem przemknął do następnego stojącego z tyłu i jeszcze do następnego – do pierwszego filara w drugiej sali, oddalonego o dziewięć metrów od teatralnie oświetlonej trumny. Wyjrzał ostrożnie zza muru, nie spuszczając oczu z drzwi wejściowych.

I stało się. Oni. Oficer, który był „jeńcem” mordercy, wynurzył się w towarzystwie cywila, niosącego urzędową teczkę. Żołnierz trzymał przy boku nadajnik; podniósł go do ust, powiedział coś, słuchał przez chwilę, po czym potrząsnął głową chowając nadajnik do prawej kieszeni i wyciągając pistolet z kabury. Cywil krótko skinął głową, sięgnął pod marynarkę i wydobył rewolwer z krótką lufą. Poszli w stronę szklanej trumny ze szczątkami Mao Tse-tunga, a potem wymieniwszy spojrzenia rozdzielili się – jeden ruszył w lewo, drugi w prawo.

Teraz! Jason podniósł broń, szybko wycelował i strzelił. Raz! Teraz o włos w prawo. Dwa! Wystrzały zabrzmiały jak kaszlnięcia w ciemności. Obaj mężczyźni upadli na sarkofag. Bourne chwycił gorący cylinder tłumika na pistolecie i odkręcił go. Zostało mu pięć naboi. Szybko, raz za razem pociągnął za spust. Huk wystrzałów wypełnił mauzoleum, odbijając się echem od marmurowych ścian. Pociski rozwaliły kryształową trumnę wbijając się w podskakujące od uderzeń ciało Mao Tse-tunga; jeden utkwił w bezkrwistym czole, inny zmiażdżył oko.

Zawyły syreny, dzwonki alarmowe ryknęły ogłuszająco, a żołnierze ukazujący się równocześnie ze wszystkich stron w panice rzucili się ku miejscu straszliwej zniewagi. W dwóch kolejkach turystów, uwięzionych w dziwacznym świetle domu śmierci, wybuchła histeria. Tłum ruszył hurmą w stronę wyjścia i światła dziennego, tratując każdego, kto stanął mu na drodze. Jason Bourne przyłączył się do niego, wciskając w sam środek. Gdy dotarł do zalanego oślepiającym światłem placu Tiananmen, zbiegł po schodach.

D'Anjou! Jason pognał w prawo obiegając kamienny narożnik i biegł tak długo wzdłuż kolumn budowli, aż dotarł do jej fasady.

Wartownicy robili, co mogli, by uspokoić podniecone tłumy i równocześnie dowiedzieć się, co się stało. Wybuchały awantury.

Bourne z uwagą rozglądał się po okolicy, w której po raz ostatni widział d'Anjou, a potem przeniósł spojrzenie na obszar za barierką, w którym zgodnie z logiką mógł ujrzeć Francuza. Nic, nikogo, kto by go choć trochę przypominał.

Nagle usłyszał pisk opon na dalekim przejeździe widocznym w oddali po lewej. Gwałtownie się odwrócił i spojrzał. Mikrobus z ciemnymi szybami zakręcał ostro na ogrodzonej barierką przestrzeni, kierując się z wielką szybkością w stronę południowej bramy placu Tiananmen.

Złapali d'Anjou. Echo zniknął.

Загрузка...