ROZDZIAŁ 37

Ciemności. Postać ubrana w mundur żołnierza piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych zeskoczyła z muru na tyłach terenu otaczającego dom na Yictoria Peak. Mężczyzna podczołgał się w lewo, minął splątane zwoje drutu kolczastego wypełniające przestrzeń, gdzie odcinek muru został zniszczony, i posuwał się dalej skrajem posiadłości. Kryjąc się w cieniu, przebiegł przez trawnik w kierunku narożnika domu. Popatrzył na zdemolowane wykuszowe okna należące do pomieszczenia, które stanowiło kiedyś duży wiktoriański gabinet. Przed roztrzaskaną framugą, z której sterczały odłamki rozbitej szyby, stał na warcie żołnierz piechoty morskiej z bronią typu M-16 opartą niedbale na trawie – lufę karabinu przytrzymywał ręką – i z pistoletem automatycznym kalibru 0.45 przymocowanym do pasa. Dodatkowe wyposażenie w karabin oprócz broni krótkiej świadczyło o stanie najwyższej gotowości; intruz rozumiał to doskonale i uśmiechnął się widząc, że wartownik nie uważał za konieczne trzymać swojego M-16 w rękach. Marines nie mieli zwyczaju trzymać broni w pozycji gotowej do strzału. Kolbą karabinu można było roztrzaskać człowiekowi głowę, zanim zdążyłby się zorientować, że użyto jej przeciwko niemu. Intruz czekał na dogodny moment; moment taki nadszedł, gdy wartownik wciągnął głęboko powietrze i przymykając na krótką chwilę oczy ziewnął przeciągle. Intruz, pochylony, wybiegł błyskawicznie zza rogu, zarzucając pętlę garoty na szyję wartownika. Trwało to sekundy. Wartownik nie wydał prawie żadnego odgłosu.

Morderca zostawił ciało tam, gdzie upadło, było to bowiem najciemniejsze miejsce. Większość reflektorów znajdujących się z tyłu domu została uszkodzona wskutek eksplozji. Mężczyzna wstał i prześlizgnął się chyłkiem w stronę drugiego narożnika budynku, gdzie wyjął papierosa i przypalił go wątłym płomieniem zapalniczki gazowej. Następnie wynurzył się z mroku i idąc niedbałym krokiem okrążył róg domu i skierował się ku wypalonym drzwiom balkonowym, gdzie na kamiennych schodach stał na posterunku drugi żołnierz. Intruz trzymał papierosa w lewej ręce, tak że zaciągając się mógł jednocześnie zasłonić nią twarz.

– Na papieroska? – zapytał strażnik.

– No. Nie mogłem spać – odrzekł mężczyzna z amerykańskim akcentem z południowego zachodu.

– Te pieprzone prycze nie nadają się do spania. Wystarczy na którąś usiąść i… Ej, czekaj no! Kim ty, do cholery, jesteś?

Strażnik nie miał żadnej szansy wymierzyć z karabinu. Intruz błyskawicznie wbił nóż prosto w gardło mężczyzny, jednym precyzyjnym ruchem pozbawiając go głosu, a także życia. Morderca przeciągnął zwłoki za róg budynku i pozostawił w ciemności. Wytarł ostrze o mundur zabitego człowieka, ukrył nóż pod kurtką i zawrócił w stronę drzwi. Wszedł do domu.

Szedł długim, słabo oświetlonym korytarzem, na końcu którego przed szerokimi, rzeźbionymi drzwiami stał trzeci żołnierz. Strażnik opuścił broń i spojrzał na zegarek.

– Wcześnie przychodzisz – powiedział. – Mam zejść z posterunku dopiero za godzinę i dwadzieścia minut.

– Ja nie jestem z tego oddziału, przyjacielu.

– Jesteś z grupy Oahu?

– Taa.

– Myślałem, że wszystkich was stąd zabrali i odesłali z powrotem na Hawaje. To pewnie była plotka.

– ”Kilku z nas dostało rozkaz, żeby tu zostać. Przydzielili nas teraz do konsulatu. Ten gość, jak mu tam, McAllister, przez całą noc wysłuchiwał naszych zeznań.

– Powiem ci coś, kolego, ta cała cholerna sprawa jest po prostu niesamowita!

– W zupełności się zgadzam. Aha! Gdzie jest biuro tego ważniaka? Przysłał mnie tu po swój specjalny tytoń do fajki.

– Jasne. Dodaj mu trochę trawki.

– Które to biuro?

– Poprzednio widziałem, jak on i doktor wchodzili w te pierwsze drzwi na prawo. Później, zanim stąd wyszedł, wchodził też tutaj. – Strażnik ruchem głowy wskazał drzwi znajdujące się za nim.

– Czyj to pokój?

– Nie wiem, jak on się nazywa, ale jest tu najważniejszy. Mówią do niego „ambasadorze”.

Oczy mordercy zwęziły się. – Ambasador?

– Nie inaczej. Pokój jest zniszczony. Co najmniej połowę rozwalił ten pieprzony maniak, ale kasa jest nietknięta i dlatego tu jestem, ja i jeszcze jeden facet przed domem, w tulipanach. Musi być tam z parę milionów na dodatkową działalność.

– Albo na co innego – dodał cicho intruz. – Pierwsze drzwi po prawej, tak? – upewnił się, wykonując obrót i sięgając pod kurtkę.

– Chwileczkę – rzekł marynarz. – Dlaczego ten przy wejściu mnie nie zawiadomił? – Sięgnął do ręcznej radiostacji umocowanej do pasa. – Przykro mi, ale muszę cię sprawdzić, przyjacielu. Takie są…

Morderca rzucił nożem. Gdy nóż zatopił się w piersi wartownika, zwalił się na niego całym ciężarem, zaciskając kciuki na jego gardle. Trzydzieści sekund później otworzył drzwi do biura Havillanda i wciągnął martwego mężczyznę do środka.

Przekroczyli granicę w zupełnych ciemnościach, urzędowe garnitury i obowiązkowe krawaty zastąpiły wymięte, nijakie ubrania, które nosili poprzednio. Dodatek do ich stroju stanowiły dwie skórzane teczki zabezpieczone specjalną taśmą ze znakami korpusu dyplomatycznego, która wskazywała na to, że w teczkach znajdowały się dokumenty rządowe nie podlegające kontroli na przejściach granicznych. W rzeczywistości teczki zawierały broń oraz kilka innych drobiazgów, które Bourne zabrał dodatkowo z mieszkania d'Anjou po tym, jak McAllisterowi udało się zdobyć tę zapewniającą nietykalność taśmę, respektowaną nawet przez Republikę Ludową – respektowaną dopóty, dopóki Chinom zależało, aby te same względy okazywano również ich własnemu personelowi dyplomatycznemu. Na łączniku z Makau, który nazywał się Wong – a przynajmniej takie nazwisko podał – paszporty dyplomatyczne wywarły niemałe wrażenie, jednak dla większego bezpieczeństwa – i za dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich, które, jak twierdził, zobowiązywały go moralnie – zadecydował, że zorganizuje przejście przez granicę po swojemu.

– Nie jest to być może aż tak trudne, jak to poprzednio panu sugerowałem, sir. Dwaj ze strażników to kuzyni ze strony mojej błogosławionej matki – niech spoczywa w Chrystusie – a my mamy zwyczaj wzajemnie sobie pomagać. Ja robię jednak dla nich więcej niż oni dla mnie, ale jestem przecież w lepszej sytuacji. Są bardziej syci aniżeli większość mieszkańców w Zhuhai Shi i obaj mają telewizory.

– Jeżeli są twoimi kuzynami – zdziwił się Bourne – to dlaczego nie podobało ci się, kiedy dałem jednemu z nich zegarek? Powiedziałeś, że jest za drogi.

– Ponieważ on go sprzeda, sir, poza tym nie chcę, żeby go psuto. Będzie wymagał ode mnie zbyt wiele.

Na takich zasadach, pomyślał Bourne, strzeżone są najbardziej szczelne granice na świecie. Wong polecił im, aby podeszli do ostatniego przejścia po prawej stronie dokładnie o godzinie 8.55; on przejdzie osobno kilka minut później. Ich paszporty z czerwonym paskiem dokładnie sprawdzono i odesłano do biura, po czym szacownych dyplomatów, zaszczycanych przez kuzyna skąpymi uśmiechami, szybko przepuszczono przez granicę. Niemal jednocześnie zostali powitam w Chinach przez panią prefekt Obwodu Granicznego Zhuhai Shi-Guangdong, która wręczyła im paszporty. Była to niska, szeroka w ramionach, muskularna kobieta. Jej angielski, choć zniekształcony silnym akcentem, był jednak zrozumiały.

– Panowie mają sprawy urzędowe w Zhuhai Shi? – zapytała. Jej uśmiech nie przystawał do chmurnego, prawie wrogiego spojrzenia. – A może w garnizonie w Guangdongu? Mogę zorganizować przejazd samochodem, jeżeli panowie sobie życzą.

– Bu yao, xiexie – rzekł podsekretarz stanu, odrzucając propozycję i przez grzeczność przechodząc na angielski, by wyrazić w ten sposób uznanie dla pilności ich rozmówczyni w nauce języków. – To mało ważna konferencja, która potrwa tylko parę godzin. Wrócimy do Makau jeszcze dziś w nocy. Nasi gospodarze przyjadą po nas tutaj, napijemy się więc kawy i poczekamy.

– Może w moim biurze?

– Dziękuję, ale raczej nie. Mamy się spotkać w… Kafeidian – w kawiarni.

– To tam, na prawo, a potem w lewo, sir. Na tej ulicy. Jeszcze raz – witajcie w Republice Ludowej.

– Nigdy nie zapomnę pani uprzejmości – skłonił się McAllister.

– Dziękuję – odparła korpulentna kobieta odwzajemniając ukłon i oddalając się zamaszystym krokiem.

– Cytując twoje słowa, analityku – odezwał się Bourne – bardzo dobrze ci to poszło. Myślę jednak, że ona nie jest po naszej stronie.

– Oczywiście, że nie – zgodził się podsekretarz. – Z pewnością polecono jej zadzwonić do kogoś tutaj w garnizonie albo do Pekinu i zawiadomić, że przekroczyliśmy granicę. Ten ktoś połączy się z Shengiem, a on będzie wiedział, że to nikt inny tylko my.

– On przyleci helikopterem – rzekł Jason, gdy szli w stronę przyćmionych świateł kawiarni znajdującej się przy końcu brudnego, betonowego przejścia widocznego na ulicy. – On jest w drodze. Nawiasem mówiąc, będziemy śledzeni, wiesz o tym, prawda?

– Nie, nie wiem – odparł McAllister spoglądając na Bourne^. – Sheng będzie ostrożny. Podałem mu wystarczająco dużo alarmujących informacji. Gdyby przypuszczał, że istnieje tylko jedno dossier – co zresztą jest prawdą – mógłby próbować szczęścia uważając, że może je ode mnie kupić, a potem mnie zabić. Ale on myśli, a przynajmniej musi brać to pod uwagę, że istnieje jego kopia w Waszyngtonie. Tę właśnie kopię chce zniszczyć. Nie zrobi więc niczego, aby mnie zdenerwować czy wystraszyć i spłoszyć. Pamiętaj, że jestem amatorem i nietrudno mnie przerazić. Znam go. Rozmyśla teraz nad tym wszystkim i prawdopodobnie wiezie ze sobą więcej pieniędzy, niż mógłbym się spodziewać. Oczywiście ma nadzieję je odzyskać, kiedy dossier zostanie już zniszczone, a ja będę trupem. Widzisz więc, że mam bardzo ważne powody, aby starać się nie doznać porażki – lub żeby nie osiągnąć sukcesu dzięki porażce.

Człowiek z „Meduzy” popatrzył na człowieka z Waszyngtonu.

– Ty to wszystko przemyślałeś, prawda?

– Jak najdokładniej – zgodził się McAllister patrząc prosto przed siebie. – Każdy szczegół. Zajęło mi to całe tygodnie. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że ty weźmiesz w tym udział, bo sądziłem, że nie będziesz już żyć, wiedziałem jednak, że uda mi się dotrzeć do Shenga. Oczywiście jakąś nieoficjalną drogą. Każda bowiem inna droga, jak na przykład poufna konferencja, wymagałaby protokółu i nawet gdybym został z nim sam na sam, bez jego doradców, to i tak nie mógłbym go tknąć, bo wyglądałoby to na morderstwo popełnione za przyzwoleniem rządu. Rozważałem także możliwość bezpośredniego spotkania przez pamięć na dawne czasy; użyłbym wówczas argumentów, które nie mogłyby pozostać bez odpowiedzi – podobnie jak to uczyniłem wczorajszej nocy. Tak jak powiedziałeś Havillandowi, najprostsze sposoby są zazwyczaj najlepsze. My mamy zwyczaj komplikować sprawy.

– Często trzeba tak działać, we własnej obronie. Nie można dać się złapać na gorącym uczynku.

– To takie wytarte powiedzenie – powiedział analityk z ironicznym uśmiechem. – Cóż to oznacza? Że cię oszukano czy świadomie wprowadzono w błąd? Polityka nie zajmuje się kłopotami jednostki, a przynajmniej nie powinna. Niezmiennie przerażają mnie głosy wołające o uczciwość, podczas gdy ci, którzy do tego nawołują, nie wiedzą, nie mają pojęcia o tym, jak my zmuszeni jesteśmy postępować.

– Być może ludzie zawsze domagają się jasnej odpowiedzi.

– Nie mogą takiej uzyskać – stwierdził McAllister, gdy zbliżyli się do drzwi kawiarni – bo nic by z tego nie zrozumieli. Bourne zatrzymał się przed drzwiami, ale ich nie otwierał.

– Jesteś zaślepiony – powiedział patrząc McAllisterowi w oczy. – Ja również nie uzyskałem jasnej odpowiedzi ani tym bardziej wyjaśnienia. Zbyt długo byłeś w Waszyngtonie. Przydałoby ci się kilka tygodni w Cleveland, Bangor lub Maine. Rozszerzyłoby to twoje horyzonty.

– Proszę mnie nie pouczać, panie Bourne. Jedynie niecałe czterdzieści sześć procent naszego społeczeństwa przejmuje się tym wszystkim na tyle, aby oddać swój głos w wyborach – a to ma wpływ na kierunki, jakie obieramy. Wszystko pozostawia się nam, graczom, zawodowym biurokratom. My jesteśmy wszystkim, co posiadacie… Czy moglibyśmy wejść do środka? Twój przyjaciel, pan Wong, powiedział, że mamy się tam pokazać tylko na kilka minut – wypić kawę i wyjść na ulicę. Powiedział, że spotka się tam z nami dokładnie za dwadzieścia pięć minut, z których dwanaście już minęło.

– Dwanaście? Nie dziesięć, nie piętnaście, tylko akurat dwanaście?

– Właśnie.

– A co zrobimy, jeżeli spóźni się o dwie minuty? Zastrzelimy go?

– Bardzo zabawne – rzekł analityk otwierając drzwi.

\Vyszli z kawiarni i znaleźli się na wyboistym chodniku biegnącym wzdłuż nie mniej zrujnowanego placu, który usytuowany był niedaleko punktu kontroli granicznej w Guangdongu. Na przejściu panował niewielki ruch; znajdowało się tam nie więcej niż kilkanaście osób, które wkrótce zniknęły w ciemnościach po drugiej stronie granicy. Z trzech pobliskich latarni paliła się tylko jedna i to niezbyt jasno. Niewiele więc można było zobaczyć. Dwadzieścia pięć minut minęło, potem pół godziny. Po dalszych dziesięciu minutach oczekiwania Bourne zaczął się niepokoić.

– Coś jest nie w porządku. Powinien już tu być.

– Dwie minuty i strzelamy? – zaczął McAllister, ale natychmiast przeszła mu ochota do żartów. – Właściwie miałem na myśli to, że musimy po prostu spokojnie czekać.

– Przez dwie minuty, a nie blisko kwadrans – odpowiedział Jason. – To nie jest normalne – dodał ciszej, jakby do siebie. – Z drugiej strony to może być całkiem normalnie anormalne. On chce, żebyśmy to my się z nim skontaktowali.

– Nie rozumiem…

– Nie musisz. Idź tylko obok mnie, tak jakbyśmy się przechadzali dla zabicia czasu, dopóki ktoś nas nie zaczepi. Jeżeli ona, ta zapaśnicz-ka, nas zobaczy, nie zdziwi się. Chińscy urzędnicy są znani z tego, że spóźniają się na spotkania; uważają, że mają dzięki temu większe szansę.

– Niech się pocą?

– Właśnie tak. Tylko że to nie z nimi mamy się teraz spotkać. Chodź, przejdźmy na lewą stronę, tam jest ciemniej, dalej od światła. Zachowuj się swobodnie, mów o pogodzie, o czym chcesz. Kiwaj lub potrząsaj głową, wzruszaj ramionami, cały czas wykonuj jakieś powściągliwe ruchy.

Zdążyli przejść około dwudziestu metrów, gdy to nastąpiło.

– Kam Pęk! – wypowiedziana szeptem nazwa kasyna w Makau dotarła do nich z ciemności zza pustego kiosku z gazetami.

– Wong?

– Zostańcie tam, gdzie jesteście, udawajcie, że prowadzicie rozmowę, i słuchajcie tego, co powiem!

– Co się stało?

– Jesteście śledzeni.

– Dwa punkty dla znakomitego biurokraty – zadrwił Jason. – Czy ma pan coś do dodania, panie podsekretarzu?

– Jest to dość nieoczekiwane, ale nie pozbawione logiki – odrzekł McAllister. – Prawdopodobnie eskorta. Fałszywych paszportów tu nie brakuje, o czym mieliśmy okazję się przekonać.

– Królowa Kong zaszachowała nas. Pierwszy cios.

– Może po to, by upewnić się, że nie jesteśmy powiązani z ludźmi, o których wspominałeś wczoraj wieczorem – szepnął analityk tak cicho, że nie mógł być słyszany przez chińskiego łącznika.

– Możliwe. – Bourne zaczął mówić o ton głośniej, tak aby łącznik był w stanie go usłyszeć. Spojrzał w stronę przejścia granicznego, ale nikogo tam nie zauważył. – Kto nas śledzi?

– Świnia.

– Su?

– Nie inaczej, sir. Dlatego właśnie muszę pozostać w ukryciu.

– Czy jeszcze ktoś?

– Nikogo nie widziałem, nie wiem jednak, kto jest na drodze prowadzącej na wzgórza.

– Ja go usunę – powiedział człowiek z,,Meduzy” zwany Deltą.

– Nie! – zaprotestował McAllister. – Być może Sheng kazał mu się upewnić, że jesteśmy sami, że z nikim się nie kontaktujemy. Dopiero co przyznałeś, że to jest możliwe.

– Mógłby to sprawdzić tylko wtedy, gdyby sam się z tym kimś skontaktował. Nie może zrobić tego pierwszego… jeśli nie zrobi tego drugiego. A twój stary przyjaciel nie ryzykowałby połączenia radiowego podczas lotu samolotem czy helikopterem. Ktoś mógłby to przechwycić.

– A jeśli mają umówione sygnały – ognisko lub silny reflektor skierowany do góry – które potwierdzą, że wszystko jest w porządku? Jason spojrzał na analityka. – Ty naprawdę wszystko przemyślałeś.

– Widzę pewne wyjście – ułyszeli z ciemności głos Wonga – i jest to jednocześnie przywilej, który chciałbym zarezerwować dla siebie, bez dodatkowej zapłaty.

– Jaki przywilej?

– Ja zabiję Świnię. Zrobię to w taki sposób, że nikt na tym nie ucierpi.

– Co? – Bourne, zaskoczony, pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Błagam, sir! Proszę patrzeć przed siebie.

– Przepraszam. Ale dlaczego?

– Cudzołoży na prawo i lewo grożąc kobietom, które sobie upatrzy, że one lub ich mężowie, bracia czy nawet kuzyni stracą pracę. W ciągu ostatnich czterech lat okrył hańbą wiele rodzin, w tym także moją ze strony mojej błogosławionej matki.

– Czemu nikt go dotąd nie zabił?

– Podróżuje z uzbrojonymi ludźmi, nawet w Makau. Pomimo to rozwścieczeni mężczyźni kilkakrotnie podejmowali takie próby, ale rezultatem były wzmożone represje.

– Represje? – zapytał cicho McAllister.

– Wybierano zupełnie przypadkowych ludzi i oskarżano ich o kradzież żywności i sprzętu z garnizonu. Karą za takie zbrodnie jest publicznie wykonany wyrok śmierci.

– Jezu – mruknął Bourne. – O nic więcej nie będę pytał. Masz wystarczający powód. Ale w jaki sposób zrobisz to dziś w nocy?

– Jest w tej chwili sam, bez swoich goryli. Prawdopodobnie czekają na niego przy drodze prowadzącej na wzgórza, w każdym razie tu ich nie ma. Wy teraz wyruszycie i jeżeli on pójdzie za wami, ja podążę za nim. Jeśli nie pójdzie, będę wiedział, że po drodze nic wam nie grozi i wtedy was dogonię.

– Dogonisz nas? – Bourne zmarszczył brwi.

– Gdy tylko zabiję Świnię i zostawię jego parszywe cielsko w odpowiednim dla niego, choć haniebnym miejscu – w damskiej toalecie.

– A jeśli on jednak pójdzie za nami? – dopytywał się Jason.

– Okazja się nadarzy, nawet jeżeli będę służył wam swoim wzrokiem. Ja dojrzę jego goryli, ale oni mnie nie zobaczą. Wszystko jedno, co będzie robił, odpowiedni moment nadejdzie, gdy tylko trochę się oddali i znajdzie w ciemności. To mi wystarczy, a wszyscy dojdą do wniosku, że okrył hańbą także jednego ze swoich ludzi.

– Możemy już iść.

– Pan zna drogę, sir.

– Tak jakbym miał przed sobą mapę.

– Spotkam się z wami u podnóża pierwszego pagórka za polem porośniętym wysoką trawą. Pamięta pan?

– Trudno byłoby zapomnieć. Niewiele brakowało, a miałbym tam w Chinach swój grób.

– Po przejściu siedmiu kilometrów trzeba skręcić w las w kierunku pól.

– Tak zrobimy. Powiedziałeś mi wszystko. Pomyślnych łowów, Wong.

– Postaram się, sir. Mam dostatecznie dużo rozsądku.

Dwaj Amerykanie przeszli przez zaniedbany stary plac trzymając się z dala od nikłego oświetlenia i znaleźli się w zupełnej ciemności. Korpulentna postać w cywilnym ubraniu ukryta w cieniu betonowego przejścia nie przestawała ich obserwować. Mężczyzna spojrzał na zegarek i pokiwał głową uśmiechając się do siebie z satysfakcją. Po chwili pułkownik Su Jiang odwrócił się i ruszył z powrotem tunelem w kierunku przejścia granicznego, którego żelazne bramy, drewniane kabiny i widoczny w oddali drut kolczasty oświetlone były przyćmionym szarym światłem. Powitała go tu pani prefekt Obwodu Granicznego Zhuhai Shi-Guangdong, która zamaszystym krokiem, wyprostowana jak żołnierz maszerowała raźno w jego stronę.

– To muszą być jacyś bardzo ważni ludzie, pułkowniku – stwierdziła pani prefekt, a w jej oczach nie było teraz ani śladu wrogości, przeciwnie, malowało się w nich niemal ślepe uwielbienie. I strach.

– O, tak, z pewnością – zgodził się pułkownik.

– Muszą być, skoro tak znakomity oficer jak pan czuwa nad wszystkim. Ja zadzwoniłam do tego mężczyzny w Guangzhou, tak jak pan sobie życzył; podziękował mi, ale nie zapisał mojego nazwiska…

– Dopilnuję, żeby to zrobił – przerwał znużony Su.

– I dam na przejście moich najlepszych ludzi, aby ich odpowiednio przyjęli, kiedy będą wracać późno w nocy do Makau. Su popatrzył na kobietę.

– To nie będzie potrzebne. Oni udadzą się do Pekinu na ściśle tajne obrady na najwyższym szczeblu. Mam rozkaz, aby usunąć wszelkie dane świadczące o tym, że przekroczyli granicę w Gu-angdongu.

– To aż takie poufne?

– Szalenie poufne, towarzyszko. Są to ściśle tajne sprawy państwowe i jako takie muszą być utrzymane w tajemnicy nawet przed najbliższymi współpracownikami. Proszę was do biura.

– Natychmiast – odrzekła barczysta kobieta wykonując sprawnie żołnierski zwrot. – Mam herbatę i kawę, a nawet angielską whisky z Hongkongu.

– O, angielska whisky. Chodźmy, towarzyszko. Skończyłem już pracę.

Dwie nieco groteskowe, jakby rodem z opery Wagnera postaci pomaszerowały noga w nogę w kierunku masywnych, szklanych drzwi biura pani prefekt.

Papierosy! – szepnął Bourne chwytając Edwarda McAllistera za ramię.

– Gdzie?

– Przed nami, po lewej stronie drogi. W lesie!

– Nie zauważyłem.

– Bo się nie rozglądałeś. Są ukryci, ale jednak tam są. Korę drzew momentami rozświetla słaby blask, a potem znowu jest zupełnie ciemno. W nierównych odstępach czasu. Ludzie palą papierosy. Czasami wydaje mi się, że mieszkańcy Dalekiego Wschodu przedkładają papierosy nad seks.

– Co zrobimy?

– Dokładnie to, co robimy, tylko głośniej.

– Co?

– Idź dalej i mów, cokolwiek przychodzi ci do głowy. Oni nie zrozumieją. Na pewno znasz „Hajawatę” lub „Horacjusza na moście”, czy jakąś inną pieśń ze swoich szalonych szkolnych lat. Nie śpiewaj, tylko powtarzaj słowa. Odwróci to twoje myśli od innych spraw.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że to jest to, co przewidziałeś. Sheng sprawdza, czy nie kontaktujemy się z nikim, kto mógłby stanowić dla niego zagrożenie. Upewnijmy go w tym, zgoda?

– O, mój Boże! A jeżeli któryś z nich zna angielski?

– To wielce nieprawdopodobne. Ale jeżeli wolisz, możemy zaimprowizować rozmowę.

– Nie, nie jestem w tym dobry. Nienawidzę przyjęć i proszonych obiadów, nigdy nie wiem, o czym mam mówić.

– Dlatego proponuję jakieś rymowanki. Ja będę coś wtrącał, gdy ty zapomnisz słów. No, zaczynaj, mów szybko i w miarę naturalnie. Niemożliwe, by wśród nich znajdowali się chińscy naukowcy mówiący biegle po angielsku… Zgasili papierosy. Dostrzegli nas. Śmiało!

– O, Boże… no dobrze. Och…,,Prawiąc o rzeziach pełnych krwi, siedząc na ganku 0'Reilly'ego…”

– To bardzo odpowiednie! – rzekł Jason patrząc z aprobatą na swojego ucznia.

– ,,Nagle do głowy przyszło mi, by się zabawić z córką starego…”

– Ależ, Edwardzie, ty mnie ciągle zadziwiasz.

– To stara studencka piosenka – cicho wyjaśnił analityk.

– Co? Nie słyszę cię, Edwardzie. Mów głośniej.

– „Dylu-dylu-di-aj-i, dylu-dylu-di-aj-o, dylu-dylu-di-aj-i, balujmy z ojczulkiem Reilly”.

– Kapitalnie – pochwalił Bourne, gdy mijali miejsce, w którym ukryci w lesie ludzie palili przed chwilą papierosy. – Myślę, że twój przyjaciel doceni twój punkt widzenia. Czy masz jeszcze jakieś inne cenne myśli?

– Zapomniałem słów.

– To znaczy myśli. Z pewnością sobie przypomnisz.

– Coś o,,starym Reillyrn”… O, tak, pamiętam. Dalej szło tak. „Zabaw się, zabaw jeszcze raz, baw się, dopóki jest przyjemnie”, a później wpada stary Reilly…,,i wymachując groźnie dwururką, chce znaleźć drania, co niestety pozwalał sobie z jego córką”. Jednak pamiętałem.

– Można by cię wystawić w muzeum, jeżeli coś takiego znajduje się w twoim rodzinnym Ripley… Ale spójrz na to inaczej, można było rozważyć cały ten plan w Makau.

– Jaki plan?… Była jeszcze jedna, bardzo zabawna. „Sto butelek piwa na półce stało, sto butelek piwa, jedna spadła na dół i się rozbiła…” O, Boże, to było tak dawno temu. Chodziło o to, że ciągle ubywa tych butelek…,,dziewięćdziesiąt dziewięć butelek piwa na półce stało…”

– Daj spokój, już nie słyszą.

– Nie słyszą? Dzięki Bogu.

– To, co mówiłeś, było świetne. Jeżeli któryś z tych pajaców cokolwiek z tego zrozumiał, to są pewnie jeszcze bardziej zakłopotani niż ja. Dobra robota, analityku. No, chodźmy teraz szybciej.

McAllister spojrzał na Jasona.

– Zrobiłeś to celowo, prawda? Zmusiłeś mnie, abym sobie coś przypominał, wszystko jedno co, wiedząc, że się na tym skoncentruję i nie poddam się panice.

Bourne puścił to mimo uszu i powiedział:

– Jeszcze trzydzieści metrów i dalej pójdziesz sam.

– Co? Zostawiasz mnie?

– Na dziesięć, może piętnaście minut. Nie zatrzymując się zegnij rękę tak, abym mógł oprzeć na niej swoją teczkę i ją otworzyć.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał podsekretarz, gdy „dyplomatyczna” teczka spoczęła niepewnie na jego ramieniu. Jason otworzył ją, wyjął nóż o długim ostrzu, po czym zamknął. – Nie możesz zostawić mnie samego!

– Nic ci się nie stanie, nikt nie ma zamiaru ciebie czy mnie zatrzymywać. Gdyby chcieli to zrobić, już by to zrobili.

– Chcesz przez to powiedzieć, że to mogła być zasadzka?

– Polegałem na twojej analitycznej ocenie, że tak nie jest. Weź teczkę.

– Ale co masz zamiar…

– Muszę sprawdzić, co jest tam w głębi. Nie zatrzymuj się. W miejscu, gdzie droga zakręcała, człowiek z „ Meduzy” skręcił w lewo i wszedł do lasu. Biegnąc szybko, bezgłośnie, instynktownie omijając splątane zarośla, których ledwie dotykał, posuwał się w prawo zataczając szerokie półkole. Parę minut później dostrzegł żarzące się papierosy i ze zwinnością dzikiego kota podczołgał się na odległość około trzech metrów od znajdującej się tam grupy ludzi. W migotliwym świetle księżyca przedzierającym się przez korony potężnych drzew mógł ich policzyć. Było ich sześciu, wszyscy uzbrojeni w lekkie karabiny maszynowe przewieszone przez ramię. Zauważył jeszcze coś, co go zastanowiło. Każdy z nich miał na sobie zapinany na cztery guziki, szyty na miarę mundur wyższego oficera armii Republiki Ludowej. Z urywków rozmowy, jakie do niego dotarły, zorientował się, że mówili w dialekcie mandaryńskim, a nie kantońskim, którego używali żołnierze, a nawet oficerowie z garnizonu w Guangdongu. Ci ludzie nie byli z Guangdongu. Sheng ściągnął swoje specjalne oddziały szturmowe.

Nagle jeden z oficerów pstryknął zapalniczką i spojrzał na zegarek. Bourne dojrzał nad płomieniem jego twarz. Znał tę twarz, a jej widok potwierdził jego przypuszczenia. Była to twarz człowieka, który tamtej straszliwej nocy próbował podstępnie wyciągnąć coś z Echa w ciężarówce udając więźnia, oficer, którego Sheng traktował do pewnego stopnia z szacunkiem. Rozumny morderca o łagodnym głosie.

– Xianzai – rzekł mężczyzna, oznajmiając, że nadszedł właściwy moment. Uniósł do góry przenośną radiostację i zaczął mówić. Dalishi, dalishi\ – warknął, podając swemu odbiorcy hasło wywoławcze, które brzmiało,,Marmur”. – Są sami, nie ma z nimi nikogo. Będziemy postępować według instrukcji. Przygotujcie się na sygnał.

Oficerowie wstali z ziemi, poprawili broń i zgasili papierosy rozgniatając je na ziemi. Ruszyli szybkim krokiem ku leśnej drodze.

Bourne przedzierał się przez pewien czas na czworakach, po czym wstał na nogi i puścił się pędem przez las. Musiał dobiec do McAllistera, zanim ludzie Shenga zbliżą się do niego na tyle, że będą mogli w świetle księżyca dojrzeć, że podsekretarz jest sam. Z pewnością by ich to zaalarmowało, a wówczas mogliby wysłać inny „sygnał” – konferencja odwołana. Jason dotarł do zakrętu i zaczął biec jeszcze szybciej przeskakując przez leżące gałęzie, których inni pewnie by nie zauważyli, prześlizgiwał się przez pnącza i splątane poszycie, przeszkody, których inni nie byliby w stanie przewidzieć. Niespełna dwie minuty później wybiegł bezszelestnie z lasu tuż przy McAllisterze.

– Dobry Boże! – wysapał z trudem podsekretarz stanu.

– Spokojnie!

– Jesteś szaleńcem!

– Wyjaśnij dlaczego.

– Trwałoby to kilka godzin. – Drżącymi rękami wręczył Ja-sonowi teczkę. – Dobrze, że chociaż to nie wybuchło.

– Powinienem był cię ostrzec, że nie można tego upuścić ani potrząsać tym zbyt gwałtownie.

– O, Jezu!… Czy nie czas zboczyć z drogi? Wong powiedział…

– Nie myśl o tym. Mamy być całkowicie widoczni, dopóki nie dojdziemy do drugiego wzgórza, a wtedy ciebie będzie widać znacznie lepiej niż mnie. Chodź szybciej. Mają nadać jakiś sygnał, co oznacza, że znowu miałeś rację. Pilot ma otrzymać znak, że może lądować, lecz nie drogą radiową, a światłem.

– Mamy gdzieś się spotkać z Wongiem. Chyba mówił, że u podnóża pierwszego pagórka.

– Poczekamy na niego parę minut, ale myślę, że raczej możemy o nim zapomnieć. Zobaczy to, co ja widziałem, i gdybym był na jego miejscu, zawróciłbym prosto do Makau, gdzie czeka na niego dwadzieścia tysięcy dolarów, i powiedziałbym, że zabłądziłem.

– A co takiego widziałeś?

– Sześciu uzbrojonych ludzi wyposażonych w taką ilość amunicji, że wystarczyłoby, aby zmieść z powierzchni Ziemi jedną z tych gór.

– O, mój Boże, nigdy się stąd nie wydostaniemy!

– Nie poddawaj się przedwcześnie. To jedna ze spraw, o których cały czas myślałem. – Bourne odwrócił się do McAllistera przyspieszając kroku. – Z drugiej strony – dodał śmiertelnie poważnym tonem – wprowadzenie w czyn twojego planu zawsze związane było z ryzykiem.

– Tak, wiem o tym. Nie będę poddawał się panice. Nie będę! – Nagle las się skończył, polna droga przechodziła teraz w ścieżkę biegnącą przez pola porośnięte wysoką trawą. – Jak myślisz, po co ci ludzie tutaj są? – zapytał analityk.

– Asekuracja na wypadek zasadzki, jaką każdy drań zamieszany w tę brudną robotę może podejrzewać. Mówiłem ci, ale nie chciałeś mi wierzyć. Jeżeli jednak twoje przewidywania okażą się trafne, a wszystko na to wskazuje, będą trzymać się z daleka, w ukryciu – abyś się nie przestraszył i nie uciekł. Jeżeli tak się stanie, to uda nam się stąd wydostać.

– W jaki sposób?

– Teraz w prawo przez pola – odrzekł Jason, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. – Daję Wongowi pięć minut, chyba że zauważylibyśmy jakiś sygnał lub usłyszeli samolot, ale ani chwili dłużej. A daję mu aż tyle czasu tylko dlatego, że rzeczywiście potrzebuję tych oczu, za które zapłaciłem.

– Czy mógłby przejść w pobliżu tych ludzi, tak żeby go nie zauważyli?

– Bez problemu, oczywiście pod warunkiem, że nie jest teraz w drodze powrotnej do Makau.

Dotarli do końca trawiastego pola i znaleźli się u podnóża pierwszego pagórka, którego zbocze porośnięte było drzewami. Bourne spojrzał na zegarek, następnie na McAllistera. – Wejdźmy w las, tak by nas nie widziano – polecił wskazując na drzewa rosnące powyżej. – Ja zostanę tutaj, ty wejdź trochę wyżej, ale nie wychodź na otwarty teren, nie pokazuj się, zostań na skraju lasu. Gdy zobaczysz światła lub usłyszysz samolot, zagwiżdż. Chyba umiesz gwizdać?

– Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Kiedy dzieci były mniejsze i mieliśmy psa, brązowego psa myśliwskiego…

– Och, na miłość boską! No to rzuć w dół kilka kamieni. Usłyszę, jak będą spadały. No, idź!

– Tak, rozumiem. Ruszam.

Delta – bo był teraz Deltą – stanął na czatach. Księżyc nieustannie przesłaniały przesuwające się powoli niskie chmury, wytężał więc wzrok obserwując uważnie porośnięte trawą pole, wypatrując jakiegoś poruszenia w tym jednostajnym pejzażu – trzcin zginających się w kierunku podnóża, ku niemu. Minęły trzy minuty i Jason prawie już uznał, że jest to strata czasu, gdy nagle z wysokiej trawy po jego prawej stronie wynurzył się pochylony mężczyzna i skrył się natychmiast z powrotem. Bourne odstawił teczkę i wyciągnął zza pasa długi nóż.

– Kam Pęk! – odezwał się szeptem mężczyzna.

– Wong?

– Tak, sir – rzekł łącznik wymijając pnie drzew i zbliżając się do Jasona. – Wita mnie pan z nożem?

– Idzie za nami paru innych ludzi, a poza tym, szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że się tu pokażesz. Powiedziałem ci przecież, że możesz się wycofać, jeśli uznasz, że ryzyko jest zbyt wielkie. Nie sądziłem, że nastąpi to tak szybko, ale pogodziłbym się z tym. Broń, jaką mają ci ludzie, robi wrażenie.

– Mogłem wykorzystać sytuację, ale oprócz pieniędzy ofiarował mi pan coś więcej – pozwolił dokonać czynu, który dostarczył mi ogromnej satysfakcji. Nie tylko zresztą mnie. Nawet pan sobie nie wyobraża, ilu ludzi będzie błogosławić człowieka, który tego dokonał.

– Świnia Su?

– Zgadza się, sir.

– Czekaj no – rzekł przerażony Bourne. – Skąd masz pewność, że będą o to podejrzewać jednego z tych ludzi?

– Jakich ludzi?

– Tych z karabinami maszynowymi, którzy podążają za nami, Oni nie są z Guangdongu, nie są z garnizonu. Ściągnięto ich z Pekinu.

– Miało to miejsce w Zhuhai Shi. Na przejściu.

– A niech cię! Rozwaliłeś wszystko! Oni czekali na Su!

– Jeżeli nawet czekali, to on i tak nigdy by do nich nie dotarł.

– Co?

– Urządzili sobie z panią prefekt libację. Poszedł do niej, żeby się pocieszyć, tam właśnie go zastałem. Teraz znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu, w brudnej damskiej toalecie, z poderżniętym gardłem i obciętymi genitaliami.

– Na Boga… Czyli że on za nami nie poszedł?

– Nie miał najmniejszego zamiaru.

– Rozumiem, choć nie za dobrze. Był wyłączony z dzisiejszej akcji. Jest to w całości operacja prowadzona przez Pekin. Jednak tam na dole on był głównym łącznikiem.

– Nic mi o tych sprawach nie wiadomo – przerwał Wong nie chcąc podtrzymywać tematu.

– Przepraszam, oczywiście, że nie.

– Oto są oczy, które pan wynajął, sir. W którą stronę życzy pan sobie, abym patrzył i czego pan ode mnie oczekuje?

– Czy udało ci się bez kłopotu wyminąć tę uzbrojoną grupę na drodze?

– Tak. Widziałem ich, ale oni mnie nie widzieli. Siedzą teraz w lesie na skraju pola. Jeśli to się panu na coś przyda, to mężczyzna z radiostacją polecił człowiekowi, z którym się połączył, aby się oddalił w chwili, gdy zostanie nadany,,sygnał”. Nie wiem, co to oznacza, ale przypuszczam, że chodzi tu o helikopter.

– Tak przypuszczasz?

– Razem z Francuzem śledziliśmy tu którejś nocy pewnego angielskiego majora. Stąd właśnie wiedziałem, jak pana tu doprowadzić. Helikopter wylądował i wysiedli z niego ludzie na spotkanie z Anglikiem.

– Dokładnie tak mi opowiadał.

– Opowiadał panu, sir?

– Mniejsza z tym. Zostań tutaj. Gdy ci ludzie siedzący teraz w lesie wyjdą na pole, chcę o tym wiedzieć. Będę trochę wyżej na polu przed drugim wzgórzem z prawej strony. Na tym samym polu, gdzie ty i Echo widzieliście wtedy helikopter.

– Echo?

– Francuz. – Delta przerwał myśląc intensywnie. – Nie wolno ci zapalić zapałki, nie możesz ściągać na siebie uwagi…

Nagle dał się słyszeć przytłumiony, lecz wyraźnie słyszalny stukot. Drzewa! Kamienie! To McAllister dawał znaki!

– Nazbieraj kamieni, kawałków drewna czy skał i rzucaj nimi w kierunku lasu, w prawo. Ja usłyszę.

– Już teraz napełnię sobie nimi kieszenie.

– Nie mam prawa cię o to pytać – rzekł Delta podnosząc swą „dyplomatyczną” teczkę – ale czy masz broń?

– Duży karabin kalibru 0.357 z ładownicą pełną amunicji, dzięki uprzejmości kuzyna ze strony mojej matki, niech spoczywa w Chrystusie.

– Prawdopodobnie już się nie zobaczymy, Wong, a więc żegnaj. Może nie we wszystkim cię pochwalam, ale tak czy inaczej, jesteś chłop na schwał. Wierz mi, że naprawdę dołożyłeś mi ostatnim razem.

– Nie, sir, to pan mnie pokonał. Chętnie zmierzyłbym się z panem jeszcze raz.

– Wybij to sobie z głowy! – krzyknął człowiek z,,Meduzy” biegnąc pod górę.

Helikopter, niczym wielki, monstrualny ptak rozjaśniony od spodu oślepiającym światłem, wylądował na polu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami McAllister stanął tak, aby mógł być dobrze widoczny i tak, jak się spodziewano, reflektory helikoptera oświetliły jego postać. Bourne, co również było zgodne z planem, znajdował się niecałe czterdzieści metrów dalej pod osłoną drzew, gdzie można go było dostrzec, choć z trudem. Śmigła helikoptera zaczęły wytracać prędkość, a po chwili zatrzymały się ze zgrzytem. Zaległa pełna napięcia cisza. Otworzyły się drzwi, spuszczono schody i szczupły siwowłosy Sheng Chouyang z aktówką w ręku zszedł na dół.

– Jak przyjemnie widzieć cię znowu po tylu latach, Edwardzie – krzyknął pierworodny syn taipana. – Czy będziesz chciał dokonać inspekcji śmigłowca? Tak jak sobie tego życzyłeś, nie ma tu nikogo prócz mnie i mojego najbardziej zaufanego pilota.

– Nie, Sheng, ty możesz to zrobić za mnie! – zawołał McAllister z odległości kilkudziesięciu metrów, wyciągając ukryty pod kurtką pojemnik i rzucając go w stronę helikoptera. – Każ pilotowi wysiąść na parę minut i spryskaj wewnątrz kabinę. Jeżeli ktoś jeszcze jest w środku, wyjdzie stamtąd bardzo szybko.

– To zupełnie do ciebie niepodobne, Edwardzie. Ludzie naszego pokroju wiedzą, kiedy mogą sobie wzajemnie zaufać. Nie jesteśmy głupcami.

– Zrób to, Sheng!

– Oczywiście, zrobię, jak sobie życzysz. – Pilot otrzymał rozkaz opuszczenia śmigłowca. Sheng Chouyang podniósł pojemnik i wtrysnął paraliżującą substancję do wnętrza helikoptera. Minęło kilka minut;

nikt nie wyszedł. – Czy jesteś zadowolony, czy też mam wypuścić to wszystko w powietrze, co nie wyszłoby na dobre żadnemu z nas. Chodź, przyjacielu, nie zniżajmy się do takich machinacji. Nigdy tego nie robiliśmy.

– Ale ty stałeś się tym, czym jesteś, a ja zostałem tym, czym byłem.

– Możemy to naprawić, Edwardzie. Mogę zażądać twojej obecności na wszystkich naszych konferencjach. Dzięki mnie osiągniesz bardzo wysoką pozycję. Staniesz się gwiazdą na firmamencie polityki zagranicznej.

– A więc to prawda, tak? To, co jest w dossier. Wróciliście tu. Kuomintang znowu działa w Chinach…

– Porozmawiajmy spokojnie, Edwardzie. – Sheng spojrzał na Bourne'a stojącego w ciemnościach, a następnie wskazał ręką na prawo. – To sprawa prywatna.

Jason działał szybko; gdy obaj negocjatorzy stali zwróceni do niego plecami, pobiegł w stronę śmigłowca. Kiedy pilot wszedł do kabiny i zajął ponownie swoje miejsce, człowiek z,,Meduzy” znalazł się tuż za nim.

– Anjing! – szepnął Jason nakazując mężczyźnie milczenie pod groźbą pistoletu maszynowego. Zanim oszołomiony pilot zdążył zareagować, Bourne owinął mu głowę paskiem mocnego materiału, zatykając otwarte w szoku usta mężczyzny i zacisnął go mocno z tyłu. Następnie wyciągnął z kieszeni długą, cienką, nylonową linkę, którą przywiązał mężczyznę do siedzenia unieruchamiając mu jednocześnie ręce. Nie będzie żadnego niespodziewanego startu.

Schowawszy broń za pas pod kurtkę, Bourne wyczołgał się z helikoptera. Wielka maszyna zasłaniała mu widok McAllistera i Sheng Chouyanga, a to oznaczało, że oni również nie mogli go widzieć. Zaczął iść szybkim krokiem w kierunku miejsca, które zajmował poprzednio, rozglądając się bez przerwy, gotów w każdej chwili zmienić kierunek, gdyby dwaj mężczyźni pojawili się nagle z jednej lub drugiej strony śmigłowca. Helikopter stanowił jego osłonę. Zatrzymał się. Był wystarczająco blisko – czas się pokazać. Wyjął papierosa i przypalił go zapałką. Następnie ruszył wolnym krokiem, niby bez celu w lewo, skąd mógł dostrzec ledwie widoczne dwie postacie stojące z drugiej strony helikoptera. Zastanawiał się, o czym ci dwaj wrodzy sobie ludzie mogli rozmawiać. Dziwił się, na co McAllister czeka.

Do dzieła, analityku. Zrób to teraz! To najlepsza sposobność. Zwlekając tracisz cenny czas, a czas przynosi komplikacje! Do diabla z tym. Działaj!

Bourne zamarł. Usłyszał odgłos kamienia uderzającego o drzewo w pobliżu miejsca, które mijał przechodząc przez pole. Po chwili rozległ się następny, dużo bliżej, a potem jeszcze jeden, moment później. To ostrzeżenie Wonga! Ludzie Shenga przechodzą przez pole!

Analityku, doprowadzisz do tego, że nas zabiją! Jeżeli teraz wybiegnę i strzelę, odgłos wystrzału ściągnie tu sześciu ludzi, którzy dysponują takim uzbrojeniem, że nie damy im rady! Na Chrystusa, zrób to!

Człowiek z „Meduzy” spojrzał na Shenga i McAllistera; ogarnęła go taka wściekłość na samego siebie, że był bliski wybuchu. Nie powinien był dopuścić, aby potoczyło się to w ten sposób. Śmierć zadana ręką amatora, rozgoryczonego biurokraty, który pragnął przeżyć swój słoneczny dzień.

– Kam Pęk! – To był Wong. Przeszedł przez las porastający wierzchołek pagórka i znajdował się teraz za nim, ukryty między drzewami.

– No? Słyszałem, jak rzucałeś kamienie.

– Nie spodoba się panu to, co teraz powiem, sir.

– Co się dzieje?

– Ludzie Shenga wchodzą na górę.

– To tylko asekuracja – rzekł Jason, nie odrywając wzroku od dwóch postaci stojących na otwartej przestrzeni. – Wszystko może się jeszcze dobrze skończyć. Tak cholernie dużo to oni znowu nie zobaczą.

– Nie jestem pewien, czy to ma jakieś znaczenie, sir. Oni się szykują. Słyszałem ich. Mają broń gotową do strzału.

Bourne'a zatkało, opanowało go uczucie beznadziejności. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że wpadli we własną pułapkę.

– Lepiej stąd uciekaj, Wong.

– Czy mogę o coś zapytać? Czy to są ludzie, którzy zabili Francuza?

– Tak.

– I to dla nich Świnia, Su Jiang, wykonywał tę ohydną robotę przez ostatnie cztery lata?

– Tak.

– Chyba jednak zostanę, sir.

Nie mówiąc ani słowa meduzyjczyk podszedł do miejsca, gdzie leżała jego teczka. Podniósł ją i rzucił między drzewa.

– Otwórz ją – rzekł. – Jeśli z tego wyjdziemy, będziesz mógł spędzić resztę życia w kasynie bez przyjmowania zleceń.

– Nie uprawiam hazardu.

– Robisz to teraz, Wong.

Czy rzeczywiście sądziłeś, że my, wielcy synowie najstarszego i kulturowo najwyżej rozwiniętego imperium w dziejach świata zostawilibyśmy to wszystko tym brudnym wieśniakom i ich nieprawemu potomstwu, wychowanemu na skompromitowanych teoriach egalitaryzmu? – Sheng stał przed McAllisterem, przyciskając oburącz do piersi swoją aktówkę. – Oni powinni być naszymi niewolnikami, a nie władcami.

– To właśnie ten sposób myślenia sprawił, że zostaliście pozbawieni ojczyzny – wy, przywódcy, a nie naród. Ludzi nie pytano o zdanie. Gdyby to zrobiono, można by było wprowadzić pewne poprawki, pójść na jakiś kompromis, wtedy nie stracilibyście kraju.

– Nikt nie wdaje się w kompromisy z marksistowską hołotą ani z kłamcami. I ja też nie będę wchodził w żadne układy z tobą, Edwardzie.

– Cóż to ma znaczyć?

Sheng lewą ręką otworzył aktówkę i wyjął z niej dossier skradzione z domu na Victoria Peak.

– Poznajesz to? – zapytał spokojnie.

– Nie wierzę!

– Uwierz, stary przeciwniku. Przy odrobinie pomysłowości można zdziałać bardzo wiele.

– To niemożliwe!

– Mam to tutaj, w ręce. A na pierwszej stronie wyraźnie jest napisane, że istnieje tylko jeden egzemplarz, który w razie konieczności ma być przesłany odnośnym władzom pod nadzorem wojskowym z zachowaniem wyjątkowych środków bezpieczeństwa. W moim przekonaniu bardzo rozsądnie, ponieważ prawidłowo oceniłeś sytuację podczas naszej rozmowy telefonicznej. Ujawnienie zawartości tej teczki mogłoby doprowadzić do wybuchu na Dalekim Wschodzie – wojna stałaby się nieunikniona. Odłamy prawicowe z Pekinu wkroczą do Hongkongu – oczywiście tutejszą prawicę wy nazwalibyście lewicą w waszej części świata. Trochę to głupie, nieprawdaż?

– Poleciłem sporządzić kopię i przesłać ją do Waszyngtonu – przerwał spiesznie podsekretarz, mówiąc spokojnie i zdecydowanie.

– Nie wierzę w to – odparł Sheng. – Wszelkiego rodzaju przesyłki dyplomatyczne przekazywane drogą telegraficzno-kompute-rową lub pocztą kurierską muszą być zatwierdzone przez najwyższego urzędnika państwowego. Znany wszystkim ambasador Havilland nigdy by na to nie pozwolił, a konsulat nie tknąłby nawet przesyłki, nie uzyskawszy jego zgody.

– Wysłałem kopię do konsulatu chińskiego! – rzekł McAllister podniesionym głosem. – Jesteś skończony, Sheng!

– Czyżby? Jak sądzisz, kto odbiera całą korespondencję ze wszystkich zagranicznych źródeł w naszym konsulacie w Hongkongu? Nie łam sobie głowy nad odpowiedzią, zrobię to za ciebie. Jeden z naszych ludzi. – Sheng przerwał, a jego oczy mesjasza nagle zapłonęły. – Jesteśmy wszędzie, Edwardzie! Nikt nam nie przeszkodzi! Odzyskamy nasz naród, nasze imperium!

– Jesteś szalony. To się nie uda. Rozpętacie wojnę!

– Będzie to sprawiedliwa wojna! Rządy na całym świecie będą musiały dokonać wyboru. Władza jednostki lub władza administracji. Wolność lub tyrania.

– Zbyt niewielu z was dało ludziom wolność, a zbyt wielu okazało się tyranami.

– Zwyciężymy – w ten czy inny sposób.

– O, Boże, to tego właśnie pragniesz! Chcesz pchnąć świat na skraj przepaści, dając mu do wyboru unicestwienie lub przeżycie! Uważasz, że w ten sposób zdobędziesz to, na czym ci zależy, że wola przeżycia zwycięży. Ta komisja gospodarcza i cała twoja strategia wobec Hongkongu to zaledwie początek! Chcesz zarazić tym swoim jadem cały Daleki Wschód! Jesteś zagorzalcem, jesteś zaślepiony! Czy nie zdajesz sobie sprawy z tragicznych konsekwencji…

– Nasz naród został nam skradziony i musimy go odzyskać! Nikt nas nie powstrzyma! Idziemy naprzód!

– Można was powstrzymać – rzekł McAllister spokojnie, sięgając prawą ręką pod kurtkę. – Ja was powstrzymam.

Sheng błyskawicznie rzucił aktówkę i wydobył broń. Wypalił, a przerażony McAllister cofnął się odruchowo chwytając się za ramię.

– Na ziemię! – ryknął Bourne, przebiegając przed helikopterem w świetle jego reflektorów i oddając serię z pistoletu maszynowego. – Tocz się, tocz! Jeśli możesz się poruszać, odtocz się jak najdalej!

– Ty! – wrzasnął Sheng oddając dwa szybkie strzały ku ziemi, w kierunku leżącego podsekretarza stanu, po czym uniósł broń i pociągając raz za razem za spust mierzył do biegnącego zygzakami meduzyjczyka, który coraz bardziej się do niego zbliżał.

– Za Echo! – krzyknął Bourne wysilając płuca. – Za ludzi, których zarąbałeś! Za nauczyciela zawieszonego na linie, którego zarżnąłeś! Za kobietę, której nie mogłeś powstrzymać… o, Chryste! Za tamtych dwóch braci, ale przede wszystkim za Echo, ty draniu! – Z pistoletu maszynowego wydobył się krótki szczęk – nic więcej, i żadna siła naciskająca spust nie mogła go uruchomić! Zaciął się! Zaciął! Sheng to widział; nastawił dokładnie broń przymierzając się do strzału, podczas gdy Jason rzucił pistolet na ziemię i zaczął posuwać się w jego stronę. Gdy Sheng wystrzelił, Delta instynktownie uchylił się w prawo wykonując obrót w powietrzu i wyciągając jednocześnie zza pasa swój nóż; odzyskawszy równowagę, błyskawicznie zmienił kierunek i gwałtownie rzucił się do przodu ku Shengowi. Nóż trafił w cel i człowiek z „Meduzy” rozpruł klatkę piersiową fanatyka. Morderca setek i niedoszły morderca milionów ludzi nie żył.

Jego słuch przestał na moment reagować, tak jakby nie działo się to na jawie. Żołnierze Shenga wybiegli tymczasem z lasu, w ciemności rozległy się wystrzały z broni maszynowej. Odgłosy strzałów dochodziły też zza helikoptera – Wong otworzył,,dyplomatyczną” teczkę i znalazł w niej to, czego potrzebował. Dwaj żołnierze zwalili się martwi na trawę, czterej pozostali przypadli do ziemi; jeden z nich czołgał się w stronę lasu i coś krzyczał. Radiostacja! Próbował się połączyć z innymi ludźmi z obstawy Shenga! Jak daleko się znajdowali? Jak blisko?

Priorytety! Bourne przemknął za helikopterem i podbiegł do Wonga, który przykucnął przy drzewie na skraju lasu.

– Jeszcze jednego z nich tutaj mamy – szepnął. – Daj mi to!

– Trzeba oszczędzać amunicję – rzekł Wong – nie ma jej za dużo.

– Wiem. Zostań tutaj i postaraj się ich zatrzymać, ale strzelaj nisko, tuż przy ziemi.

– Dokąd pan idzie, sir?

– Przedostanę się przez las i zajdę ich od tyłu.

– Zrobi pan dokładnie to, co Francuz kazałby mi zrobić.

– Miał rację. On zawsze miał rację. – Jason wbiegł do lasu mając za pasem swój zakrwawiony nóż; dyszał ciężko, mięśnie nóg miał naprężone, a jego oczy wpatrywały się w ciemność. Przedzierał się przez gęste poszycie tak szybko, jak potrafił, robiąc przy tym jak najmniej hałasu.

Dwa trzaski! Ktoś musiał nastąpić na grube gałęzie leżące na ziemi – były połamane! Dostrzegł zarys sylwetki zbliżającej się ku niemu i szybko schował się za pień drzewa. Wiedział, kto to jest – oficer z radiostacją, ten rozważny, o łagodnie brzmiącym głosie morderca z rezerwatu koło Pekinu, zaprawiony do walki żołnierz, który stosował taktykę: otoczyć wroga i zabić. Brakowało mu jednak wyszkolenia partyzanckiego i za to miał dziś zapłacić życiem. Nie następuje się w lesie na grube gałęzie.

Kiedy oficer, nachylony, podszedł dostatecznie blisko, Jason wyskoczył zza drzewa, lewym ramieniem otoczył szyję mężczyzny, uderzył go pistoletem w głowę – a potem nóż jeszcze raz spełnił swoje zadanie. Bourne ukląkł przy ciele mężczyzny, schował broń za pas i zabrał potężny karabin maszynowy należący do oficera. Znalazł dwa dodatkowe magazynki z amunicją; szansę były teraz bardziej wyrównane. Może nawet wyjdą z tego cało. Czy McAllister jeszcze żył? Czy też słoneczna chwila sfrustrowanego biurokraty zakończyła się wieczną ciemnością. Priorytety!

Jason okrążył pole i dotarł do miejsca, z którego rozpoczął swój bieg przez las. Sporadyczne strzały oddawane przez Wonga uniemożliwiały trzem pozostałym ludziom z doborowego oddziału Shenga wykonanie jakiegokolwiek ruchu; wciąż tkwili w tym samym miejscu. Nagle coś sprawiło, że Bourne musiał się odwrócić – niewyraźny warkot w oddali lub jasna plamka, którą dostrzegły jego oczy. A właściwie obie te rzeczy naraz. Warkot był odgłosem jadącego szybko pojazdu, plamka światła – reflektorem oświetlającym czarne niebo. Patrząc z góry ponad drzewami rosnącymi na zboczu pagórka mógł dojrzeć ów pojazd – samochód ciężarowy – z reflektorem obsługiwanym wprawną ręką. Ciężarówka skręciła z drogi i zasłonięta była teraz wysoką trawą, tylko reflektor pozostawał widoczny; jechała coraz szybciej zbliżając się do podnóża pagórka niespełna dwieście metrów niżej. Priorytety. Ruszaj.

– Wstrzymać ogień! – wrzasnął Bourne i pochylony przebiegł w inne miejsce. Trzej oficerowie obrócili się leżąc na ziemi, ich karabiny maszynowe zadudniły i grad pocisków przeszył przestrzeń w miejscu, z którego usłyszeli głos.

Człowiek z,,Meduzy” wysunął się do przodu trzymając w rękach śmiercionośną broń. Trwało to sekundy: potężny wybuch rozerwał ziemię i tych morderców, którzy w przeciwnym razie zabiliby jego.

– Wong! – zawołał wybiegając na pole. – Chodź ze mną! – W kilka sekund dotarł do nieruchomych ciał McAllistera i Shenga – jeden z nich jeszcze żył, drugi był martwy. Jason nachylił się nad analitykiem, który poruszał rękami, wyciągając rozpaczliwie prawe ramię, jakby próbował do czegoś dosięgnąć.

– Mac, słyszysz mnie?

– Akta! – wyszeptał podsekretarz stanu. – Weź akta!

– Co…? – Bourne spojrzał na ciało Sheng Chouyanga i w słabym świetle księżyca zobaczył coś, co było ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się tam ujrzeć: otoczone czarną obwódką dossier Shenga, jeden z najbardziej tajnych dokumentów na Ziemi. – Jezu Chryste! – powiedział cicho Jason, sięgając po akta. – Słuchaj, analityku! – zaczął mówić głośniej, gdy dołączył do nich Wong. – Musimy cię przenieść. Może ci to sprawić ból, ale nie mamy wyboru! – Spojrzał na Wonga i ciągnął dalej. – Zbliża się tu jeszcze jedna uzbrojona grupa, posuwają się szybko do przodu. Są to dodatkowe posiłki i według mojej oceny będą tu najpóźniej za dwie minuty. Zaciśnij zęby, panie podsekretarzu. Ruszamy!

Jason i Wong podnieśli wspólnymi siłami McAllistera i ruszyli w stronę śmigłowca. Nagle Bourne stanął.

– Chryste, poczekaj chwilę!… Albo nie, dalej nieś go sam! – krzyknął do łącznika. – Ja muszę wrócić!

– Po co? – wyszeptał podsekretarz bliski agonii.

– Co pan robi, sir? – spytał Wong.

– Pożywka dla rewizjonistów – odpowiedział Jason enigmatycznie i pobiegł z powrotem ku zwłokom Sheng Chouyanga. Gdy dotarł na miejsce, nachylił się i wsunął płaski przedmiot pod kurtkę zabitego. Wyprostował się i biegiem wrócił do helikoptera w momencie, gdy Wong ostrożnie i bardzo delikatnie układał McAllistera na dwóch tylnych siedzeniach. Bourne przeszedł na przód, wyciągnął nóż, przeciął nylonową linkę, którą pilot był skrępowany, a następnie pasek materiału, którym miał zakneblowane usta. Pilot dostał ataku kaszlu i nie mógł złapać tchu, ale Jason nie czekając, aż mu przejdzie, wydał rozkazy.

– Kaifeiji ba! – krzyknął.

– Może pan mówić po angielsku – wysapał pilot. – Dobrze znam ten język. Wymagano tego od nas.

– Startuj, skurwysynu! Już!

Pilot uruchomił silnik i w tym samym momencie ujrzeli w światłach helikoptera, jak całe pole wypełniło się postaciami w mundurach. Żołnierze natychmiast dostrzegli ciała pięciu zabitych ludzi z doborowego oddziału Shenga i otworzyli ogień do wznoszącego się powoli do góry śmigłowca.

– Szybciej, do jasnej cholery! – wrzasnął Jason.

– To pudełko to prawdziwa forteca godna Shenga – objaśnił pilot. – Nawet szyby są kuloodporne. Dokąd lecimy?

– Do Hongkongu! – krzyknął Bourne, stwierdzając ze zdziwieniem, że pilot prowadzący teraz maszynę szybko do góry odwrócił się do niego z uśmiechem.

– Chyba wspaniałomyślni Amerykanie lub życzliwi Brytyjczycy udzielą mi azylu, co, sir? To marzenie mojego życia!

– Do diabła z tym – rzekł człowiek z,,Meduzy”, gdy weszli w pierwszą warstwę nisko zawieszonych chmur.

– To był doskonały pomysł, sir – odezwał się Wong siedzący w mroku w głębi śmigłowca. – Jak pan na to wpadł?

– Już raz się sprawdził – odpowiedział Jason, przypalając papierosa. – Historia, nawet ta niezbyt odległa, lubi się powtarzać.

– Webb? – zaczął szeptem McAllister.

– Co takiego, analityku? Jak się czujesz?

– Mniejsza z tym. Czemu wróciłeś tam – do Shenga?

– Żeby dać mu pożegnalny prezent. Książeczkę czekową. Jej właściciel ma tajne konto w banku na Kajmanach.

– Co?

– Nikomu już się nie przyda. Nazwisko i numery konta zostały wycięte. Ciekawe, jak zareaguje Pekin, kiedy dowie się o jej istnieniu, nie sądzisz?

Загрузка...