ROZDZIAŁ 32

Jeszcze nie! – ryknął Jason Bourne, gdy kawałki muru rozleciały się po wspaniałym ogrodzie obsadzonym rzędami bzu i róż. – Powiem ci, kiedy – dodał pospiesznie trzymając w wolnej ręce mały, okrągły mikrofon.

Morderca mruknął, znów odezwały się w nim pierwotne instynkty;

pragnienie zabijania było równie silne jak pragnienie przeżycia, a oba wzajemnie od siebie uzależnione. Znajdował się na skraju obłędu i tylko lufa pistoletu Delty powstrzymywała go od szaleńczego ataku. Jednak nadal pozostał człowiekiem i lepiej było próbować ocalić życie, niż skazać się na śmierć nie dotrzymując zobowiązania. Ale kiedy, kiedy? Nerwowy tik znowu pojawił się na twarzy Allcotta-Price'a, a dolna warga wykrzywiła się, kiedy wrzaski i krzyki biegających w panice ludzi wypełniły ogród. Ręce zamachowca drżały, gdy przyglądał się Delcie w bladym, migającym świetle odległych płomieni.

– Nawet o tym nie myśl – powiedział człowiek z,,Meduzy”. – Jeżeli się ruszysz, jesteś trupem. Poznałeś mnie, więc wiesz, że nie ma odwołania. Jeżeli to zrobisz, to na własną odpowiedzialność. Przełóż nogę przez mur i bądź gotowy do skoku, kiedy ci powiem. Nie wcześniej.

Bez uprzedzenia Bourne przysunął nagle mikrofon do ust i nacisnął włącznik. Gdy mówił, jego nagłośnione słowa zadudniły pełnym grozy echem po całym terenie, a jego przenikliwy, donośny głos, towarzyszący grzmotom eksplozji, brzmiał jeszcze bardziej złowieszczo dzięki swej prostocie i opanowaniu.

– Wy, piechota morska. Ukryjcie się i trzymajcie od tego z daleka. Nie jest to wasza walka. Nie umierajcie za ludzi, którzy was tu ściągnęli. Oni mogą was poświęcić, tak jak poświęcili mnie. Nie ma w tym żadnych wyższych racji, nie wchodzi tu w grę ani obrona terytorium, ani honor waszej ojczyzny. Jesteście tutaj tylko dla ochrony zbrodniarzy. Jedyna różnica między nami polega na tym, że mnie także wykorzystano, ale teraz chcą mnie zabić, bo wiem, czego oni się dopuścili. Nie gińcie za tych ludzi, nie są tego warci. Daję wam moje słowo, że nie będę do was strzelał, ale pod warunkiem, że wy nie będziecie strzelać do mnie, bo wtedy nie będę miał wyboru. Ale jest tu także człowiek, który nie zamierza wchodzić w żadne układy…

Wybuchła strzelanina zagłuszając jego głos; w stronę niewidzialnego mówcy na murze posypał się grad pocisków. Delta był gotowy; to musiało się stać. Jeden z manipulatorów bez twarzy i nazwiska wydał rozkaz, który został wykonany. Jason sięgnął do plecaka i wyjął odbezpieczony wcześniej trzydziestopięciocentymetrowy miotacz granatów z gazem łzawiącym. Był on w stanie roztrzaskać grube szkło z odległości czterdziestu pięciu metrów. Bourne wycelował i pociągnął za spust. Znajdujące się trzydzieści metrów dalej okno rozleciało się na kawałki, a wnętrze pokoju wypełniło się gazem. Za strzaskaną szybą dojrzał biegające po pokoju postacie. Lampy i żyrandole zgaszono, zapalając reflektory umieszczone rzędem pod okapem wielkiego domu i na pniach okolicznych drzew. Nagle cały teren zalało oślepiające białe światło. Zwisające gałęzie wierzby mogły stać się łatwym celem dla wypatrujących oczu i wycelowanej broni. Delta rozumiał, że żaden jego apel nie mógł spowodować cofnięcia rozkazów. Zwrócił się z wezwaniem, które miało być zarówno uczciwym ostrzeżeniem, jak i ratunkiem dla tych resztek sumienia, jakie ocalały w ledwie myślącym i czującym, odczłowieczonym mścicielu. Gdzieś w mrokach swego umysłu zdawał sobie sprawę, że nie chce pozbawiać życia tych młodych chłopców, których wezwano tutaj, by służyli chorym ambicjom manipulatorów – zbyt wiele takich rzeczy widział przed laty w Sajgonie. Chciał zabić jedynie tych, którzy znajdowali się w domu i zamierzał tego dokonać. Jasona Bourne'a nikt nie powstrzyma. Oni zabrali mu wszystko i jego osobiste rachunki miały być teraz wyrównane. Decyzja została podjęta jakby poza nim – był niczym marionetka, którą kierowała niepohamowana pasja; prócz niej nie istniało nic.

– Skacz! – szepnął Delta przekładając prawą nogę przez mur i szturchańcem zrzucając komandosa na ziemię. Skoczył za nim, gdy tamten był jeszcze w powietrzu, a kiedy zaskoczony zabójca wylądował na trawie, chwycił go za ramię. Bourne usunął go z widoku wciągając do altany gęsto obrośniętej zielenią sięgającą prawie dwóch metrów. – Oto twoja broń, majorze – powiedział prawdziwy Jason Bourne. – Moja wymierzona jest w ciebie, nie zapominaj!

Morderca chwycił karabin i jednocześnie wyrwał z ust tampon, kaszląc i plując, gdy nagle gwałtowna seria pocisków przeszyła liście i gałęzie wzdłuż całej ściany.

– Twój pieprzony wykład na nic się nie zdał, co?

– Spodziewałem się tego. Prawdę mówiąc, oni chcą ciebie, nie mnie. Widzisz, ja jestem teraz dla nich bezużyteczny. Od początku mieli taki plan. Przyprowadzę ciebie i zginę. Moja żona nie żyje. Zbyt dużo wiedzieliśmy. Ona straciła życie, ponieważ dowiedziała się, kim oni są – musiała, bo była przynętą – ja, ponieważ skojarzyłem pewne sprawy w Pekinie. Jesteś uwikłany w zabijanie, majorze. Potężna bomba może zniszczyć cały Daleki Wschód i tak się stanie, jeśli ci przytomniej myślący z Tajwanu nie wyłapią i nie pozbędą się tych twoich obłąkanych klientów. Ale mnie to już gówno obchodzi. Prowadź dalej swoje cholerne rozgrywki i szukaj śmierci. Ja chcę tylko wejść do tego domu.

Oddział żołnierzy z podniesionymi do góry, gotowymi do strzału karabinami biegł wzdłuż kamiennego ogrodzenia. Delta wyjął z plecaka drugi ładunek plastiku. Nastawił miniaturowy zapalnik czasowy na dziesięć sekund i rzucił ładunkiem jak mógł najdalej w kierunku muru na tyłach ogrodu, z dala od strażników.

– Chodź – rozkazał komandosowi, wbijając mu broń w kręgosłup. – Ty przodem! Tą ścieżką. W stronę domu.

– Daj mi jeden z tych ładunków!

– Raczej nie.

– Na rany Chrystusa, dałeś mi słowo!

– W takim razie albo kłamałem, albo zmieniłem zdanie.

– Dlaczego? Czym się przejmujesz?

– A jednak. Nie wiedziałem, że jest tu aż tyle dzieci. Zbyt dużo dzieci. Mógłbyś tym wykończyć dziesięcioro z nich, a okaleczyć dużo więcej.

– Trochę późno stajesz się takim pieprzonym chrześcijaninem!

– Każdy miał zawsze prawo nim być. Wiem, kogo chcę dostać, a kogo nie. Nie zależy mi na dzieciakach wciśniętych na siłę w wojskowe łachy. Muszę dopaść tych ludzi w środku…

Eksplozja nastąpiła czterdzieści metrów dalej, w głębi ogrodu. Drzewa i ziemia, krzaki i całe rabaty kwiatów buchnęły ogniem wzbijając się w powietrze – panorama zieleni i brązów z widocznymi tu i ówdzie jaśniejszymi plamami pośród falującego szarego dymu, oświetlonego ostrym, białym światłem reflektorów.

– Ruszaj! – szepnął Delta. – Do końca tego rzędu. Jakieś dwadzieścia metrów od rogu domu są drzwi… – Bourne zamknął oczy z bezsilnej wściekłości słysząc serię nie kończących się wystrzałów karabinowych dobiegających z głębi ogrodu. To były dzieci. Ogarnięte strachem, strzelały gdzie popadło niszcząc urojone demony, a nie właściwe cele. One by nie usłuchały.

Inny oddział żołnierzy, prowadzony najwyraźniej przez doświadczonego oficera, zajął równoległą pozycję na wprost domu. Otaczali go powoli półkolem; wszyscy pochyleni, na ugiętych nogach, gotowi do skoku, z bronią skierowaną do przodu. Decydenci zawezwali swoją gwardię przyboczną. Niech będzie. Delta znowu sięgnął do plecaka, sprawdził dotykiem jego zawartość i wydobył jedną z dwóch bomb zapalających, w które zaopatrzył się w Mongkoku. W górnej części przypominała okrągły granat, ale zabezpieczona była osłoną z grubego plastiku. Jej podstawę stanowił piętnastocentymetrowy uchwyt, który pozwalał rzucić ładunek wybuchowy dużo dalej i z większą dokładnością. Cała sztuka polegała na precyzyjnym rzucie i odpowiednim ustawieniu czasu. Po usunięciu plastikowej osłony bombę można było przyczepić do dowolnej powierzchni dzięki gęstemu klejowi, który błyskawicznie wysychał pod wpływem powietrza, a w czasie wybuchu chemiczny ładunek rozpryskiwał się we wszystkich kierunkach wzniecając płomienie, osiadając na porowatych przedmiotach, przenikając je i wypalając. Od momentu usunięcia osłony do wybuchu upływało piętnaście sekund. Ściany tego wspaniałego domu, powyżej masywnej podmurówki obite były drewnem. Delta pchnął zamachowca na krzaki róż, ściągnął plastikową osłonę i umieścił bombę wysoko u góry na oszalowanej części budynku w odległości około dziesięciu metrów na lewo od drzwi balkonowych. Przylgnęła do drewna, Pozostało jedynie przeczekać tych kilkanaście sekund wśród strzałów, które teraz rozlegały się coraz rzadziej, aż wreszcie całkowicie umilkły.

Ściana domu runęła. W ogromnej wyrwie ukazała się tradycyjna wiktoriańska sypialnia z mosiężnym łóżkiem i ozdobnymi angielskimi meblami. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, coraz to nowe płomienie buchały ze swego głównego źródła, strzelały w górę wzdłuż oszalowanych ścian przebijając się do wnętrza domu.

Rozkaz został wydany i ponownie rozszalał się ogień z broni palnej – grad pocisków docierał do klombów kwiatowych od strony muru w głębi ogrodu, gdzie znajdował się teraz oddział żołnierzy, którzy pobiegli na miejsce poprzedniej eksplozji. Dało się słyszeć sprzeczne rozkazy, wykrzykiwane tonem pełnym złości i rozgoryczenia, a następnie pojawili się dwaj oficerowie z bronią boczną w rękach. Jeden z nich obszedł posterunki wartowników sprawdzając ich uzbrojenie i przyglądając się badawczo każdemu z nich. Drugi skierował się w stronę muru podążając tą samą drogą, którą przeszedł pierwszy oddział, nieustannie zerkając ku domowi i grzędom kwiatów. Zatrzymał się pod wierzbą i sprawdził mur, a potem trawę. Podniósł głowę i popatrzył na zarośniętą altanę. Chwyciwszy broń oburącz skierował się w jej stronę.

Delta obserwował oficera z zarośli, cały czas przyciskając pistolet do pleców komandosa. Wydobył następny ładunek plastiku, nastawił mechanizm zegarowy i rzucił ponad krzakami, daleko w stronę bocznego muru.

– Przejdź tędy – rozkazał Bourne chwytając zabójcę za ramię i popychając go w stronę rzędu krzaków na lewo. Sam ruszył za komandosem, trzymając lufę swego pistoletu tuż przy jego głowie. Po chwili zatrzymał go i sięgnął do plecaka. – Jeszcze tylko parę minut, majorze, a potem będziesz samodzielny.

Czwarty wybuch zrobił dwumetrową wyrwę w bocznym murze i żołnierze piechoty morskiej, jakby obawiając się stamtąd inwazji nieprzyjacielskich zastępów, otworzyli ogień w stronę walących się kamieni. W oddali na drogach Yictoria Peak zawodziły syreny tworząc swym dwutonowym sygnałem akompaniament do odgłosów rzezi mającej miejsce wokół zakonspirowanego domu. Delta wydobył przedostatni ładunek plastiku, nastawił zapalnik na dziewięćdziesiąt sekund i cisnął w róg tylnego ogrodzenia, gdzie nie było nikogo. Rozpoczął się ostatni etap jego akcji dywersyjnej. Reszta będzie już czystą matematyką. Wyjął miotacz, wsunął granat z gazem łzawiącym i rzekł do komandosa:

– Odwróć się. – Zamachowiec odwrócił się, a lufa pistoletu Bourne'a znalazła się na wysokości jego oczu. – Weź to – powiedział Delta. – Możesz to trzymać jedną ręką. Gdy dam ci znak, rzuć tym w dom, na prawo od drzwi balkonowych. Gaz się rozejdzie i oślepi większość tych chłopaczków. Nie będą mogli strzelać, nie marnuj więc naboi, bo nie masz ich za dużo.

Morderca nie odpowiadał. Zamiast tego podniósł swoją broń i wycelował Bourne'owi w głowę.

– Teraz jesteśmy jeden na jednego, panie Oryginale – rzekł. – Powiedziałem ci, że zniósłbym kulę w łeb. Czekam na to od lat. Ale ty, jak mi się zdaje, nie wyobrażasz sobie, że mógłbyś nie dostać się do tego domu. – Nagle rozległy się krzyki i nowa seria strzałów; to oddział piechoty morskiej rzucił się w stronę zawalonego bocznego muru. Delta obserwował, czekał na krótki moment dekoncentracji mordercy. Ten moment jednak nie nadchodził. Komandos ciągnął spokojnie, wpatrując się w Bourne'a, a w jego głosie czuło się kontrolowane napięcie. – Pewnie się spodziewają napaści, głupie gęsi. Gdy nie jesteś pewien, atakuj, dopóki twoje flanki są osłaniane, zgadza się, panie Oryginale? Usuń z plecaka swoje niespodzianki, Delta. Tak się chyba nazywasz, co?

– Nic już nie zostało. Bourne odbezpieczył swój automat. Zabójca uczynił to samo.

– Sprawdźmy więc – powiedział komandos wyciągając powoli rękę i dotykając plecaka, który Delta miał przewieszony przez ramię. Ich spojrzenia zderzyły się. Morderca pomacał materiał; nacisnął szorstką tkaninę w kilku miejscach. Powoli cofnął rękę. – Wśród tych wszystkich „nie będziesz” w tej cholernej wielkiej Księdze nie wspomina się o kłamstwie, prawda? Tylko o fałszywym świadectwie, ale to oczywiście nie to samo. Sądzę, że wziąłeś sobie to zaniedbanie do serca, stary. Tam w środku jest broń automatyczna i dwa lub trzy magazynki, które mają, sądząc po kształcie, przynajmniej po pięćdziesiąt naboi.

– Ściśle mówiąc czterdzieści.

– To dużo amunicji. Wystarczy mi, aby się stąd wydostać. Dawaj! Albo jeden z nas zostanie tutaj. Zaraz.

Piąty z kolei wybuch plastiku wstrząsnął ziemią. Zaskoczony zabójca zamrugał oczami. To wystarczyło. Ręka Bourne'a z ciężkim automatem wystrzeliła w górę odtrącając broń mordercy i uderzając go niczynr młotem w lewą skroń.

– Ty skurwysynu! – krzyknął oszust dziko, padając na lewy bok. Jason przygniótł kolanem jego dłoń, z której wypadł pistolet.

– Błagaj o szybką śmierć, majorze – powiedział Bourne, gdy piekło rozgrywające się na terenie wiktoriańskiej posiadłości osiągnęło swój szczyt. Grupa żołnierzy atakująca w rejonie zawalonego muru została teraz skierowana na tył ogrodu. – Ty naprawdę siebie nie lubisz, mam rację? Ale pomysł miałeś dobry. Opróżnię mój plecak z niespodzianek. Już na to czas.

Bourne odpiął pasy i odwrócił plecak do góry nogami, wytrząsając jego zawartość na trawę. Płomienie rozszerzającego się gwałtownie pożaru, trawiącego już pierwsze piętro domu, oświetliły leżące przedmioty. Była tam jedna bomba zapalająca i ostatni ładunek plastiku, a także, jak dokładnie opisał to komandos, ręczny pistolet maszynowy MAC 10, który należało tylko złożyć i naładować, aby był gotowy do strzału. Bourne zmontował śmiercionośną broń, włożył jeden z czterech magazynków wsuwając trzy pozostałe za pasek. Następnie odciągnął sprężynę miotacza, umieścił granat z gazem łzawiącym i nastawił mechanizm. Był gotowy – gotowy ratować życie dzieci, dzieci, które narażały się dla tych podstarzałych manipulatorów. Pozostała bomba zapalająca. Wiedział, gdzie ją skierować. Podniósł bombę do góry, zerwał osłonę i z całej siły rzucił ją w stronę ostro zakończonego szczytu drzwi balkonowych. Przykleiła się do drewna. Nadszedł odpowiedni moment. Pociągnął za spust i wystrzelił granat z gazem, kierując go na prawo od przeszklonych drzwi. Eksplodował, odbijając się od kamiennej ściany i spadając na ziemię. Natychmiast zaczęły się unosić kłębiące się chmury gazu, który dławił wszystkich znajdujących się w zasięgu jego działania. Żołnierze wypuszczali broń, przecierając rękami zapuchnięte, załzawione oczy i zakrywając podrażnione nozdrza.

Wybuchła druga bomba zapalająca, rozrywając wytworną wiktoriańską fasadę nad drzwiami i roztrzaskując szyby. Górna część ściany zwaliła się do wyłożonego płytami foyer. Płomienie pięły się do góry w kierunku poddasza oraz przenikały do wnętrza obejmując zasłony i obicia mebli. Żołnierze uciekali jak najdalej od miejsca ogłuszającej eksplozji i pożau, wpadając w chmury gazów łzawiących. Wielu z nich porzuciło broń. Wszyscy biegali bezładnie zderzając się ze sobą. Próbowali wydostać się z ognia, zasłaniając usta, kaszląc i szukając schronienia.

Delta ukucnął trzymając w ręku pistolet maszynowy i trącił zabójcę znajdującego się tuż obok. Nadeszła pora. Zapanował kompletny chaos. Na skutek wysokiej temperatury gaz unoszący się przed roztrzaskanymi drzwiami wsysało do środka, rozrzedził się więc na tyle, by można było się tamtędy przedostać. Gdy znajdzie się wewnątrz, poszukiwania nie będą trwały długo. Reżyserzy tajnej operacji, wymagającej zakonspirowanej siedziby na obcym terytorium pozostaną w domu z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie mogli dokładnie ocenić liczebności i uzbrojenia atakujących sił, a ryzyko pojmania lub śmierci na zewnątrz było zbyt duże. Ważniejszy był jednak drugi powód. Dokumenty należało zniszczyć, spalić, a nie podrzeć, jak nauczyło ich doświadczenie z Teheranu. Dyrektywy, teczki z aktami, sprawozdania z przebiegu operacji, materiały dodatkowe – wszystko to musiało zniknąć. Syreny na Victoria Peak stawały się głośniejsze; szalony wyścig w górę stromych dróg prawie się zakończył.

– Teraz odliczamy – powiedział Bourne, nastawiając zapalnik czasowy na ostatnim ładunku plastiku. – Nie dam ci go, ale zużyję z korzyścią dla ciebie, a także dla mnie. Trzydzieści sekund, majorze Allcott-Price. – Jason rzucił ładunek łukiem jak najdalej w prawo, w kierunku frontowego muru.

– Moja broń! Na litość boską, daj mi pistolet!

– Jest na ziemi. Pod moją nogą. Zabójca schylił się.

– Zejdź z niego!

– Kiedy zechcę. A na pewno zechcę. Ale jeżeli spróbujesz go wziąć, następną rzeczą, jaką zobaczysz, będzie cela w więzieniu garnizonowym w Hongkongu i – zgodnie z życzeniem – szubienica, gruby stryczek i kat w niedalekiej przyszłości.

Morderca spojrzał w górę z przerażeniem.

– Ty przeklęty kłamco! Kłamałeś!

– Często. A ty nie?

– Powiedziałeś…

– Wiem, co powiedziałem. Wiem również, dlaczego tu jesteś i dlaczego zamiast dziewięciu naboi masz trzy.

– Co?

– Ty jesteś moją przynętą, majorze. Kiedy cię stąd wypuszczę z pistoletem, pobiegniesz w stronę bramy albo zniszczonej części ogrodzenia – sam zadecydujesz. Oni będą próbowali cię zatrzymać. Oczywiście odpowiesz ogniem, a gdy oni skoncentrują się na tobie, ja wejdę do środka.

– Ty sukinsynu!

– Czuję się urażony, ale przecież zostałem pozbawiony uczuć, tak więc nie ma to większego znaczenia. Po prostu muszę się dostać do środka…

Ostatni wybuch wyrwał z ziemi ozdobne drzewo; jego korzenie gruchnęły w nadwerężoną część ogrodzenia. Posypały się kamienie, niemalże całkowicie rujnując mur, a pękające bryły rozstępowały się pod wpływem wtórnego uderzenia. Żołnierze z oddziału pełniącego straż przy bramie ruszyli do przodu.

– Teraz! – ryknął Delta i wyprostował się.

– Daj mi rewolwer! Zejdź z niego.

Nagle Jason Bourne zamarł. Nie mógł ruszyć się z miejsca, tylko wiedziony jakimś instynktem wymierzył zabójcy cios kolanem w gardło powalając go na ziemię. Za roztrzaskanymi szklanymi drzwiami prowadzącymi do płonącego foyer pojawił się człowiek. Twarz miał zakrytą chustką, ale jego utykająca noga była widoczna. Jego kuśtykająca noga! Niewyraźna postać utorowała sobie drogę przez drzwi za pomocą protezy, po czym niezdarnie zeszła po trzech stopniach na wyłożony płytami dziedziniec wychodzący na wspaniałe niegdyś ogrody. Mężczyzna wysunął się do przodu i krzyknął najgłośniej jak umiał, nakazując strażnikom, którzy go słyszeli, wstrzymać ogień. Nie musiał odsłaniać chustki, Delta znał tę twarz. Była to twarz jego wroga. Paryż, cmentarz pod Paryżem. Aleksander Conklin przyszedł wtedy go zabić. Na wysokim szczeblu zapadł wyrok: nie do uratowania.

– Dawidzie! To ja, Aleks! Nie rób tego! Przestań! To ja, Dawidzie! Jestem tu, by ci pomóc!

– Jesteś tu, aby mnie zabić. Chciałeś zabić mnie w Paryżu, próbowałeś znowu w Nowym Jorku. Treadstone-71! Masz krótką pamięć, draniu!

– A ty nie masz żadnej pamięci, do cholery! Stałeś się Deltą, bo oni tego chcieli! Znam całą historię, Dawidzie. Jestem tu, bo powiązaliśmy ze sobą wszystkie fakty! Marie, Mo Panov i ja! Wszyscy jesteśmy tutaj. Marie jest bezpieczna!

– Kłamstwa! Sztuczki! Wy wszyscy razem ją zabiliście! Zabiłbyś ją już w Paryżu, ale nie dopuściłem cię do niej! Trzymałem ją z dala od ciebie!

– Ona nie umarła, Dawidzie! Ona żyje! Mogę ją przyprowadzić! Zaraz!

– Kolejne kłamstwa! – Delta przykucnął, pociągnął za spust i ostrzelał patio. Pociski odbijały się rykoszetem i wpadały do palącego się foyer, ale z niezrozumiałych powodów omijały samego człowieka. – Chcesz mnie zwabić, tak aby móc wydać rozkaz – i będę martwy. Nie do uratowania – wykonano! Nie ma mowy, oprawco! Wchodzę do środka. Dopadnę tych cichych konspiratorów, którzy są za tobą! Oni są tam! Wiem, że tam są! – Bourne chwycił leżącego mordercę, postawił go na nogi i podał mu broń. – Chciałeś Jasona Bourne'a, jest twój! Uwalniam go tutaj, koło tych róż. Zabij go, a ja zabiję ciebie!

Komandos, na wpół oszalały, na wpół żywy, gwałtownie rzucił się do ucieczki poprzez kwitnące krzaki oddalając się od Bourne'a. Początkowo biegł ścieżką, później, widząc, że żołnierze obstawili mur od północy i od południa, błyskawicznie zawrócił. Gdyby pojawił się we wschodniej części ogrodu, dostałby się pomiędzy oba oddziały. I już by nie żył.

– Nie mam więcej czasu, Conklin! – wrzasnął Bourne. Dlaczego nie mógl zabić człowieka, który go zdradził? Pociągnij za spust! Zabij ostatniego z Treadstone-71. Zabij. Zabij! Co go powstrzymywało]

Morderca przebiegł przez kwietnik, chwycił gorącą lufę pistoletu maszynowego Bourne'a, wykręcił ją do dołu, wymierzył ze swojej broni do Jasona i strzelił. Pocisk drasnął Bourne'a w czoło; wściekły pociągnął za spust swego automatu. Kule zadudniły o ziemię powodując drgania na małym poletku ich zawziętej, śmiertelnej walki. Chwycił pistolet Anglika wykręcając go w lewo. Z okaleczoną prawą ręką zabójca nie miał szans w starciu z człowiekiem z „Meduzy”. Broń wystrzeliła w chwili, gdy Bourne ją wyszarpnął. Oszust upadł do tyłu na trawę, a w jego szklistych oczach widniała świadomość poniesionej klęski.

– Dawid! Na litość boską, posłuchaj mnie! Musisz…

– Nie ma tu żadnego Dawida! – wrzasnął Jason, wbijając kolano w tors mordercy. – Moje prawdziwe nazwisko brzmi Bourne, który jest potomkiem Delty spłodzonego przez „Meduzę”! Dama z Wężem! Pamiętasz?

– Musimy porozmawiać!

– Musimy umrzeć. T y musisz umrzeć! Ci konspiratorzy wewnątrz to mój dług, dług wobec Marie! Oni muszą umrzeć! – Bourne chwycił mordercę za klapę kurtki i postawił go na nogi. – Powtarzam! Oto Jason Bourne! Jest wasz!

– Nie strzelajcie! Wstrzymajcie ogień! – krzyknął chrapliwie Conklin, podczas gdy zdezorientowani żołnierze z trzech oddziałów piechoty morskiej zaczęli zwierać szeregi, a ogłuszające swym przeraźliwym gwizdem syreny policyjne z Hongkongu umilkły przed zniszczoną bramą.

Człowiek z „Meduzy” gwałtownym ruchem chwycił komandosa za kark i pchnął go w stronę światła bijącego od buzujących płomieni i wzmocnionego przez reflektory. * – Oto on! To zdobycz, o którą wam chodziło!

Wybuchła strzelanina. Morderca zachwiał się, padł na ziemię i koziołkując starał się umknąć przed kulami.

– Przestańcie! Nie jego! Na litość boską, wstrzymajcie ogień. Nie zabijajcie go!

– Nie jego? – zagrzmiał Jason Bourne. – Nie jego? Tylko mnie! Czy tak, ty skurwysynu? Teraz ty umieraj! Za Marie, za Echo, za nas wszystkich!

Pociągnął za spust pistoletu maszynowego, jednakże kule nadal nie trafiały do celu! Odwrócił się, cofnął, a następnie pochylił do przodu i skierował swą śmiercionośną broń w stronę obu przegrupowujących się oddziałów. Ponownie oddał kilka dłuższych serii, kucając, robiąc uniki i przemykając się za krzakami róż z miejsca na miejsce. Celował jednak ponad ich głowami! Dlaczego? Dzieci nie mogły go powstrzymać. Ale przecież te dzieci, zmuszone do wykonywania rozkazów nie powinny umierać za tych, którzy nimi manipulują. Musi się dostać do zakonspirowanego domu. Teraz! Niewiele czasu zostało. Nadszedł właściwy moment!

– Dawidzie! – rozległ się kobiecy głos. O, Chryste, kobiecy głos! – Dawidzie, Dawidzie, Dawidzie! – Postać w plisowanej spódnicy wybiegła z domu! Zbliżyła się do Aleksandra Conklina i odepchnęła go na bok. Pozostała na dziedzińcu sama. – To ja, Dawidzie! Jestem tutaj. Jestem bezpieczna! Wszystko jest w porządku, kochany!

Kolejny podstęp, jeszcze jedno kłamstwo. To jest jakaś stara kobieta z siwymi, białymi włosami!

– Niech pani zejdzie mi z drogi, bo zabiję. To jeszcze jedna sztuczka!

– Dawidzie, to j a. Nie słyszysz mnie?…

– W i d z ę! To podstęp!

– Nie, Dawidzie.

– Nie nazywam się Dawid. Powiedziałem pani przyjacielowi, tej szumowinie, że nie ma tu żadnego Dawida.

– Nie! – krzyknęła Marie rozpaczliwie potrząsając głową i biegnąc w stronę kilku żołnierzy, którzy czołgali się po trawie z dala od kłębiących się, zanikających już obłoków gazu. Posuwali się na kolanach, mając przed sobą Bourne'a jak na dłoni; niezdecydowanie kierowali ku niemu uniesione lufy karabinów. Marie stanęła pomiędzy zbliżającymi się żołnierzami a ich celem.

– Czy nie wyrządziliście mu już dosyć zła? Na miłość boską, niech ich ktoś powstrzyma!

– I da się rozwalić jakiemuś kurewskiemu terroryście? – rozległ się donośny, młody głos z oddziału przy frontowym murze.

– On wcale nie jest taki, jak myślicie! Do takiego stanu doprowadzili go ludzie, którzy są tam w środku. Słyszeliście, co mówił. Nie będzie do was strzelał, jeżeli przerwiecie ogień!

– Przecież już strzelał – mruknął oficer,

– Ale ty jeszcze trzymasz się na nogach! – krzyknął w odpowiedzi Aleks Conklin stojący na skraju dziedzińca. – On jest lepszym strzelcem i ma więcej środków samoobrony niż którykolwiek z tych tutaj ludzi. Weź to pod uwagę. Ja wziąłem!

– Nie jesteś mi potrzebny! – wrzasnął Jason Bourne, ponownie oddając serię z broni maszynowej w kierunku płonącej ściany domu.

Nagle morderca zerwał się na nogi, po czym zadał cios znajdującemu się najbliżej żołnierzowi, młodzikowi z odkrytą głową, który wciąż krztusił się od gazu. Wyrwał mu broń, kopnięciem w głowę obalił na ziemię i wycelował w kolejnego żołnierza, który runął do tyłu chwytając się za brzuch. Zabójca obrócił się i z pistoletu maszynowego podobnego do broni Bourne'a wymierzył do oficera przestrzeliwując mu szyję. Gdy ciało osuwało się na ziemię, wyrwał broń z bezwładnych rąk. Przez moment wahał się, oceniając swoje szansę, a następnie wsunął pistolet pod lewe ramię. Delta obserwował, instynktownie odgadując, co zrobi komandos; wiedział, że będzie próbował zmylić przeciwnika.

To właśnie zrobił. Wystrzelił znowu kilka krótkich serii w kierunku zbitych szeregów młodych, niedoświadczonych żołnierzy znajdujących się przy frontowym ogrodzeniu; biegnąc zakosami starał się przemknąć przez niewielki trawnik, aby następnie móc się ukryć wśród wysokich kwiatów, które rosły na lewo od Bourne'a. Była to jedyna możliwa droga ucieczki, przez najsłabiej oświetloną, zburzoną prawą część tylnego ogrodzenia.

– Zatrzymać go! – krzyknął Conklin, który ogarnięty wściekłością kuśtykał po całym dziedzińcu. – Ale nie strzelać! Nie zabijać go! Na Chrystusa, nie zabijać go!

– Gówno! – rzucił w odpowiedzi ktoś z oddziału zgrupowanego obok lewej części tylnego muru. Tymczasem zabójca klucząc, zawracając i kucając, przedostał się szybko w stronę zwalonego muru, nieprzerwanym ogniem z karabinu zmuszając żołnierzy do zachowania pewnej odległości. Gdy w komorze pistoletu zabrakło pocisków, rzucił go na ziemię, chwycił zamiast niego karabin maszynowy i rozpoczął swój końcowy bieg ku zwalonemu ogrodzeniu, ostrzeliwując jednocześnie nacierający oddział żołnierzy. Dotarł na miejsce. Ciemność w oddali była jego ucieczką.

– Ty sukinsynu! – Był to krzyk nastolatka, głos niedojrzały, wyrażający cierpienie, a jednak morderczy. – Zabiłeś mojego kumpla! Strzeliłeś mu w twarz! Zapłacisz za to, ty zasrańcu!

Młody czarnoskóry żołnierz odskoczył od swego białego, nieżywego towarzysza i rzucił się w stronę muru, podczas gdy zabójca odwrócił się przeskakując przez gruzy. Kolejnym strzałem trafił żołnierza w ramię;

chłopak upadł na ziemię, przeturlał się w lewo i wystrzelił cztery razy.

W chwilę potem rozległ się rozdzierający, przeraźliwy krzyk protestu. Był to krzyk śmierci; oszust z rozszerzonymi ze strachu oczyma zwalił się na stos kamieni. Major Allcott-Price, dawny komandos z Oddziałów Królewskich zginął.

Bourne z podniesioną bronią ruszył do przodu, podczas gdy Marie podbiegła do skraju dziedzińca. Dzieliło ich zaledwie parę metrów.

– Nie rób tego, Dawidzie!

– Nie jestem Dawidem, proszę pani! Niech pani zapyta swojego nikczemnego przyjaciela. Znamy się od lat. Niech mi pani zejdzie z drogi! – Dlaczego nie potrafił jej zabić? Jeden strzał i mógłby dalej robić to, co zrobić musiał! Dlaczego?

– Dobrze! – wrzasnęła Marie nie dając za wygraną. – Nie ma Dawida, w porządku? Jesteś Jason Bourne! Jesteś Delta! Jesteś kimkolwiek chcesz, ale jesteś również mój! Jesteś moim mężem! – To zaskakujące wyznanie podziałało na słyszących je żołnierzy z siłą uderzenia piorunu. Oficerowie podnieśli ręce do góry, wydając komendę wstrzymania ognia; zarówno oni, jak i ich ludzie nie mogli ukryć zdziwienia.

– Nie znam cię!

– To jest mój głos. Znasz go, Jasonie.

– Podstęp! Aktorka! Gra! Kłamstwo! To zostało ukartowane.

– Jeżeli wyglądam inaczej, to dzięki tobie, Jasonie Bourne!

– Zejdź mi z drogi, bo zabiję!

– Nauczyłeś mnie tego w Paryżu! Na rue de Rivoli, hotel Meurice, kiosk z gazetami na rogu ulicy. Pamiętasz? Gazety opisujące historię z Zurychu, moje zdjęcie na pierwszych stronach. Mały hotel na Montparnassie, gdy płaciliśmy rachunek, konsjerż czytający gazetę i moje zdjęcie przed jego oczami! Byłeś tak wystraszony, że kazałeś mi wybiec na zewnątrz… Taksówka! Pamiętasz taksówkę? Jechaliśmy do Issy-les-Moulineaux – nigdy nie zapomnę tej okropnej nazwy.,,Zmień fryzurę”, powiedziałeś. „Odsłoń czoło albo zwiąż włosy”. Powiedziałeś, że ci wszystko jedno, co zrobię, bylebym się zmieniła. Zapytałeś, czy mam kredkę, i kazałeś mi pogrubić i przedłużyć brwi. To są twoje własne słowa, Jasonie! Walczyliśmy o życie i chciałeś, żebym wyglądała inaczej niż na fotografii, którą znała cała Europa! Musiałam stać się kameleonem, bo Jason Bourne był kameleonem. On musiał nauczyć tego swoją kochankę, swoją żonę! I to właśnie zrobiłam, Jasonie!

– Nie! – krzyknął Delta, a głos jego przeszedł w ryk. Opanowało go zwątpienie, a jego umysł zaczęła ogarniać panika. Widział te obrazy! Rue de Rivoli, Montparnasse, taksówka. Słuchaj mnie. Jestem kameleonem, który zwie się Kain i nauczę cię wielu rzeczy, których wcale nie chcę cię nauczyć, ale w tych okolicznościach muszę. Potrafię zmienić kolor skóry i stopić się w jedno z poszyciem dżungli, potrafię wyczuć nosem kierunek wiatru. Potrafię przedzierać się przez naturalne i stworzone przez człowieka dżungle. Alfa, Bravo, Chanie, Delta… Delta to Charlie, a Chanie to Kain. Jestem Kainem. Jestem śmiercią, l to ja muszę ci powiedzieć, kim jestem i utracić cię.

– Na pewno pamiętasz! – zawołała żona Dawida Webba.

– Podstęp! Rzeczywiście wypowiedziałem te słowa. Oni ci je przekazali. Bo muszą mnie powstrzymać.

– Niczego mi nie przekazali. Niczego od nich nie chcę. Chcę tylko mojego męża! Jestem Marie!

– Jesteś oszustwem! Oni ją zabili! – Delta pociągnął za spust. Grad kuł wzbił w powietrze ziemię w pobliżu stóp Marie. Karabiny szybko uniosły się do góry gotowe do strzału.

– Nie róbcie tego! – rzekła Marie zwracając głowę w kierunku żołnierzy; w jej oczach była furia, a słowa brzmiały jak rozkaz. – Dobrze, Jasonie. Jeżeli ty mnie nie znasz – ja nie chcę żyć. Nie potrafię się jaśniej wyrazić, kochany. Dlatego rozumiem twoje postępowanie. Odrzucasz życie, ponieważ ten drugi człowiek, który w tobie tkwi, jest przekonany, że ja nie żyję i nie chcesz żyć beze mnie. Rozumiem to doskonale, bo ja też nie chcę żyć bez ciebie. – Marie zrobiła kilka kroków i stanęła nieruchomo.

Delta podniósł karabin maszynowy; wystający z lufy celownik zatrzymał się na szarych włosach przetykanych białymi pasemkami. Palec wskazujący Jasona zacisnął się na spuście. Nagle, bezwiednie, jego prawa ręka zaczęła drżeć, a po chwili również lewa. Śmiercionośna broń zakołysała się – początkowo powoli – w przód i w tył, potem szybciej – zataczając koła. Głowa Bourne'a drgała konwulsyjnie, coraz gwałtowniej, a szyja nie mogła tego drżenia opanować.

Wśród tłumu zebranego kilkadziesiąt metrów dalej, przy tlących się ruinach bramy i wartowni, wybuchło zamieszanie. Ktoś szamotał się z dwoma żołnierzami.

– Puśćcie mnie, wy cholerni głupcy! Jestem lekarzem, jego lekarzem! – Mocnym szarpnięciem Morris Panov wyrwał się i pobiegł przez trawnik w stronę oślepiających świateł reflektorów. Zatrzymał się w odległości pięciu metrów od Bourne'a.

Delta zaczął jęczeć, odgłosy, które wydawał, były nieludzkie. Jason Bourne upuścił broń… a Dawid Webb padł na kolana i rozpłakał się. Marie ruszyła ku niemu.

– Nie – zarządził Panov spokojnie, lecz stanowczo, zatrzymując żonę Webba. – On ma przyjść do ciebie. Musi to zrobić.

– On mnie potrzebuje!

– Ale nie w ten sposób. On ma cię rozpoznać. Dawid musi ciebie rozpoznać i uwolnić się od swojego drugiego ja! Ty nie możesz tego zrobić za niego. On musi to zrobić sam.

Cisza. Reflektory. Ogień.

Jak zastraszone, zbite dziecko Dawid Webb podniósł głowę. Po policzkach spływały mu łzy. Powoli, z trudem podniósł się z kolan i pobiegł wprost w ramiona swojej żony.

Загрузка...