RZODZIAŁ 10

Aiya'. – ryknął Liang dając nurka spod plastikowej osłony. Pociski cięły po ścianie i rozrywały się nad ich głowami, Webb rzucił się ku Chińczykowi, doczołgał się do niego i wyciągnął z futerału myśliwski nóż.

– Nie! Co pan robi? – pisnął Liang, kiedy leżący na boku Dawid złapał go z przodu za koszulę i wbił mu ostrze w podbródek, rozcinając skórę. Pociekła krew.

– Aaaaa! – W piekle, jakie rozpętało się na estakadzie, nikt nie usłyszał histerycznego krzyku.

– Daj mi numer! Już!

– Niech pan mi tego nie robi! Przysięgam, nie wiedziałem*, że to pułapka.

– To nie na mnie zastawili pułapkę, Liang – szepnął 'łapiąc oddech Webb; po twarzy spływał mu pot. – To na ciebie!

– Na mnie? Pan zwariował! Dlaczego na mnie?

– – Ponieważ wiesz, że tu teraz jestem, widziałeś mnie i rozmawiałeś ze mną. Zadzwoniłeś i już im jesteś niepotrzebny.

– Ale dlaczego?

– Dostałeś numer telefonu. Wykonałeś swoją robotę, a im nie wolno zostawiać za sobą żadnych śladów.

– To nic nie wyjaśnia.

Może wyjaśni to moje nazwisko. Nazywam się Jason Bourne. O. mój Boże…! – wyszeptał Liang. Popatrzył na Dawida męinymi. szklanymi oczyma. Pobladł na twarzy i rozchylił usta.

– Można do nich dotrzeć tylko przez ciebie – stwierdził Webb. – Jesteś już martwy.

– Nie, nie! – potrząsnął głową Chińczyk. – To niemożliwe. Nie znam nikogo, tylko ten numer! Aparat zamontowany jest w opuszczonym biurze w Centrum „Nowy Świat”, tylko w tym celu. Proszę! Ten numer to trzydzieści cztery, czterysta jeden. Niech pan mnie nie zabija, panie Bourne. Na miłość naszego chrześcijańskiego Boga, niech pan tego nie robi!

– Gdybym choć przez chwilę myślał, że ta pułapka została zastawiona na mnie, miałbyś już dawno poderżnięte gardło, a nie draśnięty podbródek. Trzydzieści cztery, czterysta jeden?

– Tak, dokładnie tak!

Strzały umilkły tak samo nagle i niespodziewanie, jak się rozległy.

– Centrum „Nowy Świat” jest dokładnie nad nami, prawda? Jedno z tych okien, tam wysoko.

– Dokładnie tak! – Liang zadrżał, niezdolny oderwać oczu od twarzy Dawida. Potem zacisnął mocno powieki, aż pociekły mu łzy, i potrząsał gwałtownie głową. – Nigdy pana nie widziałem. Przysięgam na święty krzyż Jezusowy!

– Czasami nie wiem, czy jestem w Hongkongu, czy może raczej w Watykanie.

Webb uniósł głowę i rozejrzał się. Wokół na estakadzie przerażeni ludzie z wahaniem wstawali z ziemi. Matki obejmowały dzieci, mężczyźni podawali ręce kobietom, wszyscy podnosili się powoli na kolana, na nogi, a potem w popłochu biegli w stronę Łuku Salisbury.

– Kazano ci zatelefonować właśnie stąd, prawda? – spytał nagle Dawid odwracając się do przerażonego hotelarza.

– Tak, sir.

– Dlaczego? Czy podali ci jakiś powód?

– Tak, sir.

– Na miłość boską, otwórz oczy!

– Tak, sir. – Liang wykonał polecenie i od razu uciekł spojrzeniem w bok. – Powiedzieli, że nie mają zaufania do gościa, który poprosił o apartament 690. Że jest człowiekiem, który potrafi każdego zmusić do kłamstwa. Dlatego chcieli mnie mieć na oku, kiedy będę do nich dzwonił… Panie Bourne… nie, nie wymówiłem tego nazwiska! Panie Cruett, cały dzień próbowałem się z panem skontaktować, panie Cruett! Chciałem, żeby pan wiedział, że wywierano na mnie nieustanny nacisk. Ciągle do mnie dzwonili. Chcieli wiedzieć, kiedy dokładnie do nich zatelefonuję – z tego miejsca. Powtarzałem im, że jeszcze pan nie przyjechał! Co innego mogłem zrobić? Bez przerwy starałem się z panem skontaktować, co świadczy, że chciałem pana ostrzec. To chyba oczywiste, prawda?

– Oczywiste jest tylko to, że jesteś skończonym durniem.

– Nie nadaję się do tej roboty, sir.

– Więc dlaczego się za nią bierzesz?

– Pieniądze, sir! Byłem z Chiangiem, w Kuomintangu. Mam żonę i pięcioro dzieci, dwóch synów i trzy córki. Muszę się stąd wydostać! Oni sprawdzają, jakie kto ma pochodzenie, każdemu przylepiają etykietkę i nie ma od niej odwołania. Jestem wykształconym człowiekiem! Skończyłem uniwersytet w Fudanie, byłem drugi na roku;

miałem swój własny hotel w Szanghaju. Ale to wszystko jest teraz bez znaczenia. Kiedy zacznie tu rządzić Pekin, jestem martwy, ja i cała moja rodzina. A teraz pan mi mówi, że jestem martwy już w tej chwili. Co mam robić?

– Pekin nie ruszy kolonii. Oni niczego tutaj nie zmienią – oświadczył Dawid, przypominając sobie, co mu powiedziała Marie tego straszliwego wieczoru, kiedy McAllister wyszedł z ich domu. – Dopóki do władzy nie dojdą szaleńcy.

– Oni wszyscy są szaleni, sir. Niech pan w nic innego nie wierzy. Pan ich nie zna!

– Może i nie znam. Ale poznałem paru z was. l szczerze mówiąc, nie odniosłem najlepszego wrażenia.

– Kto jest wśród was bez grzechu, niechaj pierwszy rzuci kamieniem, sir.

– Kamieniem, ale nie srebrem, którym obłowiłeś się przy Chiangu.

– Sir?

– Jak się nazywają twoje trzy córki? Szybko!

– Nazywają się… nazywają się… Wang… Wang Sho…

– Daj spokój! – krzyknął Dawid patrząc w stronę Łuku Salis-bury. – Ni buski ren! Nie jesteś człowiekiem, jesteś świnią. Żyj zdrowo, Liang, żołnierzu Kuomintangu. Żyj zdrowo, dopóki ci na to pozwolą. Szczerze mówiąc, mam gdzieś twoje zdrowie.

Wstał, gotów rzucić się z powrotem na ziemię na widok jakiegoś podejrzanego błysku w którymś z okien po lewej stronie. Oczy Jasona Bourne'a były dokładne: za oknami nic się nie działo. Dawid dołączył do spanikowanego tłumu i torując sobie przezeń drogę przedostał się na Salisbury Road.

Zatelefonował z aparatu zainstalowanego w zatłoczonym, hałaśliwym pasażu na tyłach Nathan Road. Do prawego ucha wsadził palec wskazujący, żeby lepiej słyszeć.

– Wei? – odezwał się męski głos.

– Tu Bourne, będę mówił po angielsku. Gdzie jest moja żona?

– Wodę tian a! Powiadają, że potrafisz mówić w naszym języku w kilku dialektach.

– To było dawno temu. Chcę, żebyście mnie dokładnie zrozumieli. Pytałem cię o moją żonę!

– To Liang dał ci ten numer?

– Nie miał wyboru.

– A więc jest już martwy.

– Nie dbam o to, co z nim zrobicie, ale na waszym miejscu chwilę bym się zastanowił, zanim bym go zabił.

– Dlaczego? To tyle, co rozgnieść robaka.

– Wybraliście do tej roboty skończonego głupka, więcej, histeryka. Rozmawiał ze zbyt wieloma ludźmi. Telefonista powiedział mi, że Liang wydzwaniał do mnie bez przerwy co kilka minut…

– Wydzwaniał do ciebie?

– Przyleciałem dziś rano. Gdzie moja żona…

– Liang to kłamca!

– Nie spodziewaliście się, że nie zatrzymam się w tym apartamencie? Kazałem mu, żeby mnie przeniósł do innego pokoju. Widziano, jak rozmawialiśmy ze sobą i kłóciliśmy się. Przyglądało się temu pół tuzina urzędników z recepcji. Zabijając go, narobicie więcej zamieszania, niż komukolwiek z nas jest to potrzebne. Policja zacznie szukać bogatego Amerykanina, który nagle zapadł się pod ziemię.

– Liang narobił w portki – odezwał się Chińczyk. – Może to wystarczy.

– Wystarczy. Teraz, co z moją żoną?

– Słyszę, słyszę. Nie jestem upoważniony do przekazywania tego rodzaju informacji.

– Więc daj mi kogoś, kto jest. Zaraz!

– Spotkasz się z ludźmi, którzy wiedzą więcej.

– Kiedy?

– Odezwiemy się. W którym mieszkasz pokoju?

– Ja się odezwę. Za piętnaście minut.

– Wydajesz mi rozkazy?

– Wiem, gdzie cię znaleźć, za którym siedzisz oknem, w którym gabinecie. Sfuszerowaleś sprawę z tym karabinem. Powinieneś poczernić lufę, to podstawowa zasada. Za trzydzieści sekund będę trzydzieści metrów od twoich drzwi, ale ty nie będziesz wiedział, w którym miejscu, a poza tym nie możesz odejść od telefonu.

– Nie wierzę ci!

– Więc sprawdź! To nie ty mnie teraz obserwujesz, to ja obserwuję ciebie. Masz piętnaście minut. Kiedy zadzwonię ponownie, chcę rozmawiać z moją żoną.

– Nie ma jej tutaj.

– Gdybym choć przez chwilę pomyślał, że tam jest, już dawno byś nie żył, a twoja odrąbana głowa wyfrunęłaby przez okno i dołączyła do innych portowych śmieci. Jeśli sądzisz, że przesadzam, zrób małą sondę. Zapytaj ludzi, którzy mieli ze mną do czynienia. Zapytaj swojego taipana, nie istniejącego Yao Minga.

– Nie mogę sprawić, żeby pojawiła się tutaj twoja żona, Jasonie Bourne! – wrzasnął wystraszony pomagier.

– Daj mi numer, pod który mogę do niej zadzwonić. Albo usłyszę jej głos… w rozmowie ze mną… albo nic z tego nie zostanie. Oprócz twojego bezgłowego trupa z krwawiącą szyją, którą przykrywać będzie czarna chusta. Piętnaście minut!

Dawid odwiesił słuchawkę i otarł pot z twarzy. Udało się. Jego umysł i słowa należały do Jasona Bourne'a. Zanurzył się głęboko w przeszłość – przeszłość, którą niejasno tylko sobie przypominał – i instynktownie wiedział, co robić, co mówić, jakich użyć gróźb. Ktoś musiał go tego nauczyć. Pozory wzięły górę nad rzeczywistością. A może rzeczywistością był ten, który chciał wyjść na zewnątrz i przejąć kontrolę, ten, który przekonywał Dawida Webba, żeby zaufał postaci kryjącej się w jego wnętrzu?

Wyszedł z nieznośnie zatłoczonego pasażu i skręcił w prawo, przedzierając się przez równie gęsty tłum wypełniający chodnik. Złota Mila Tsimshatsui, podobnie jak on, szykowała się do nocnego życia. Teraz wróci do hotelu; zastępca dyrektora jest już zapewne daleko stąd i rezerwuje sobie lot na Tajwan, jeżeli w ogóle w jego histerycznych oświadczeniach było jakieś ziarno prawdy. Webb pojedzie na swoje piętro windą towarową, w razie gdyby ktoś jeszcze oczekiwał go w hotelowym holu, w co zresztą wątpił. Snajper w opuszczonym biurze Centrum „Nowy Świat” nie miał prawa podejmować samodzielnych decyzji; nie był dowódcą, lecz wynajętym mordercą, teraz obawiającym się o własne życie.

Z każdym krokiem oddech Dawida stawał się coraz krótszy, coraz mocniej waliło mu serce. Za dwanaście minut usłyszy głos Marie. O, Boże, jak bardzo chciał ją usłyszeć! Musiał ją usłyszeć! Tylko to się liczyło, tylko to mogło go uchronić przed popadnięciem w szaleństwo.

Twoje piętnaście minut minęło – oświadczył Webb siedząc na skraju łóżka, starając się opanować łomot serca i zastanawiając się, czy słychać jego walenie po drugiej stronie linii. Miał nadzieję, że nie drży mu głos.

– Zadzwoń pod numer pięćdziesiąt dwa, sześćset pięćdziesiąt trzy.

– Pięćdziesiąt… – Dawid rozpoznał centralę. – Trzymacie ją w Hongkongu, nie w Koulunie.

– I tak zostanie natychmiast przeniesiona w inne miejsce.

– Zadzwonię do ciebie ponownie, kiedy z nią porozmawiam.

– Nie ma takiej potrzeby, Jasonie Bourne. Pod tamtym numerem znajdziesz ludzi, którzy udzielą ci wszelkich wyjaśnień. Moja robota jest skończona. Nigdy mnie nie widziałeś i nie zobaczysz.

– Nie muszę. Kiedy będziesz wychodzić ze swej kryjówki, ktoś zrobi ci zdjęcie. Nie będziesz wiedział, kto i w którym miejscu cię sfotografuje. Ujrzysz prawdopodobnie mnóstwo ludzi – na korytarzu, w windzie i w holu – ale nie będziesz wiedział, który z nich jest wyposażony w aparat podobny do guzika w męskiej marynarce albo do ozdóbki na damskiej torebce. Życzę ci dobrego samopoczucia, sługusie. I przyjemnych rozważań.

Webb przycisnął widełki aparatu; odczekał trzy sekundy, puścił widełki, a gdy usłyszał sygnał centrali, wystukał numer. Wydawało mu się, że słyszy dzwonek. Chryste, nie był w stanie tego wytrzymać!

– Wei?

– Tu Bourne. Chcę mówić z moją żoną.

– Jak pan sobie życzy.

– Dawid?

– Czy dobrze się czujesz?! – krzyknął Webb czując, że jest bliski histerii.

– Tak, jestem tylko zmęczona, to wszystko, kochanie. Czy u ciebie wszystko w porządku…

– Czy cię skrzywdzili… czy któryś z nich cię dotknął?

– Nie, Dawidzie, są właściwie całkiem mili. Ale wiesz, jaka czasem bywam zmęczona. Pamiętasz ten tydzień w Zurychu, kiedy chciałeś obejrzeć Fraumunster, zwiedzić muzea i popływać żaglówką po Limmacie, a ja powiedziałam, że po prostu nie jestem w formie?

Nie było żadnego tygodnia w Zurychu. Byl tylko trwający jedną noc koszmar, kiedy oboje omal nie stracili życia. On maltretowany przez swoich niedoszłych katów, ona prawie zgwałcona, skazana na śmierć na opuszczonym parkingu przy Guisan Quai. Co takiego starała się mu przekazać?

– Tak, pamiętam.

– Więc nie powinieneś się o mnie martwić, kochanie. Dzięki Bogu, że tam jesteś! Wkrótce będziemy razem, obiecali mi to. Wszystko będzie tak jak w Paryżu, Dawidzie. Pamiętasz Paryż, kiedy myślałam, że cię utraciłam? Wtedy było to straszne, ale teraz takie nie będzie. Przyszedłeś do mnie i oboje wiedzieliśmy, dokąd pójść. Pamiętasz tę uroczą ulicę, wzdłuż której rósł szpaler ciemnozielonych drzew i…

– Wystarczy, pani Webb – przerwał jej męski głos. – Czy może powinienem raczej powiedzieć, pani Bourne – dodał mężczyzna mówiąc wprost do słuchawki.

– Pomyśl, Dawidzie, i bądź ostrożny! – krzyknęła z oddali Marie. – I nie przejmuj się, kochanie! Ta urocza ulica, wzdłuż której rosły zielone drzewa, moje ulubione drzewa…

– Tingzhi! – wrzasnął męski głos, wydając po chińsku rozkazy. – Zabierzcie ją stąd! Ona przekazuje mu informacje! Szybko! Nie pozwólcie jej mówić!

– Jeśli zrobicie jej jakąkolwiek krzywdę, będziecie tego żałować do końca waszego krótkiego życia – odezwał się lodowatym tonem Webb. – Przysięgam na Chrystusa, że was znajdę.

– Jak dotąd nie było powodu, byśmy traktowali się w nieuprzejmy sposób – odparł powoli mężczyzna; w jego tonie brzmjała szczerość. – Słyszał pan swoją żonę. Jest dobrze traktowana. Na nic się nie skarży.

– Coś jest z nią nie w porządku. Co takiego, u diabła, jej zrobiliście, o czym nie może mi powiedzieć?

– To tylko napięcie, panie Bourne. A jednak przekazała panu jakąś wiadomość, starając się niewątpliwie opisać w podnieceniu miejsce, w którym się znajduje – całkowicie mylnie, powinienem dodać – a nawet jeśli wiernie, to i tak informacja ta będzie dla pana równie bezużyteczna jak numer telefonu. Pańska żona jest już w drodze do innego apartamentu, jednego z milionów, jakie się znajdują w Hongkongu. Po cóż zresztą mielibyśmy ją krzywdzić? To byłoby sprzeczne z naszymi zamiarami. Chce się z panem spotkać wielki taipan.

– Yao Ming?

– Podobnie jak pan, używa wielu nazwisk. Może się wam uda zawrzeć ugodę.

– Albo się nam uda, albo on umrze. Razem z tobą.

– Wierzę w to, co mówisz, Jasonie Bourne. Zabiłeś kiedyś mojego bliskiego krewnego, który schronił się przed tobą we własnej twierdzy na wyspie Lantau. Jestem pewien, że sobie przypominasz.

– Nie przechowuję żadnych wspomnień. Yao Ming. Kiedy?

– Tej nocy.

– Gdzie?

– Musi pan zrozumieć, że taipana łatwo rozpoznać, więc na spotkanie trzeba wybrać jakieś naprawdę niezwykłe miejsce.

– Przypuśćmy, że to ja je wybiorę?

– Propozycja nie do przyjęcia. Proszę nie nalegać. Mamy pańską żonę.

Dawid zastygł; tracił kontrolę, której tak desperacko teraz potrzebował.

– Co to za miejsce? – spytał.

– Miasto za Murami. Sądzimy, że pan je zna.

– Ze słyszenia – sprostował Webb, próbując sobie uprzytomnić, co pamięta. – O ile sobie dobrze przypominam, to najbardziej plugawy zakątek na powierzchni Ziemi.

– A czego innego można się spodziewać? To jedyny w całej kolonii obszar będący legalną własnością Republiki Ludowej. Obmierzły Mao Tse-tung dał nawet naszym policjantom pozwolenie na zaprowadzenie tam porządku. Ale oni nie dostają z rządowej kasy aż tyle pieniędzy. Więc w zasadzie nic się tam nie zmieniło.

– O której godzinie?

– Po zmierzchu, ale jeszcze przed zamknięciem bazaru. Pomiędzy dziewiątą trzydzieści a za kwadrans dziesiąta, nie później.

– Jak znajdę tego Yao Minga, który nie jest Yao Mingiem?

– Przy pierwszym straganie jest kobieta, która sprzedaje wnętrzności węży, przede wszystkim kobry, jako afrodyzjaki. Niech pan podejdzie do niej i zapyta, gdzie jest wielki wąż. Ona panu powie, gdzie skręcić i którymi zejść schodami. Ktoś spotka pana po drodze.

– Mogę się tam nigdy nie dostać. Biały człowiek nie jest tam chętnie widziany.

– Nikt nie zrobi panu nic złego. Niemniej, jeśli wolno mi coś zasugerować, lepiej niech pan się nie ubiera w nic krzykliwego ani nie pokazuje drogiej biżuterii.

– Biżuterii?

– Jeśli ma pan przypadkiem kosztowny zegarek, niech go pan zostawi w domu.

Obetną ci rękę dla zegarka. Meduza. Niech będzie.

– Dziękuję za cenną radę.

– Jeszcze jedno. Niech pan nie próbuje zawiadamiać miejscowych władz ani pańskiego konsulatu. Wtedy pańska żona umrze, a panu i tak nie uda się skompromitować taipana.

– Ta uwaga była niepotrzebna.

– Wobec Jasona Bourne'a żadna uwaga nie jest niepotrzebna. Będzie pan obserwowany.

– Między dziewiątą trzydzieści a dziewiątą czterdzieści pięć – powtórzył Webb odkładając słuchawkę i wstając z łóżka. Podszedł do okna i wyjrzał na port. Co to było? Co starała się mu przekazać Marie?

…wiesz, jaka czasami bywam zmęczona.

Nie, wcale tego nie wiedział. Jego żona była silną, wiejską dziewczyną z Ontario. Nigdy nie słyszał, by narzekała, że jest zmęczona.

…nie powinieneś się o mnie martwić, kochanie.

Głupia prośba, musiała chyba zdawać sobie z tego sprawę. Marie nie marnowałaby drogocennego czasu na głupstwa. Chyba… że mówi od rzeczy?

Nie, nie mówiła wcale od rzeczy, udawała tylko, a w tym udawaniu zawarta była jakaś istotna informacja. Ale jaka? Co to za urocza ulica wysadzana szpalerem ciemnozielonych drzew? Nic mu się nie nasuwało, mimo że wychodził z siebie. Zawiódł ją. Przesyłała mu informację, a on nie potrafił jej odszyfrować.

…Pomyśl, Dawidzie, i bądź ostrożny!…nie przejmuj się, kochanie. Ta urocza ulica, wzdłuż której rosly zielone drzewa, moje ulubione drzewa…

Co to za urocza ulica? Co to za cholerne drzewa, jej ulubione drzewa] Nie potrafił tego połączyć w sensowną całość, a przecież powinien! Powinien jej odpowiedzieć, a nie gapić się na port, grzebiąc w pustej pamięci. Pomóż mi, pomóż mi! – szeptał cicho sam nie wiedząc do kogo.

Wewnętrzny głos kazał mu się nie zadręczać tym, czego nie był w stanie zrozumieć. Miał do zrobienia wiele rzeczy; nie mógł przecież iść na spotkanie z przeciwnikiem na miejsce przez niego wybrane, nie kryjąc w rękawie jakichś kart, które w odpowiednim momencie wyciągnie…Lepiej niech pan się nie ubiera w nic krzykliwego… W żadnym wypadku nie będzie to nic krzykliwego, pomyślał Webb, wprost przeciwnie – postara się ich całkowicie zaskoczyć.

Kiedy podczas długich miesięcy zdzierał z siebie kolejne warstwy Jasona Bpurne'a, jedna rzecz powtarzała się bez przerwy. Zmiana, zmiana, zmiana. Bourne był mistrzem, jeśli chodzi o zmianę swojej powierzchowności; nazywali go „kameleonem”, człowiekiem, który z łatwością potrafi wtopić się w każde nowe otoczenie. Nie jak groteskowa postać z komiksu zmieniająca ciągle peruki i kształt nosa, lecz jak ktoś, kto potrafi dostosować najistotniejsze cechy swej powierzchowności do aktualnych okoliczności. To dlatego ci, którzy mieli sposobność przyjrzeć się „zabójcy” – rzadko, co prawda, w pełnym świetle i z bliskiej odległości – podawali tak odmienne rysopisy człowieka ściganego w całej Azji i Europie. Szczegóły zawsze bardzo się różniły: włosy były jasne albo ciemne; oczy piwne, niebieskie albo cętkowane; cera blada, smagła albo krostowata; ubranie dobrze skrojone i stonowane, jeśli rendez-vous odbywało się w słabo oświetlonej, ekskluzywnej kawiarni, albo zmiętoszone i nie dopasowane, jeśli miało miejsce nad wodą lub w zaułkach wielkiego miasta. Zmiana. Bez wysiłku, z minimalnym udziałem charakteryzacji. Dawid Webb mógł ufać tkwiącemu w jego wnętrzu kameleonowi. Swobodne spadanie. Idź tam, dokąd prowadzi Jason Bourne.

Wcześniej, gdy tylko wysiadł z daimiera, przespacerował się do hotelu Peninsula i wynajął tam pokój. Dyplomatkę oddał do hotelowego sejfu. Był dość czujny, by zameldować się pod nazwiskiem, które figurowało w trzecim fałszywym paszporcie Kaktusa. Jeżeli ktoś miał go szukać, to pod nazwiskiem, którego używał w hotelu Regent; tylko tym dysponowali.

Zapakował do torby lotniczej kilka ubrań, które były mu potrzebne, i wyszedł szybkim krokiem z pokoju. Zjechał na dół służbową windą prosto na ulicę. Jeśli ktoś miał go szukać, niech szuka go tam, gdzie go nie ma.

Po wprowadzeniu się do hotelu Peninsula miał czas, żeby coś zjeść i zrobić zakupy w kilku sklepach jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Zanim nastaną ciemności, znajdzie się w Mieście za Murami – przed dziewiątą trzydzieści. Jason Bourne wydawał rozkazy, a Dawid Webb posłusznie je wykonywał.

Miasto za Murami w Koulunie nie jest otoczone żadnym widzialnym murem, ale nazwa jest tak jednoznaczna, jakby rzeczywiście wznosiła się wokół niego wysoka ściana z hartowanej stali. Jej obecność wyczuwa się już na zatłoczonym, usytuowanym na ulicy targowisku, naprzeciwko którego wznoszą się ciemne, zaniedbane rudery – właściwie szereg bud postawionych na chybił trafił jedna na drugiej – tak że można odnieść wrażenie, iż cała ta nieszczęsna piętrowa konstrukcja załamie się pod własnym ciężarem i pozostanie po niej jedynie kupa gruzu. Tylko przez moment, kiedy schodzi się po kilku schodkach do środka, nieforemna bryła może wydać się całkiem solidna. Poniżej poziomu ulicy, pod kruszącymi się ścianami biegną kręte, wybrukowane kocimi łbami przejścia, w większości po prostu tunele. W wypełnionych nieczystościami korytarzach kalecy żebracy współzawodniczą z na wpół rozebranymi prostytutkami i sprzedawcami narkotyków – wszyscy skąpani w niesamowitym świetle gołych żarówek, sterczących z nie osłoniętych, biegnących wzdłuż kamiennych ścian przewodów. Wszędzie czuć zgniłą wilgoć; to miejsce znajduje się w stanie rozkładu, ale rozkładu spetryfikowanego, utrwalonego dzięki patynie czasu.

Cuchnącymi korytarzami można dotrzeć do pobudowanych to tu, to tam, bez żadnego zamysłu wąskich, słabo oświetlonych schodów i wspiąć się do poustawianych piętrowo bud, wznoszących się na ogół na wysokość trzech kondygnacji, z których tylko dwie znajdują się nad poziomem ulicy. W małych, zrujnowanych pomieszczeniach sprzedaje się najprzeróżniejsze rodzaje seksu i narkotyków. Policji tu nie uświadczysz – za cichym przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych stron – bo niezbyt wielu przedstawicielom władz kolonii zależy na tym, by penetrować wnętrzności Miasta za Murami.

Na zewnątrz, na zaśmieconej, przeznaczonej tylko dla ruchu pieszego ulicy, na poplamionych stołach wciśniętych pomiędzy kapiące od brudu stragany, gdzie nad ogromnymi garami unoszą się obłoki pary, piętrzą się stosy kradzionych albo odrzuconych przez kontrolę techniczną towarów. Do wrzącego oleju bez przerwy wrzuca się kawałki mięsa i ryb niewiadomego pochodzenia, po czym wygarnia się je chochlą i wykłada na gazety, żeby natychmiast sprzedać. Tłumy ludzi przesuwają się od jednego kramu do drugiego w słabym świetle ulicznych latarni. Targują się cienkimi głosami, wrzeszczą na siebie, odchodzą i wracają, kupują i sprzedają. Są tam jeszcze ludzie z krawężnika, ubłoceni mężczyźni i kobiety, którzy nie mają własnych kramów ani stolików, i których towar rozłożony jest na chodniku. Siedzą przykucnięci za tanimi świecidełkami i biżuterią, które w większości udało im się ukraść w porcie, i za uplecionymi ze sznurka klatkami, w których pełzają żuki i trzepocą skrzydłami niewielkie ptaszki.

Blisko wejścia na ten dziwaczny, cuchnący bazar siedziała na niskim drewnianym stołku samotna, muskularna kobieta, obdzierając węże ze skóry i wyjmując z nich wnętrzności. Rozchyliła grube uda, a ciemne oczy utkwiła w patroszonym właśnie gadzie. Po obu jej stronach leżały poskręcane jutowe worki, a w nich wiły się w konwulsjach rozwścieczone niewolą i atakujące się nawzajem nieszczęsne stworzenia. Potężną bosą stopą kobieta przyciskała do ziemi czarną jak smoła, wyprostowaną nieruchomo królewską kobrę. Jej małe, osadzone w płaskiej głowie oczka hipnotyzował widok wciąż przesuwającego się tłumu. Nędzne targowisko stanowiło skuteczną zaporę przed rozciągającym się z tyłu, pozbawionym murów Miastem za Murami.

Po drugiej stronie długiego bazaru wyszedł zza rogu jakiś obdartus i posuwał się zatłoczoną ulicą. Ubrany był w tani, nie dopasowany brązowy garnitur, składający się z wypchanych spodni i zbyt obszernej, a jednocześnie zbyt ciasnej w ramionach marynarki. Jego twarz kryła się w cieniu czarnego, niewątpliwie orientalnego miękkiego kapelusza z szerokim rondem. Ramiona miał pochylone, a chód powolny, jak przystało na uważnego klienta, który zatrzymuje się przed wieloma straganami i skrupulatnie bada towar. Tylko raz sięgnął z wahaniem do kieszeni, by dokonać jakiegoś zakupu. Jego przygarbiona sylwetka świadczyła, że wiele lat przepracował zgięty wpół na polu albo na nabrzeżu i że nigdy nie jadł tyle, ile potrzebowało jego ciało, z którego ciężki mozół wyssał prawie wszystkie soki. Tkwił w nim także jakiś smutek, poczucie daremności zrodzone z tego, że osiągnął zbyt mało, zbyt późno i zbyt wielkim kosztem. Tkwiło w nim pogodzenie się z losem i odrzucona duma, bo nie było z czego być dumnym; cena przetrwania okazała się zbyt wysoka. Ów człowiek, ów pochylony mężczyzna, który z ociąganiem kupił zawinięty w gazetę kawałek smażonej ryby niewiadomego pochodzenia przypominał wielu innych mężczyzn przemierzających targowisko – ktoś mógłby rzec, że niczym się od nich nie różnił. Zbliżył się do muskularnej kobiety, która wyjmowała wnętrzności z wciąż wijącego się gada.

– Gdzie jest wielki wąż? – zapytał Jason Bourne po chińsku. Wzrok utkwił w zastygłej bez ruchu kobrze. Po lewej ręce spływał mu tłuszcz z gazety.

– Wcześnie przyszedłeś – odparła kobieta nie zmieniając wyrazu twarzy. – Jest ciemno, ale przyszedłeś wcześnie.

– Miałem stawić się jak najszybciej. Czy podajesz w wątpliwość rozkazy taipana?

– Jest diablo, diablo tani jak na taipana – rzuciła w gardłowym kantońskim dialekcie. – Zresztą, co mnie to obchodzi. Zejdź tymi schodkami za mną i skręć w pierwszą alejkę w lewo. Piętnaście, dwadzieścia metrów dalej będzie stała kurwa. Czeka na białego człowieka, którego ma zaprowadzić do taipana. Czy jesteś białym człowiekiem? Nie potrafię rozpoznać w tym świetle, ale mówisz dobrze po chińsku. Nie wyglądasz na białego człowieka, biali się tak nie ubierają.

– Gdybyś była na moim miejscu i kazano by ci tutaj przyjść, czy prosiłabyś bogów, by wyglądać jak biały człowiek i być ubranym jak biały człowiek?

– Do stu tysięcy czartów! Wolałabym wyglądać jak ktoś z Oing-zang Gaoyuan – odparła kobieta, śmiejąc się szeroko i ukazując nieliczne zęby. – Szczególnie jeśli miałabym przy sobie pieniądze. Czy masz przy sobie pieniądze… nasz Zhongguo rerp.

– Pochlebiasz mi, ale nie, nie mam.

– Kłamiesz. Gdy idzie o pieniądze, biali ludzie zawsze oszukują, używając przy tym słodkich słówek.

– No więc dobrze, kłamię. Ufam, że twój wąż nie rzuci się na mnie za karę.

– Głupcze. On jest stary, nie ma zębów, nie ma trucizny. Ale jest boskim wyobrażeniem męskiego organu. Przynosi mi pieniądze. Czy ty także dasz mi pieniądze?

– Tak, za usługę.

– Aiya! Masz ochotę na to stare ciało? W spodniach nosisz chyba niezły topór! Przerżnij jakąś kurwę, nie mnie!

– Nie topór, tylko kilka słów – odparł Bourne sięgając prawą ręką do kieszeni spodni. Wyjął studolarowy banknot i umieścił go we wnętrzu dłoni tuż przed twarzą handlarki, tak żeby nie dostrzegli go otaczający ich poszukiwacze taniego zysku.

– Aiya… aiya! – szepnęła kobieta, kiedy cofnął banknot sprzed jej zaciskających się palców; na ziemię między jej grubymi udami zsunął się martwy wąż.

– Płacę za usługę – powtórzył Bourne. – Skoro uznałaś mnie za jednego ze swoich, spodziewam się, że inni pomyślą tak samo. Jeśli ktoś będzie cię wypytywał, masz powiedzieć, że biały człowiek w ogóle się nie pojawił, nic więcej. Czy to uczciwe?

– Uczciwe! Daj pieniądze!

– A usługa?

– Kupiłeś węża! Węża! Nic nie wiem o żadnym białym człowieku. W ogóle się nie pojawił! Proszę. Masz tu swojego węża. Kochaj się! – Kobieta chwyciła banknot, po czym nabrała pełną garść wnętrzności i wrzuciła je do plastikowej torby, ozdobionej podpisem dyktatora mody, Christiana Diora.

Wciąż pochylony Bourne ukłonił się szybko dwa razy i zmieszał z tłumem. Bebechy węża wyrzucił przy krawężniku, daleko od ulicznej latarni, żeby nikt nie zauważył. Schodząc powoli po schodkach w wypełnione oparami wnętrzności Miasta za Murami, udał kilka razy, że podnosi do ust ociekający tłuszczem, cuchnący kawałek ryby. Upuścił go w końcu na ziemię spoglądając na zegarek. Była 9.15; na miejsce powinni przybywać ludzie taipana.

Musiał wiedzieć, jak daleko sięgają podjęte przez bankiera środki ostrożności. Chciał, żeby kłamstwo, które wcisnął snajperowi w opuszczonym biurze nad portową estakadą, stało się prawdą. Chciał obserwować, zamiast być obserwowany. Powinien zapamiętać każdą twarz i miejsce każdego z nich w strukturze dowodzenia, wiedzieć, jakimi posługują się środkami łączności, a przede wszystkim odkryć słabe punkty w ochronie taipana. Dawid rozumiał, że sprawę przejmuje teraz w swoje ręce Jason Bourne; w tym, co robił, był wyraźny sens. List od bankiera zaczynał się od słów: Żona za żonę… Trzeba było tam zmienić tylko jedno słowo: Żona za taipana.

Bourne skręcił w zaułek po lewej stronie i przeszedł kilkadziesiąt metrów umyślnie nie zwracając uwagi na to, co widział; nie inaczej zachowałby się stały mieszkaniec Miasta za Murami. Na ciemnej klatce schodowej jakaś kobieta odbywała na klęczkach stosunek z mężczyzną, który trzymał nad jej twarzą pieniądze; chłopak i dziewczyna, najwyraźniej narkomani na głodzie, błagali o coś mężczyznę w drogiej, skórzanej kurtce; przy ścianie sikał mały, palący marihuanę chłopiec; beznogi żebrak sunął z klekotem na swoim wózku, mrucząc bez przerwy bong ngo, bong ngo, prosząc o jałmużnę; na kolejnej pogrążonej w półmroku klatce schodowej elegancko ubrany alfons straszył jedną ze swych dziwek, że uszkodzi jej fizjonomię, jeśli ta nie zacznie przynosić więcej pieniędzy. Dawid Webb zastanawiał się, czy nie znalazł się przypadkiem w Disneylandzie. Jason Bourne badał bacznym okiem zaułek niczym zwiadowca, który znalazł się na tyłach wroga, w strefie walki. 9.24. Żołnierze zajmują swoje posterunki. Bourne-Webb zawrócił i ruszył w drogę powrotną.

Na wyznaczone miejsce szła wynajęta przez bankiera dziwka. Nie dopięta czerwona bluzka ledwo skrywała jej małe piersi, a tradycyjne rozcięcie czarnej, spódnicy sięgało pachwiny. Wyglądała jak karykatura samej siebie. „Biały człowiek” musiał ją rozpoznać. Punkt pierwszy:

akcentuj to, co oczywiste. Coś, co wbija się w pamięć; nie ma czasu na subtelności. Kilka metrów za nią jakiś facet mówił coś do trzymanego w dłoni radiotelefonu, potem wymienił szybkie spojrzenie z dziwką, skinął głową i ruszył w stronę schodków. Bourne przystanął, zgarbił się i obrócił do ściany. Usłyszał za sobą kroki: pospieszne, zdecydowane, coraz szybsze. Minął go drugi Chińczyk, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, w ciemnym garniturze człowieka interesu, krawacie i wypolerowanych na wysoki połysk butach. Nie był obywatelem Miasta za Murami: na jego twarzy przestrach mieszał się z niesmakiem. Ignorując dziwkę spojrzał na zegarek i pospieszył dalej. Wyglądał i zachowywał się jak dyrektor, któremu polecono spełnić przykry obowiązek. Skrupulatny i dyspozycyjny pracownik firmy, dbający przede wszystkim o bieżące notowania jej akcji, ponieważ liczby nigdy nie kłamią.

Jason badał nieregularny rozkład klatek schodowych; facet musiał wyjść z którejś z nich. Jego kroki rozległy się nagle w niewielkiej odległości, a sądząc po tempie, w jakim się poruszał, nie dalej niż dwadzieścia metrów od Bourne'a. W grę wchodziła trzecia klatka po lewej albo czwarta po prawej. W jednym z pomieszczeń przy którejś z tych klatek czekał na swego gościa taipan. Bourne musiał odkryć, przy której i na którym piętrze. Taipan powinien być zaskoczony, nawet wstrząśnięty. Musi zrozumieć, z kim ma do czynienia i ile go będzie kosztować to, co przedsięwziął.

Jason ruszył ponownie, udając teraz pijanego przechodnia. Przypomniał sobie starą mandaryńską melodię ludową.

– Mciii hua chengzhang liu yue – zanucił cicho i odbił się miękko od ściany w chwili, gdy dotarł do prostytutki. – Mam pieniądz – odezwał się niezbyt poprawnie po chińsku. – A ty, piękna kobieto – dodał miłym głosem – masz to, czego ja potrzebuję. Dokąd pójdziemy?

– Nigdzie, pijaczku. Zjeżdżaj stąd.

– Bong ngo! Cheng bong ngo! – zaskrzeczał beznogi żebrak wprawiając w ruch swój klekocący wózek. – Cheng bong ngo! – krzyczał pochylając się ku ścianie.

– Jau! – wrzasnęła kobieta. – Wynoś się stąd, Loo Mi, zanim dostaniesz takiego kopa, że twoje bezużyteczne ścierwo zleci z wózka. Mówiłam ci już, żebyś nie przeszkadzał w interesach!

– Robisz interesy z takim tanim pijaczkiem? Załatwię ci coś lepszego.

– To nie jest mój klient, kochanie. Zawraca mi tylko głowę. Czekam na kogoś innego.

– W takim razie odrąbię mu stopę! – wrzasnął groteskowy żebrak wyciągając spod wózka rzeźnicki tasak.

– Co robisz, u diabła? – ryknął po angielsku Bourne, uderzając go stopą w pierś, tak że beznogi kadłub razem z wózkiem potoczył się aż do przeciwległej ściany.

– Są jeszcze jakieś prawa – zaskrzeczał poszkodowany. – Zaatakowałeś kalekę! Obrabowałeś kalekę!

– Zaskarż mnie – odparł Jason i odwrócił się do kobiety. Żebrak odjechał w głąb zaułka klekocząc swoim wózkiem.

– Mówisz… po angielsku. – Dziwka wlepiała w niego oczy.

– Podobnie jak ty – odrzekł Bourne.

– Mówisz także po chińsku, ale nie jesteś Chińczykiem.

– Może w duchu. Szukałem cię.

– To ty jesteś tym człowiekiem?

– Ja.

– Zabiorę cię do taipana.

– Nie. Powiedz mi tylko, która to klatka schodowa i które piętro.

– Nie takie dostałam instrukcje.

– Są już nowe instrukcje. Wydał je taipan. Czyżbyś je kwestionowała?

– Musi je dostarczyć jego zarządca.

– Mały Zhongguo ren w ciemnym garniturze?

– On nam mówi, co mamy robić. I płaci nam w imieniu taipana.

– Komu jeszcze płaci?

– Sam go zapytaj.

– Taipan chce to wiedzieć. – Bourne sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik złożonych banknotów. – Kazał mi cię dodatkowo wynagrodzić, jeśli mi pomożesz. Podejrzewa, że jego zarządca go oszukuje.

Kobieta cofnęła się do ściany, patrząc na przemian na pieniądze i na twarz Bourne'a.

– Jeśli kłamiesz…

– Dlaczego miałbym kłamać? Taipan chce mnie widzieć, wiesz o tym. Miałaś mnie do niego zaprowadzić. To on kazał mi się tak ubrać, tak zachowywać, znaleźć ciebie i obserwować pilnie jego ludzi. Skąd bym wiedział, że tu czekasz, jeśli nie od niego?

– Od kogoś z bazaru. Miałeś się tam z kimś spotkać.

– Nie byłem tam. Przyszedłem prosto tutaj. – Jason wyjął z pliku kilka banknotów. – Oboje pracujemy dla taipana. Masz. On chce, żebyś to wzięła i poszła stąd, ale nie pokazuj się na ulicy. – Wyciągnął pieniądze.

– Taipan jest bardzo hojny – odparła dziwka sięgając po banknoty.

– Która to klatka schodowa? – zapytał Bourne cofając rękę z pieniędzmi. – Które piętro? Taipan wcześniej tego nie wiedział.

– Tam – odrzekła kobieta wskazując odległą ścianę. – Trzecia klatka, drugie piętro. Teraz pieniądze.

– Komu jeszcze zapłacił zarządca? Szybko.

– Na targowisku jest jeszcze ta dziwka z wężem, stary złodziej, co sprzedaje fałszywe złote łańcuszki z północy, facet przy garach, ten co pichci brudną rybę i mięso.

– To wszyscy?

– Umówiliśmy się. To wszyscy.

– Taipan miał rację, oszukano go. Odwdzięczy ci się. – Bourne rozwinął kolejny banknot. – Ale i ja chcę być uczciwy. Ilu jeszcze ludzi pracuje dla zarządcy oprócz tego faceta z radiotelefonem?

– Jest ich trzech, każdy ma radio – powiedziała dziwka nie odrywając oczu od pieniędzy i wyciągając po nie rękę.

– Masz, weź to i zjeżdżaj. Tędy. Nie wychodź na ulicę. Kobieta złapała banknoty i stukając obcasami pobiegła w głąb zaułka. Jej postać rozpłynęła się w półmroku. Bourne patrzył za nią, dopóki nie zniknęła, a potem odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia, ku schodkom. Przybrawszy znowu zgarbioną sylwetkę wyszedł na ulicę. Trzech goryli i zarządca. Wiedział, co ma robić, i musiał się z tym szybko uwinąć. Była 9.36. Żona za taipana.

Dostrzegł pierwszego członka ochrony, który wypytywał podniesionym tonem sprzedawcę ryb, dźgając go przy tym palcem w pierś. Zgiełk był tak wielki, że Jason nie słyszał ani słowa. Przekupień wytrwale potrząsał głową. Bourne wybrał potężnego, stojącego nie opodal, nie spodziewającego się niczego mężczyznę, po czym ruszył do przodu popychając go na członka obstawy, a kiedy ten uskoczył, podstawił mu nogę. W krótkiej bijatyce, jaka się wywiązała, Jason odciągnął oszołomionego ochroniarza na bok i wbił mu pięść w gardło. Tamten runął na ziemię. Bourne obrócił go i trzasnął prawą dłonią w kark, tuż nad kręgiem szyjnym. Powlókł nieprzytomnego mężczyznę po chodniku, przepraszając po chińsku tłoczących się ludzi za swego pijanego przyjaciela. Zostawił go przy opuszczonym straganie rozbijając przedtem na kawałki jego radio.

Drugi człowiek taipana nie wymagał aż tak skomplikowanych podchodów. Stał na uboczu i krzyczał głośno do mikrofonu. Bourne zbliżył się do niego w postawie pełnej uniżenia, wyciągając rękę w żebraczym geście. Na pozór nie stanowił żadnego zagrożenia. Goryl machnął nań, żeby się wynosił; był to ostatni ruch, jaki zapamiętał. Bourne złapał go za nadgarstek, wykręcił i złamał mu rękę. Po czternastu sekundach drugi człowiek taipana legł w cieniu sterty śmieci, w którą ciśnięte zostało jego radio.

Trzeci członek ochrony konferował właśnie z „dziwką z wężem”. Ku zadowoleniu Bourne'a ona także, podobnie jak sprzedawca ryb, potrząsała głową; kiedy w grę wchodziły łapówki, w Mieście za Murami obowiązywała szczególnego rodzaju lojalność. Mężczyzna wyciągnął radio, ale nie zdążył już z niego skorzystać. Jason podbiegł do niego, złapał wiekową, bezzębną kobrę i cisnął jej płaski łeb prosto w twarz ochroniarza. Ten wytrzeszczył szeroko oczy i wrzasnął. Takiej właśnie reakcji oczekiwał Bourne. W szyi umiejscowiony jest misterny i łatwy do zablokowania splot cienkich jak szpagat włókien, łączących wszystkie narządy z centralnym układem nerwowym. Bourne szybko go zlokalizował i po raz któryś z rzędu powlókł swą nieprzytomną ofiarę przez tłum gęsto się przy tym tłumacząc. Zostawił ją w mroku, na betonowej płycie. Podniósł do ucha radio; w tym momencie nikt nie nadawał. Była 9.40. Pozostał mu tylko zarządca.

Nieduży Chińczyk w drogim garniturze i lśniących butach ciągle zadzierał nosa biegając od jednego posterunku do drugiego i szukając swoich ludzi, wystrzegając się przy tym najmniejszego fizycznego kontaktu z hordami oblegającymi stragany i stoły. Przy tak niskim wzroście niełatwo było mu cokolwiek dostrzec. Bourne zaobserwował, w którym kierunku zmierza Chińczyk, wyprzedził go, a potem nagle się odwrócił i zadał mu potężny cios pięścią w brzuch. Kiedy Chińczyk zwijał się wpół, Jason złapał go lewą ręką w pasie. Doprowadził słaniającego się na nogach do krawężnika, przy którym siedziało dwóch oprychów kiwając się i podając sobie z rąk do rąk butelkę. Bourne zdzielił zarządcę przez kark ciosem Wushu i posadził między jego nowymi kumplami. Pijacy, chociaż odurzeni, z pewnością zadbają o to, by ich nowy towarzysz pozostał nieprzytomny przez odpowiednio długi czas. Mieli bowiem do przetrząśnięcia liczne kieszenie, musieli też uwolnić go z ubrania i butów. Wszystko można sprzedać, a znaleziona gotówka będzie dodatkową premią za ich starania. 9.43.

Bourne już się nie garbił, kameleon gdzieś się ulotnił. Przedarł się przez zalewający ulicę tłum i zbiegł po schodkach do zaułka. Dokonał tego! Pokonał gwardię pretorianów. Żona za taipana! Dotarł do klatki schodowej – trzeciej po prawej stronie – i wyciągnął znakomitą broń, którą nabył od handlarza w Mongkoku. Tak cicho, jak tylko potrafił, sprawdzając stopień po stopniu, wspiął się na drugie piętro. Stanąwszy pod drzwiami zmobilizował się, odpowiednio ustawił, po czym uniósł lewą nogę i roztrzaskał kopnięciem cienkie drewno.

Drzwi otworzyły się na oścież. Bourne wskoczył do środka i przykucnął, trzymając broń w wyciągniętej ręce.

Miał przed sobą trzech mężczyzn ustawionych w półkolu. Każdy z nich trzymał wycelowany w jego głowę pistolet. Za nimi siedział na krześle olbrzymi Chińczyk, odziany w biały, jedwabny garnitur. Grubas skinął na swoich strażników.

A więc przegrał. Bourne pomylił się w obliczeniach i Dawid Webb umrze. O wiele bardziej bolała go jednak świadomość, że wkrótce po nim zginie Marie. Niech strzelają, pomyślał Dawid. Niech pociągną za spust, niech wyświadczą mu tę łaskę i przyniosą wyzwolenie. Zniszczył tę jedną jedyną rzecz, która liczyła się w jego życiu.

– Niech was wszyscy diabli, strzelajcie! Strzelajcie!

Загрузка...