ROZDZIAŁ 21

Motorówka podskakiwała gwałtownie w ciemności wśród tropikalnej ulewy. Dwuosobowa załoga wylewała wodę, nieustannie przelewającą się przez burty, a posiwiały kapitan, chińsko-portugalski mieszaniec, mrużąc oczy wypatrywał drogi przez duże okna kabiny, powoli zbliżając się do czarnych konturów wyspy. Bourne i d'Anjou stali po obu stronach właściciela łodzi. Odezwał się Francuz podnosząc głos, by przekrzyczeć ulewę:

– Według ciebie, jak daleko jesteśmy od brzegu?

– Jakieś dwieście metrów, plus minus dziesięć do dwudziestu – odparł kapitan.

– Czas na światło. Gdzie je masz?

– W szafce koło ciebie. Z prawej strony. Jeszcze siedemdziesiąt pięć metrów i zatrzymuję się. Metr dalej, i przy tej pogodzie skały mogą się okazać niebezpieczne.

– Musimy się dostać na brzeg! – krzyknął Francuz. – To bezwarunkowo konieczne, już ci mówiłem.

– Tak, ale zapomniałeś mi powiedzieć, że będzie ta ulewa i te fale. Dziewięćdziesiąt metrów i dalej możecie popłynąć łódką. Ma mocny silnik, dostaniecie się na wyspę.

– Merde! – prychnął d'Anjou otwierając szafkę i wyciągając światło sygnałowe. – Więc będziemy mieli sto metrów albo i więcej.

– W żadnym wypadku nie mniej niż pięćdziesiąt, to ci powiedziałem.

– A po drodze jest głęboka woda!

– Czy mam zawrócić do Makau?

– I dać się zestrzelić patrolom? Płacisz, kiedy się należy, albo nie docierasz do celu! Wiesz o tym!

– Nie więcej niż sto metrów.

Rozdrażniony d'Anjou kiwnął głową i podniósł światło sygnałowe na wysokość piersi. Nacisnął i natychmiast puścił guzik; na krótką chwilę niesamowity, ciemnoniebieski błysk rozjaśnił okno sterówki. W parę sekund później podobny niebieski sygnał na brzegu wyspy można było dostrzec przez pokrytą kroplami deszczu szybę.

– Widzisz, mon capitaine, gdybyśmy nie przybyli na spotkanie, ta nędzna łajba zostałaby zestrzelona z morza.

– Dziś po południu bardzo ci się podobała! – odparł sternik, gorączkowo kręcąc kołem.

– To było wczoraj po południu. W tej chwili jest pierwsza trzydzieści w nocy, a ja wreszcie pojąłem twoje złodziejskie metody.

D'Anjou odłożył latarnię sygnałową do szafki i spojrzał na Bourne'a, który odwzajemnił spojrzenie. Każdy z nich robił to samo, co niegdyś wielokrotnie w czasach „Meduzy”: sprawdzał ubiór i wyposażenie partnera. Obaj mieli na sobie spodnie, swetry i cienkie gumowe czepki pływackie, wszystko w czarnym kolorze. Swe zwykłe ubrania trzymali zwinięte w płóciennych torbach. Oprócz pistoletu Jasona i mniejszego, bo kalibru 22, jakim posługiwał się Francuz, mieli noże w pochwach, wszystko dobrze ukryte.

– Podpłyń tak blisko, jak możesz – zwrócił się d'Anjou do kapitana. – I zapamiętaj sobie, że ostatniej raty nie otrzymasz, jeśli cię tu nie będzie, gdy wrócimy.

– A jeśli oni zabiorą pieniądze, a was zabiją?! – wykrzyknął kapitan, kręcąc kołem sterowym. – Będę zrobiony na szaro!

– Wzruszyłeś mnie – zauważył Bourne.

– Tego się nie obawiaj – odrzekł Francuz, groźnie spoglądając na Chińczyko-Portugalczyka. – Miałem do czynienia z tym człowiekiem wielokrotnie w ciągu wielu miesięcy. Tak ja ty jest sternikiem szybkiej łodzi i kropka w kropkę takim samym złodziejem. Napycham jego marksistowskie kieszenie do tego stopnia, że jego kochanki żyją jak konkubiny członków Komitetu Centralnego. Ponadto podejrzewa on, że wszystko zapisuję. Jesteśmy w rękach Boga, a może nawet lepszych.

– W takim razie zabierzcie światło – mruknął niechętnie kapitan. – Może wam się przydać, a nic mi po was, jeśli wpadniecie na mieliznę albo rozwalicie się na skałach.

– Twoja troska o nas doprowadza mnie do łez – oświadczył d'Anjou wyciągając latarnię i kiwając głową na Jasona. – Zaznajomimy się z łódką i jej silnikiem.

– Silnik jest przykryty grubym płótnem. Nie zapalajcie go, póki nie będziecie na wodzie!

– A skąd mamy wiedzieć, że zaskoczy? – spytał Bourne.

– Bo chcę dostać moje pieniądze, panie Milczący.

Krótki przejazd na brzeg przemoczył ich do nitki. Obaj kurczowo trzymali się łódki, aby nie wylecieć za burtę, Jason obu boków, a d'Anjou steru i rufy. Otarli się o podwodną rafę. Metal zazgrzytał o kamień; Francuz przerzucił gwałtownie ster na prawą burtę, dodając gazu do maksimum.

Dziwny, ciemnoniebieski błysk raz jeszcze pojawił się na brzegu. W mokrej ciemności zboczyli z kursu; d'Anjou skierował łódź w stronę sygnału i po paru minutach kil poszorował po dnie. Francuz przycisnął drążek sterowy podnosząc silnik przyczepny, a Bourne przeskoczył przez burtę chwytając za cumkę i wyciągając łódkę na plażę.

Na moment zaparło mu dech, gdy tuż przy nim nagle pojawiła się ludzka postać, chwytając za linkę.

– Cztery ręce lepsze są niż dwie – wrzasnął obcy, Azjata, doskonałą angielszczyzną, i to angielszczyzną z amerykańskim akcentem.

– Jesteś naszym kontaktem?! – odwrzasnął zdumiony Jason zastanawiając się, czy szum deszczu i fal nie przytępił jego słuchu.

– Co za niedorzeczne określenie! – krzyknął człowiek. – Jestem po prostu przyjacielem!

Pięć minut później, zabezpieczywszy łódkę, całą trójką ruszyli przez gęste nadbrzeżne zarośla, które nagle zastąpiły karłowate drzewka.,,Przyjaciel” zmontował prymitywną osłonę z łodziowej plandeki; maleńkie ognisko, niewidoczne z tyłu ani z boku, oświetliło gęsty las znajdujący się przed nimi. Ciepło było mile widziane; Bourne i d'Anjou zziębli na wietrze i ulewnym deszczu. Usiedli po turecku wokół ognia, a Francuz odezwał się do umundurowanego Chińczyka.

– To naprawdę nie było konieczne, Gamma…

– Gamma! – wybuchnął Jason.

– Sięgnąłem do pewnych tradycji z naszej przeszłości. Delta. Oczywiście mogłem użyć imienia „Tango” albo „Fokstrot”, bo jak wiesz, nie wszystko opierało się na greczyźnie. Grecki zastrzeżony był dla dowódców.

– Kretyńska gadanina. Chcę wiedzieć, po co tu jesteśmy. Czemu mu nie zapłaciłeś, żebyśmy mogli już pójść sobie w diabły?

– Człowieku…! – powiedział przeciągle Chińczyk, używając typowo amerykańskiego kolokwializmu. – Jaki napalony typunio! Czego się rzuca?

– Rzucam się, człowieku, bo chcę wracać do łodzi. Naprawdę nie mam czasu na herbatkę!

– A co powiecie na szkocką? – spytał oficer Republiki Ludowej. Sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę całkiem przyzwoitej whisky. – Niestety bez szklanek, ale nie przypuszczam, byśmy przenosili zarazki. Kąpiemy się, myjemy zęby, sypiamy ze zdrowymi kurwami; a przynajmniej mój niebiański rząd zapewnia, że są one zdrowe.

– Kim ty, u diabła, jesteś?

– Wystarczy Gamma, Echo mnie o tym przekonał. A czym jestem, pozostawiam twojej wyobraźni. Na przykład pomyśl o UPK, co oznacza Uniwersytet Południowej Kalifornii, łącznie ze studiami dyplomowymi w Berkeley… Te wszystkie protesty w latach sześćdziesiątych, z pewnością je pamiętasz.

– Należałeś do tej bandy?

– Na pewno nie! Byłem zagorzałym konserwatystą, członkiem John Birch Society i żądałem, by ich wszystkich wystrzelano! Wrzaskliwe brudasy bez szacunku dla racji moralnych swego narodu.

– To dopiero jest kretyńska gadanina.

– Mój przyjaciel Gamma – wtrącił się d'Anjou -jest znakomitym pośrednikiem. Jest wysoce wykształconym podwójnym, potrójnym, a niewykluczone, że i poczwórnym agentem pracującym na wszystkie strony we własnym tylko interesie. Jest człowiekiem absolutnie amoralnym i za to go szanuję.

– Wróciłeś do Chin? Do Republiki Ludowej?

– Bo tu są pieniądze – potwierdził oficer. '- Każdy system oparty na ucisku otwiera ogromne możliwości przed człowiekiem podejmującym drobne ryzyko na rzecz uciskanych. Spytaj komisarzy w Moskwie czy w bloku wschodnim. Oczywiście trzeba do tego mieć kontakty na Zachodzie oraz posiadać pewne talenty, na które liczą również wyżsi dowódcy. Na szczęście jestem także doskonałym żeglarzem, co zawdzięczam przyjaciołom mieszkającym nad Zatoką, właścicielom jachtów i motorówek. Pewnego dnia powrócę. Naprawdę lubię San Francisco.

– Nie próbuj dociekać wysokości jego konta w szwajcarskim banku – oświadczył d'Anjou. – Zamiast tego skoncentrujmy się na przyczynach, dla których Gamma stworzył dla nas tak miłą samotnię wśród deszczu. – Francuz wziął butelkę i przyłożył do ust.

– To cię będzie kosztować. Echo – rzekł Chińczyk.

– A co u ciebie nie kosztuje? Co to takiego? – D'Anjou podał butelkę Jasonowi.

– Czy mogę mówić przy twoim towarzyszu?

– Wszystko.

– Będziesz potrzebował informacji. Ja je zapewniam. Cena wynosi tysiąc amerykańskich.

– I to jest to?

– Powinno wystarczyć – powiedział Chińczyk, biorąc szkocką z rąk Bourne'a. – Jest was dwóch, a moja łódź patrolowa znajduje się o pół mili stąd, w zatoczce. Moja załoga sądzi, że mam poufne spotkanie z naszymi tajnymi agentami z kolonii.

– Ja „będę potrzebował informacji”, a ty mi je „zapewnisz”. Na podstawie tych słów mam ci wręczyć bez walki tysiąc dolarów, gdy tymczasem jest całkiem możliwe, że masz tu w krzakach tuzin Zhongguo ren.

– Pewne rzeczy trzeba dawać na wiarę.

– Ale nie moje pieniądze – zastrzegł Francuz. – Nie dostaniesz nawet su, póki się nie dowiem, co sprzedajesz.

– Jesteś galijski do szpiku kości – odrzekł Gamma potrząsając głową. – Doskonale. Dotyczy to twego ucznia, tego, co już nie słucha swego mistrza, ale sam odbiera trzydzieści srebrników i o wiele więcej.

– Mordercy?

– Zapłać mu! – rozkazał Bourne nagle sztywniejąc, wlepiwszy oczy w chińskiego oficera.

D'Anjou najpierw spojrzał na Jasona, następnie na człowieka zwanego Gammą, podciągnął sweter i rozpiął swe ociekające wodą spodnie. Sięgnął głębiej i wydobył nieprzemakalny pas na pieniądze; rozsunął zamek błyskawiczny środkowej kieszeni, wyciągnął banknoty jeden po drugim i podał je chińskiemu oficerowi.

– Trzy tysiące za dzisiejszą noc i jeden za tę nową informację. Pozostałe są fałszywe. Zawsze noszę dodatkowy tysiąc na wszelki wypadek, ale tylko tysiąc…

– Informacja – przerwał mu Jason Bourne.

– On za nią zapłacił – odparł Gamma. – Będę się zwracał do niego.

– Zwracaj się do kogo, u diabła, chcesz, ale gadaj.

– Nasz wspólny przyjaciel w Kantonie… – zaczął oficer mówiąc do d'Anjou. – Radiotelegrafista w Dowództwie Numer Jeden.

– Robiliśmy już interesy – oświadczył ostrożnie Francuz.

– Wiedząc, że o tej porze mam się z tobą spotkać, nabrałem paliwa w stacji w Zhuhai Shi tuż po dziesiątej trzydzieści. Czekała na mnie wiadomość, abym się z nim skontaktował; mamy tam zaufanego łącznika. Nasz człowiek powiedział mi, że z Pekinu łączono pilną rozmowę z pewnym nie zidentyfikowanym numerem w Nefrytowej Wieży. Była do Su Jianga…

D'Anjou rzucił się do przodu, opierając ręce na ziemi.

– Do Świni!

– Kto to taki? – spytał szybko Bourne.

– Ponoć szef wywiadu do spraw operacyjnych w Makau – odparł Francuz – ale sprzedałby własną matkę do burdelu, jeśli cena byłaby odpowiednia. W tej chwili za jego pośrednictwem można dotrzeć do mojego dawnego, byłego ucznia. Mojego Judasza!

– Który nagle został wezwany do Pekinu – przerwał mu człowiek zwany Gammą.

– Jesteś tego pewien? – spytał Jason.

– Nasz wspólny przyjaciel jest pewien – odparł Chińczyk, nadal patrząc na d'Anjou. – Adiutant Su przybył do Dowództwa Numer Jeden, by sprawdzić wszystkie jutrzejsze loty z Kai Tak do Pekinu. Z upoważnienia swego wydziału zarezerwował miejsce, tylko jedno miejsce, na każdy z nich. W wielu wypadkach oznaczało to, że pasażera mającego rezerwację przesuwano na listę oczekujących. Gdy jeden z oficerów Dowództwa Numer Jeden poprosił o osobiste potwierdzenie rezerwacji przez Su, adiutant odpowiedział, że wyjechał on do Makau w pilnej sprawie. Kto ma sprawy w Makau o północy? Wszystko jest pozamykane.

– Z wyjątkiem kasyn – zauważył Bourne. – Stolik piąty. Kam Pęk. Miejsce całkowicie kontrolowane.

– To zaś, biorąc pod uwagę te wszystkie rezerwacje, oznacza, iż Su nie jest pewien, o jakiej porze uda mu się skontaktować z mordercą – dodał Francuz.

– Ale jest pewien, że się z nim skontaktuje. Jakąkolwiek wiadomość ma mu do przekazania, nie może to być nic innego jak rozkaz, który należy natychmiast wykonać. – Jason spojrzał na chińskiego oficera. – Pomóż nam się dostać do Pekinu – powiedział. – Na lotnisko, najbliższym lotem. Będziesz bogaty, zapewniam cię.

– Delta, oszalałeś! – wrzasnął d'Anjou. – Pekin nie wchodzi w rachubę!

– Czemu? Przecież nikt nas nie szuka, a w całym mieście roi się od Francuzów, Anglików, Włochów, Amerykanów… Bóg wie kogo jeszcze. Obaj mamy paszporty, dzięki którym możemy się przedostać.

– Bądźże rozsądny! – błagał Echo. – Wpadniemy w ich sieci. Zważywszy na to, co wiemy, jeśli nakryją nas w sytuacji budzącej choćby najmniejsze podejrzenia, zginiemy na miejscu! On znowu się pojawi w kolonii, najprawdopodobniej w ciągu paru dni.

– Nie mam do stracenia dni – odparł zimno Bourne. – Twój twór wymknął mi się dwukrotnie. Nie mam zamiaru dopuścić do tego po raz trzeci.

– Uważasz, że będziesz w stanie złapać go w Chinach?

– A gdzie mógłby najmniej spodziewać się pułapki?

– Szaleństwo! Ty zwariowałeś!

– Załatw to – polecił Jason chińskiemu oficerowi. – Pierwszy lot z Kai Tak. Gdy otrzymam bilety, wręczę pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich temu, kto mi je dostarczy. Przyślij kogoś, komu możesz zaufać.

– Pięćdziesiąt tysięcy…? – Człowiek zwany Gammą wpatrywał się w Bourne'a.

Niebo nad Pekinem było mgliste; pył niesiony przez wiatr znad Niziny Północnochińskiej tworzył w promieniach słońca kłęby o barwie mdłej żółci i matowego brązu. Lotnisko, jak wszystkie porty międzynarodowe, było ogromne. Pasy startowe, niektóre trzykilometrowej długości, krzyżowały się tworząc kratę czarnych alei. Jeśli istniała jakaś różnica między lotniskiem pekińskim a jego zachodnimi odpowiednikami, to stanowił ją tylko ogromny kopulasty terminal z przylegającymi doń hotelami i autostradami prowadzącymi aż do środka kompleksu. Choć terminal był nowoczesny, uderzała w nim skrajna funkcjonalność, bez cienia upiększeń. Było to lotnisko, z którego korzystano i które podziwiano z powodu jego sprawnego działania, nie zaś piękna.

Bourne i d'Anjou przeszli przez odprawę celną prawie bez problemu torując sobie drogę biegłą znajomością chińskiego. Celnicy byli naprawdę mili; ledwo rzucili okiem na ich wyjątkowo małe bagaże, bardziej zaintrygowani ich umiejętnościami lingwistycznymi niż pakunkami. Główny urzędnik bez zastrzeżeń przyjął ich historyjkę, że są orientalistami na wakacjach, o których będą z przyjemnością opowiadać podczas swych wykładów. Wymienili tysiąc dolarów na Renminbi, co dosłownie znaczyło Ludowe Pieniądze, i w zamian otrzymali niemal po dwa tysiące juanów na głowę. Bourne zaś zdjął okulary, które kupił w Waszyngtonie od swego przyjaciela Kaktusa.

– Jedno mnie zdumiewa – powiedział Francuz, gdy stanęli przed elektronicznym ekranem, wyświetlającym przyloty i odloty w ciągu trzech najbliższych godzin. – Dlaczego on miałby przylecieć cywilnym samolotem? Z pewnością ten, który mu płaci, ma do dyspozycji samolot rządowy albo wojskowy.

– Tak jak i u nas, takie samoloty muszą mieć rozkaz wyjazdu, z którego trzeba się rozliczyć – odpowiedział Jason. – A kimkolwiek jest ten człowiek, musi się trzymać z dala od twego mordercy. On przyleci tu jako turysta albo biznesmen i wtedy dopiero rozpocznie się zawiły proces kontaktowania. Na to przynajmniej liczę.

– Szaleństwo! Powiedz mi, Delta, jeśli go złapiesz, a dodam, że owo „jeśli” jest istotne, gdyż to niezwykle zdolny człowiek, czy masz jakikolwiek pomysł, jak go stąd wydostać?

– Mam pieniądze, amerykańskie pieniądze, o dużych nominałach, więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Są pod podszewką mojej marynarki.

– To dlatego zatrzymaliśmy się w hotelu Peninsula, prawda? Dlatego mi powiedziałeś, żebym cię wczoraj nie wymeldowywał. Tam są twoje pieniądze.

– Były. W hotelowym sejfie. A jego stąd wydobędę.

– Na skrzydłach pegaza?

– Nie, prawdopodobnie samolotem linii Pan Am, przy czym my dwaj będziemy się opiekować chorym przyjacielem. Prawdę powiedziawszy, zdaje się, że to ty podsunąłeś mi ten pomysł.

– W takim razie jestem niespełna rozumu!

– Nie odchodź od okna – polecił Bourne. – Za dwadzieścia minut ma wylądować następny samolot z Kai Tak. Ale w rzeczywistości równie dobrze może to oznaczać dwie minuty, jak dwie godziny. Pójdę kupić dla nas prezent.

– Szaleństwo – mruknął Francuz pod nosem, zbyt zmęczony, by zrobić coś więcej, niż potrząsnąć głową.

Po powrocie Jason wysłał d'Anjou w róg hali, skąd było widać drzwi prowadzące do kontroli paszportowej, zamknięte z wyjątkiem chwil, gdy pasażerowie wychodzili z odprawy celnej. Bourne sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął długie, wąskie pudełko w krzykliwym opakowaniu, jakie często spotyka się w sklepach z pamiątkami na całym świecie. Wewnątrz na sztucznym aksamicie leżał wąski, mosiężny nóż do otwierania listów z chińskimi znakami wzdłuż rękojeści. Klinga wyraźnie była naostrzona jak brzytwa.

– Weź go – polecił Jason. – Schowaj za pasem.

– Jak jest wyważony? – spytał Echo z,,Meduzy”, wsuwając ostrze za spodnie.

– Nieźle. Środek ciężkości ma mniej więcej w połowie, licząc od podstawy rękojeści, a mosiądz daje mu dobrą wagę. Powinien się przyzwoicie wbijać.

– Tak, przypominam sobie – odparł d'Anjou. – Jedną z pierwszych zasad było, żeby nigdy nie rzucać nożem. Ale któregoś popołudnia, o zmroku, zobaczyłeś, jak pewien Gurkha likwiduje zwiadowcę z odległości trzech metrów, bez strzału i nie ryzykując walki wręcz. Jego bagnet obrócił się w powietrzu jak wirujący pocisk i wbił prosto w pierś zwiadowcy. Następnego ranka wydałeś rozkaz, by Gurkha zaczął nas uczyć. Niektórym wychodziło to lepiej niż innym.

– A tobie?

– Nieźle. Byłem z was najstarszy i dlatego pociągały mnie wszelkie sposoby obrony, nie wymagające wielkiego wysiłku fizycznego. I bez przerwy trenowałem. Widziałeś mnie, wypowiadałeś się często na ten temat.

Jason popatrzył na Francuza.

– Zabawne, ale niczego takiego sobie nie przypominam.

– Po prostu pomyślałeś sobie… Przepraszam, Delta.

– Nie ma sprawy. Uczę się ufać rzeczom, których nie rozumiem. Czuwanie trwało nadal; Bourne'owi przypominało to oczekiwanie w Luowu, gdy pociągi jeden po drugim przejeżdżały przez granicę i nikt się nie pojawiał, aż wreszcie niski, kulejący starszy pan wydał mu się z odległości kimś innym. Samolot, który miał przybyć o 11.30, miał ponad dwie godziny spóźnienia. Odprawa celna zajmie dodatkowo pięćdziesiąt minut…

– To on! – zawołał d'Anjou, wskazując postać wynurzającą się z sali kontroli paszportowej.

– Ten z laską? – spytał Jason. – Kulejący?

– Jego sfatygowane ubranie nie jest w stanie ukryć potężnych ramion! – krzyknął Echo. – Siwe włosy są zbyt nowe, nie wyszczot-kował ich dostatecznie, a ciemne okulary za szerokie. Jest zmęczony jak my. Miałeś rację. Wezwania do Pekinu musiał usłuchać, a okazał się niedbały.

– Ponieważ „odpoczynek jest bronią”, a on go zaniedbał?

– Tak. Kai Tak zeszłej nocy musiało go wyczerpać, ale co ważniejsze, musiał wykonać rozkaz. Merde! Jego honoraria pewnie wynoszą setki tysięcy!

– Kieruje się do hotelu – powiedział Bourne. – Zostań tutaj, a ja pójdę za nim… w pewnej odległości. Jeśli cię zauważy, ucieknie i możemy go stracić z oczu.

– Może zauważyć ciebie!

– Wątpliwe. To ja wynalazłem tę grę. Poza tym będę szedł za nim. Zostań. Wrócę po ciebie.

Niosąc płócienną torbę i poruszając się krokiem zdradzającym zmęczenie długą podróżą odrzutowcem, Jason włączył się do kolejki nowo przybyłych pasażerów kierujących się do hotelu. Nie spuszczał z oczu siwowłosego człowieka. Dwukrotnie były brytyjski komandos zatrzymał się i odwrócił, więc i Bourne dwukrotnie, gdy tylko drgnęły ramiona śledzonego, także odwracał się i pochylał, jak gdyby strzepywał z nogi owada albo poprawiał pasek torby, ukrywając w ten sposób twarz i większość ciała. Tłum przy recepcji gęstniał. Jason stanął w drugiej kolejce, o osiem osób za zabójcą, starając się jak najmniej rzucać w oczy i nieustannie przystając, by posunąć nogą swoją torbę. W końcu komandos podszedł do urzędniczki, pokazał dokumenty, wypełnił kartę meldunkową i pokuśtykał w kierunku brązowych wind z prawej strony. Sześć minut później Jason stanął przed tą samą recepcjonistką. Odezwał się w dialekcie mandaryńskim.

– Ni neng bangzhu wo ma? – zaczął, prosząc o pomoc. – Musiałem nagle wyjechać i nie mam się gdzie zatrzymać. Tylko na jedną noc.

– Bardzo dobrze mówi pan naszym językiem – powiedziała urzędniczka z aprobatą, otwierając szeroko migdałowe oczy. – Czyni pan nam zaszczyt – dodała uprzejmie.

– Mam nadzieję znacznie się podciągnąć w czasie mego pobytu. Jestem na objeździe naukowym.

– To najlepsze, co można zrobić. W Pekinie jest wiele skarbów, tak jak wszędzie, oczywiście, ale to miasto niebiańskie. Nie ma pan rezerwacji?

– Obawiam się, że nie. Wszystko było na ostatnią chwilę, jeśli pani wie, co mam na myśli.

– Ponieważ rq;ówię oboma językami, mogę pana zapewnić, że w naszym określił pan to prawidłowo. Wszystko jest na łeb na szyję. Zobaczę, co się da zrobić. Oczywiście nie będzie to wielki luksus.

– Nie mogę sobie pozwolić na wielki luksus – odrzekł nieśmiało Jason. – Ale jestem z kolegą… jeśli to będzie konieczne, możemy spać w jednym łóżku.

– Jestem pewna, że przy tak nagłym przyjeździe wspólne łóżko okaże się koniecznością. – Recepcjonistka przerzuciła karty meldunkowe. – Jednoosobowy pokój z oknem na podwórze na drugim piętrze. Przypuszczam, że będzie odpowiadał pana zasobom…

– Weźmiemy go – zgodził się Bourne. – A propos, kilka minut temu w tej kolejce zobaczyłem człowieka, którego z pewnością znam. Teraz już się nieco postarzał, ale przypuszczam, że jest to mój dawny profesor z okresu studiów w Anglii. Siwy, z laską… Jestem pewien, że to on. Chciałbym się z nim spotkać.

– A, tak, pamiętam. – Urzędniczka rozłożyła przed sobą najnowsze karty meldunkowe. – Nazywa się Wadsworth, Joseph Wads-worth. Pokój trzysta dwadzieścia pięć. Ale chyba pan się myli. Jako zawód podał: konsultant do spraw podmorskiej ropy naftowej, z Wielkiej Brytanii.

– Ma pani rację, to nie on – odrzekł Jason, potrząsając w zakłopotaniu głową. Wziął klucz do swego pokoju.

Mażemy go dopaść! Teraz! – Bourne chwycił d'Anjou za ramię, wyciągając go z opuszczonego kąta terminalu.

– Teraz? Tak łatwo? Tak szybko? To niewiarygodne!

– Wręcz przeciwnie – oświadczył Jason, prowadząc go do obleganych przez tłum kilku szklanych drzwi, prowadzących do hotelu. – To absolutnie wiarygodne. Twój człowiek w tej chwili ma na głowie tuzin różnych spraw. Musi być niewidoczny. Nie może zatelefonować przez centralę hotelową, więc będzie siedział w swym pokoju, czekając na telefon z instrukcjami.

Przeszli przez szklane drzwi, rozejrzeli się i skręcili w lewo koło długiej lady. Bourne kontynuował szybko:

– Na Kai Tak zeszłej nocy poniósł porażkę, więc musiał się liczyć z inną możliwością, mianowicie z własną eliminacją. To wynikało z założenia, że człowiek, który odkrył materiał wybuchowy pod samochodem, widział go i rozpoznał, zresztą założenia zgodnego z prawdą. Musiał więc nalegać, by jego klient przybył sam na umówione spotkanie, tak żeby się mogli zmierzyć jeden na jednego. To dla niego najlepsze zabezpieczenie.

Znaleźli klatkę schodową i zaczęli wchodzić na górę.

– Do tego jego ubranie – kontynuował Delta z,,Meduzy”. – Zmieni je. Nie może już wyglądać tak jak przedtem i nie może też wyglądać tak jak teraz. Musi stać się kimś innym. – Dotarli do trzeciego piętra i Jason kładąc rękę na klamce powiedział do d'Anjou: – Wierz mi na słowo, Echo, twój chłopiec się zaplątał. W tej chwili rozwiązuje w głowie zadania godne rosyjskiego mistrza szachowego.

– Czy to mówi uczony, czy człowiek niegdyś zwany Jasonem Bourne'em?

– Bourne – odparł Dawid Webb z lodem w głosie i chłodem w oczach. – Jeśli kiedykolwiek istniał, to właśnie w tej chwili.

Przerzuciwszy płócienną torbę przez ramię, Jason powoli uchylił drzwi u szczytu schodów, przywierając ciałem do framugi. Dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach w prążki szli korytarzem w jego stronę, narzekając na brak obsługi w pokojach. Rozmawiali po angielsku. Otworzyli drzwi do swego pokoju i znikli w środku. Bourne pchnął drzwi prowadzące na podest i przepuścił d'Anjou. Ruszyli wzdłuż korytarza. Pokoje miały numerację chińską i angielską.

341, 339, 337 – a więc znajdowali się na właściwym korytarzu, ich pokój był z lewej strony. Z brązowej windy nagle wysiadły trzy hinduskie pary, kobiety w sari, mężczyźni w obcisłych płóciennych spodniach. Minęli Jasona i d'Anjou szczebiocąc, rozglądając się w poszukiwaniu swych pokoi; mężczyźni byli wyraźnie niezadowoleni z faktu, że sami muszą nieść bagaże.

335, 333, 331…

– To już koniec! – rozległ się damski wrzask. Tłusta kobieta w papilotach i szlafroku wymaszerowała z wojowniczą miną z drzwi po prawej. Wystająca spod szlafroka koszula nocna ciągnęła się po ziemi i kobieta co chwila ją przydeptywała. Zadarła ją do góry, odsłaniając parę nóg godnych nosorożca. – Toaleta nie działa, a o telefonie nie ma co marzyć!

– Isabel, mówiłem ci! – krzyknął mężczyzna w czerwonej piżamie, wyglądający zza drzwi. – To tylko zmęczenie spowodowane różnicą czasu. Prześpij się i pomyśl, że to nie jest Short Hilis! Przestań dzielić włos na czworo! Odpręż się!

– Ponieważ nie mogę skorzystać z łazienki, nie mam wyboru! Znajdę któregoś z tych skośnookich sukinsynów i zrobię piekło! Gdzie są schody? Za nic nie wejdę do żadnej z ich cholernych wind. Jeśli w ogóle kursują, to pewnie w poprzek i prosto przez ścianę do pokoju 747!

Wściekła niewiasta minęła ich pędząc ku schodom. Dwie z trzech hinduskich par miały trudności z kluczami, wreszcie udało im się otworzyć zamki głośnymi, dobrze wycelowanymi kopniakami; mężczyzna w czerwonej piżamie wrzasnął coś do swej rozgniewanej żony, a potem trzasnął drzwiami pokoju.

– Przecież to jest jak spotkanie klasowe w klubie! Zachowujesz się żenująco, Isabel! – krzyknął jej na pożegnanie. 329, 327… 325. To ten pokój. Korytarz był pusty. Zza drzwi dobiegały tony wschodniej muzyki. Radio było włączone na cały regulator; zapewne przy pierwszym dzwonku telefonu zostanie nastawione jeszcze głośniej. Jason odciągnął d'Anjou do tyłu i stanąwszy przy ścianie powiedział cicho:

– Nie pamiętam żadnych Gurkhów ani zwiadowców…

– Jakaś część ciebie pamięta, Delta – przerwał Echo.

– Możliwe, ale to nie ma nic do rzeczy. Jesteśmy na początku końca drogi. Torby zostawimy tutaj. Ja zajmę się drzwiami, a ty wal śmiało za mną. Trzymaj sztylet w pogotowiu. Ale chcę, żebyś coś zrozumiał i nie popełnił błędu: nie rzucaj nim, dopóki nie będziesz absolutnie musiał. A jeśli już rzucisz, to celuj mu w nogi. Ani centymetra wyżej pasa.

– Masz więcej wiary w starszego pana niż ja sam.

– Mam nadzieję, że nie będę musiał się do niej uciekać. Te drzwi są zrobione z podwójnej cienkiej dykty, a twój morderca jest pochłonięty myślami. Zastanawia się nad strategią, nie nad nami. Bo skąd byśmy mogli wiedzieć, że on tu jest; a nawet gdybyśmy wiedzieli, to jak mielibyśmy w tak krótkim czasie przedostać się przez granicę? Ja go chcę mieć! Złapię go! Gotów?

– Jak zawsze – odparł Francuz, kładąc na podłogę swoją torbę i wyciągając zza pasa mosiężny nóż do papierów. Umieścił ostrze na dłoni i rozłożył palce szukając środka ciężkości.

Bourne zsunął torbę lotniczą z ramienia i spokojnie zajął pozycję naprzeciw drzwi do pokoju 325. Spojrzał na d'Anjou. Echo kiwnął głową, a Jason skoczył na drzwi, z lewą nogą wyciągniętą niczym taran, celując w punkt poniżej zamka. Drzwi wpadły do środka jak wysadzone w powietrze; posypało się drewno, zawiasy wyleciały z framugi. Bourne wleciał do pokoju turlając się po podłodze i rzucając oczami na wszystkie strony.

– Arretez! – ryknął d'Anjou.

Zza wewnętrznych drzwi wynurzyła się ludzka postać, siwowłosy człowiek, morderca! Jason skoczył na nogi, rzucił się na swą zwierzynę; chwycił mężczyznę za włosy, szarpnął w lewo, potem w prawo, przygniatając go do framugi drzwi. Nagle Francuz

wrzasnął, a mosiężne ostrze noża do papieru błysnęło w powietrzu, wbijając się w ścianę z drżeniem rękojeści. To nie był rzut do celu, lecz ostrzeżenie.

– Delta! Nie!

Bourne zamarł unieruchomiwszy zdobycz, bezbronną w jego rękach i pod jego ciężarem.

– Popatrz! – zawołał d'Anjou.

Jason cofnął się wolno, trzymając przed sobą człowieka uwięzionego w mocnym uścisku. Spojrzał na wychudzoną, pomarszczoną twarz bardzo starego człowieka z przerzedzonymi siwymi włosami.

Marie leżała na wąskim łóżku, gapiąc się w sufit. Południowe słońce wlewało się przez pozbawione firanek okna, wypełniając pokoik oślepiającym światłem i nadmiernym gorącem. Twarz miała pokrytą potem, a podarta bluzka lepiła się do wilgotnej skóry. Stopy bolały ją po porannym szaleństwie, które zaczęło się od spaceru po nie wykończonej nadbrzeżnej ulicy na kamienistą plażę poniżej – głupi to był wyczyn, ale w tym momencie tylko tyle mogła zrobić; odchodziła od zmysłów.

Powietrze wypełniał uliczny hałas – dziwna kakofonia wysokich głosów, nagłych wrzasków, dzwonków rowerowych oraz ryczących klaksonów ciężarówek i autobusów miejskich. Wyglądało to tak, jakby zatłoczona, ruchliwa, pełna krzątaniny dzielnica Hongkongu została oddarta od wyspy i osadzona w odległym miejscu, gdzie zamiast Portu Wiktorii i ciągnących się nieskończonym szeregiem wieżowców ze szkła i kamienia, była szeroka rzeka, rozpościerające się aż po horyzont pola i odległe góry. W pewnym sensie był to przeszczep, pomyślała. Miniaturowe miasto Tuen Mun należało do owych poszukujących szerszej przestrzeni fenomenów, które pojawiły się na północ od Koulunu na Nowych Terytoriach. Jednego roku była to jałowa równina, a następnego błyskawicznie rozwijająca się metropolia z brukowanymi ulicami, fabrykami, dzielnicami handlowymi i coraz liczniejszymi eleganckimi domami mieszkalnymi, przyciągająca ludzi z południa obietnicami mieszkań i pracy dla tysięcy; ci zaś, którzy usłuchali wezwań, przenosili tu typową, gorączkową atmosferę hongkongijskiego biznesu. Gdyby ipe i.o, troski dawnych mieszkańców Kuangtungu, prowincji kantońskiej, a nie zblazowanego Szanghaju, byłyby zbyt błahe, by się nimi zajmować.

Marie obudziła się o świcie. Jej niedługi sen pełen był koszmarów, a wiedziała, że dopóki Catherine ponownie do niej nie zadzwoni, znów musi spędzać czas bezczynnie. Telefonowała w środku nocy, wyrywając ją ze snu spowodowanego skrajnym wyczerpaniem i to tylko po to, by jej tajemniczo oznajmić, że wydarzyły się rzeczy niezwykłe i można się spodziewać pomyślnych wiadomości. Spotkała człowieka, który się tym zainteresował, wybitnego człowieka, który jest w stanie im pomóc. W razie gdyby miało zdarzyć się coś nowego, Marie ma pozostać w mieszkaniu i czekać na telefon. Ponieważ umówiły się, że nie będą przez telefon wymieniać nazwisk ani omawiać szczegółów, Marie nie dziwiła lapidarność tej rozmowy. – Kochanie, z samego rana do ciebie zadzwonię – powiedziała Staples i nagle przerwała połączenie.

Nie zadzwoniła ani o 8.30, ani o 9.00, a o 9.36. Marie nie była w stanie dłużej tego znieść. Tłumaczyła sobie, że nazwiska były zbędne, obie znały swoje głosy, a poza tym Catherine musiała zrozumieć, że żona Dawida Webba ma prawo się czegoś dowiedzieć,,z samego rana”. Marie nakręciła numer w mieszkaniu Staples w Hongkongu. Odpowiedzi nie było- więc nakręciła numer po raz drugi, by mieć pewność, że się przedtem nie pomyliła. Nic. Zrozpaczona i kompletnie zrezygnowana zadzwoniła do konsulatu.

– Poproszę panią Staples. Jestem jej przyjaciółką z Ministerstwa Skarbu w Ottawie. Chcę jej zrobić niespodziankę.

– Kochanie, słychać cię znakomicie.

– Ja nie dzwonię z Ottawy, jestem tutaj – oświadczyła Marie, aż nazbyt dobrze wyobrażając sobie minę gadatliwej recepcjonistki.

– Przykro mi, kochanie, pani Staples jest poza biurem i nie zostawiła żadnej wiadomości. Prawdę powiedziawszy sam najwyższy szef jej poszukuje. Proszę mi podać swój numer…

Marie odłożyła słuchawkę na widełki ogarnięta lekką paniką. Dochodziła dziesiąta, a Catherine była rannym ptaszkiem. „Z samego rana” mogło oznaczać dowolną porę między 7.30 i 9.30, najprawdopodobniej gdzieś w połowie tego czasu, ale nie dziesiątą, nie w takich okolicznościach. I dwanaście minut później telefon zadzwonił. Był to początek paniki, już nie takiej lekkiej.

– Marie?

– Catherine, czy u ciebie wszystko w porządku?

– Tak, oczywiście.

– Powiedziałaś „z samego rana”! Czemu nie zadzwoniłaś wcześniej? Odchodzę od zmysłów! Czy możesz mówić?

– Tak, dzwonię z budki…

– Co się stało? Co się dzieje? Kim jest ten człowiek, którego spotkałaś?

Głos z Hongkongu zamilkł na chwilę. Marie wydało się to niezręczne i sama nie wiedziała dlaczego.

– Kochanie, chciałam, żebyś miała spokój – powiedziała Catherine. – Nie dzwoniłam wcześniej, bo wypoczynek jest ci potrzebny za każdą cenę. Mogę mieć wiadomości, na jakie czekasz, jakich potrzebujesz. Sprawy nie wyglądają wcale tak strasznie, jak myślisz, więc powinnaś być spokojna.

– Do cholery, przecież jestem spokojna, a przynajmniej w miarę przytomna! O czym ty, u diabła, mówisz?

– Mogę ci powiedzieć, że twój mąż żyje.

– A ja ci mogę powiedzieć, że w tym, co robi, jest bardzo dobry… w tym, co robił. Nie mówisz mi nic nowego.

– Za parę minut wyjeżdżam i niedługo się zobaczymy. Ruch jest jak zwykle okropny, a nawet jeszcze gorszy w związku z przyjazdem delegacji chińskiej i brytyjskiej i tymi wszystkimi środkami bezpieczeństwa. Ulice i tunele są zablokowane, ale jazda do ciebie nie powinna mi zająć więcej niż półtorej godziny, może dwie.

– Catherine, żądam odpowiedzi!

– Przywiozę ci ją, przynajmniej częściową. Odpoczywaj, Marie, postaraj się odprężyć. Wszystko będzie dobrze. Wkrótce będę przy tobie.

– A ten człowiek? – spytała błagalnym głosem żona Dawida Webba. – Czy będzie z tobą?

– Nie, przyjadę sama. Chcę z tobą porozmawiać. Zobaczysz go później.

– Dobrze.

Czy ton jej głosu był niepokojący? – zastanawiała się Marie odłożywszy słuchawkę. Czy raczej to, że Catherine nie powiedziała jej dosłownie nic, chociaż przedtem przyznała się, że może swobodnie mówić z automatu? Taka Catherine, jaką znała, próbowałaby przynajmniej uśmierzyć lęki przerażonej przyjaciółki, gdyby miała dla niej na pociechę konkretne fakty czy choćby jedną kluczową wiadomość, jeśli cały splot okoliczności był zbyt skomplikowany. Cokolwiek. Żonie Dawida Webba chyba coś się należało! A tymczasem usłyszała dyplomatyczną gadaninę, jakieś aluzje, ale nic istotnego. Coś tu się nie zgadzało, ale Marie nie potrafiła tego uchwycić. Catherine ją ochraniała, podejmując z jej powodu niebywałe ryzyko, zarówno zawodowe, gdyż nie uzgodniła tego ze swym konsulatem, jak i osobiste, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo. Marie zdawała sobie sprawę, że powinna odczuwać wdzięczność, bezmierną wdzięczność, a mimo to ogarniały ją coraz większe wątpliwości. Powtórz to jeszcze raz, Catherine! – krzyczała bezgłośnie. Powiedz, że wszystko będz^ w porządku! Nie potrafię już myśleć. Nie potrafię myśleć tutaj! Muszę wyjść na zewnątrz… Muszę odetchnąć świeżym powietrzem!

Sięgając po ubranie zachwiała się. Zaraz po przyjeździe do Tuen Mun Catherine zaprowadziła ją do lekarza, który zajął się jej poranionymi stopami, założył solidny opatrunek, dał szpitalne kapcie i zalecił noszenie tenisówek na grubej podeszwie, jeśli w ciągu paru najbliższych dni zamierza odbywać dłuższe spacery. Potem kupiły ubranie. Ściśle mówiąc, kupiła je Catherine, pozostawiwszy Marie w samochodzie. Mimo napięcia, w jakim była wówczas Catherine, wybrała rzeczy zarówno ładne, jak i praktyczne. Do jasnozielonej letniej bawełnianej spódniczki dobrała białą bawełnianą bluzkę i małą, białą lakierowaną torebkę. Prócz tego kupiła parę ciemnozielonych spodni, gdyż szorty uważano tu za nieprzyzwoite, a także drugą sportową bluzkę. Wszystko to były doskonale skopiowane fasony słynnych projektantów mody, z właściwymi metkami.

– Są śliczne, Catherine. Dziękuję.

– Pasują do twoich włosów – odrzekła. – Wprawdzie nikt w Tuen Mun nie będzie ich oglądał, bo nie chcę, żebyś wychodziła z mieszkania, ale kiedyś będziemy musiały się przenieść. A w razie gdybym ugrzęzła w biurze, a ty byś czegoś potrzebowała, włożyłam ci trochę pieniędzy do torebki.

– Sądziłam, że mam sama nie opuszczać mieszkania i że razem wybierzemy się po jakieś zakupy.

– Nie mam większego pojęcia niż ty, co się tam dzieje w Hongkongu.

Lin może się wściec do tego stopnia, by powołać się na stare kolonialne przepisy prawne i zamknąć mnie w areszcie domowym… Na Blossom Soon Street jest sklep z obuwiem. Będziesz musiała tam wejść, żeby zmierzyć tenisówki. Oczywiście pójdę z tobą. Po dłuższym milczeniu Marie spytała:

– Catherine, skąd ty tak dużo wiesz o tej okolicy? Nie spostrzegłam tu żadnych innych białych. Czyje to mieszkanie?

– Przyjaciela – odpowiedziała Catherine, nie wdając się w szczegóły. – Nie korzysta z niego zbyt często, więc bywam tutaj, kiedy chcę się od wszystkiego oderwać. – Catherine nie dodała nic więcej, temat był zamknięty. Nawet podczas ich długiej nocnej rozmowy, nagabywana o to przez Marie, nie odpowiedziała na żadne pytanie. Po prostu nie życzyła sobie o tym mówić.

Marie włożyła spodnie, białą bluzkę i rozpoczęła zmagania ze zbyt obszernymi pantoflami. Ostrożnie zeszła po schodach i wydostała się na ruchliwą ulicę; natychmiast zdała sobie sprawę, że przyciąga zaciekawione spojrzenia i zastanawiała się, czy nie powinna zawrócić i wejść do domu. Ale nie potrafiła; na kilka minut mogła wyrwać się z dusznego więzienia w małym mieszkaniu i podziałały one na nią jak lek wzmacniający. Powoli, z wysiłkiem posuwała się chodnikiem, zahipnotyzowana kolorami, gorączkowym ruchem i nieustannym trajkotaniem dobiegającym ze wszystkich stron. Podobnie jak w Hongkongu nad wszystkimi budynkami wznosiły się krzykliwe reklamy i wszędzie wokoło ludzie targowali się przy kramach i przy wejściach do sklepów. To jednak był kawałek kolonii przeniesiony w kierunku szerokiej granicy.

Dostrzegła nie dokończoną drogę przy końcu bocznej ulicy. Prace najwyraźniej tu przerwano, ale tylko na pewien czas, ponieważ maszyny drogowe, nieczynne i rdzewiejące, stały po bokach. Dwie tablice z chińskimi napisami ustawiono po obu stronach biegnącej w dół bitej drogi. Ostrożnie stawiając kroki Marie zeszła po stromiźnie aż do opuszczonego wybrzeża i tam usiadła na stosie kamieni; minuty wolności dawały jej bezcenne chwile spokoju. Spojrzawszy w dal zobaczyła statki odbijające od nabrzeża w Tuen Mun i te, które przypływały tutaj z Republiki Ludowej. O ile mogła dostrzec, te pierwsze były statkami rybackimi z sieciami rozwieszonymi na dziobach i burtach, wśród tych z kontynentu zaś przeważały małe frachtowce, ze stosami skrzyń na pokładach – choć nie na wszystkich. Były także smukłe, pomalowane na szaro patrolowce marynarki wojennej z powiewającą flagą Republiki Ludowej. Z każdego z nich sterczały we wszystkie strony groźne, czarne działa, przy których stali nieruchomo umundurowani ludzie, spoglądający przez lornety. Od czasu do czasu któryś z patrolowców podpływał do statku rybackiego, na co rybacy reagowali gwałtowną gestykulacją. Odpowiadano im ze stoickim spokojem, a potem potężne patrolowce powoli zawracały i odpływały. To tylko taka gra, pomyślała Marie. Północ dyskretnie rozciągała całkowitą kontrolę nad akwenem, podczas gdy Południu pozostawało jedynie protestować z powodu naruszenia jego strefy połowów. Jedni dysponowali potęgą hartowanej stali i sprawną strukturą dowodzenia, drudzy mieli miękkie sieci i upór. Żadna ze stron nie odnosiła zwycięstwa z wyjątkiem owych dwóch rywalizujących sióstr: nudy i niepokoju.

– Jingcha! – rozległ się męski wrzask z pewnej odległości.

– Shei! – odwrzasnął drugi. – Ni zai zher gan shenme! Marie odwróciła się gwałtownie. Dwaj mężczyźni, którzy pojawili się u szczytu drogi, rzucili się biegiem w dół nie wykończonej ulicy. Ich wrzaski wydawane rozkazującym tonem były skierowane do niej. Marie niezdarnie podniosła się z miejsca, opierając o kamienie. Mężczyźni podbiegli. Obaj ubrani byli w jakieś paramilitarne mundury, a przyjrzawszy im się z bliska Marie zobaczyła, że obaj byli młodzi – kilkunastoletni, najwyżej dwudziestoletni.

– Bu xing! – warknął wyższy z chłopców oglądając się za siebie i gestem polecając koledze, by chwycił Marie. Cokolwiek zamierzali, zrobili to szybko. Drugi chłopak wykręcił jej ręce do tyłu.

– Dosyć tego! – krzyknęła Marie wyrywając się. – Kim jesteście?

– Ta pani mówi po angielsku – oświadczył jeden z młodych ludzi. – Ja też mówię po angielsku – dodał dumnie, z namaszczeniem. – Pracowałem u jubilera w Koulunie. – Znów spojrzał w górę, w kierunku nie dokończonej drogi.

– No to powiedz swojemu przyjacielowi, żeby mnie puścił!

– Pani nie rozkazuje, co mam robić. Ja rozkazuję pani. – Chłopak zbliżył się do Marie ze wzrokiem wlepionym w wypukłość jej piersi pod bluzką. – Ta droga jest zakazana i zakazana jest ta część wybrzeża. Pani nie widziała tablic?

– Nie czytam po chińsku. Przepraszam. Pójdę sobie. Tylko każ mu, żeby mnie puścił. – Nagle poczuła, jak ciało młodzieńca przywiera do jej pleców. – Przestań! – wrzasnęła, słysząc cichy śmiech i czując gorący oddech na szyi.

– Czy pani czeka na łódź z kryminalistami z Republiki Ludowej? Czy daje sygnały ludziom na wodzie? – Wyższy Chińczyk podniósł obie ręce do bluzki Marie, chwytając palcami górne guziki. – - Może ukrywa radiostację, urządzenie sygnałowe? Naszym obowiązkiem jest badanie takich spraw. Policja tego od nas oczekuje.

– Idź do jasnej cholery, zabierz łapy! – Marie zaczęła się wyrywać z całej siły, kopiąc na oślep. Stojący z tyłu chłopak pociągnął ją do tyłu przewracając na plecy, wyższy zaś chwycił ją za nogi i próbował je rozewrzeć wciskając własne. Nie mogła się poruszyć;

leżała wyciągnięta na ukos na kamienistej plaży, mocno przytrzymywana. Pierwszy Chińczyk zerwał z niej bluzkę i stanik i zaczął obiema rękami ściskać jej piersi. Marie wrzasnęła, zaczęła się szarpać i nadal wrzeszczała, aż dostała po twarzy, a dwa palce wbito jej w gardło, tłumiąc krzyk do odgłosu zdławionego kaszlu. Znów ten sam koszmar co w Zurychu: gwałt i śmierć na Guisan Quai.

Zaciągnęli ją w gęstą trawę; chłopak znajdujący się z tyłu zatkał jej usta dłonią, a zaraz potem całym ramieniem, pozbawiając Marie powietrza i uniemożliwiając jej krzyk w chwili, gdy szarpnął nią do przodu. Rzucono ją na ziemię; jeden z napastników położył się gołym brzuchem na jej twarzy, podczas gdy drugi zaczął ściągać jej spodnie i wpychać rękę między nogi. To był Zurych, i tylko zamiast walki w chłodnej ciemności Szwajcarii, wokół był wilgotny upał Wschodu;

zamiast Limmat, inna rzeka, znacznie szersza, znacznie bardziej opustoszała, a zamiast jednego zwierzęcia, dwa. Czuła na sobie ciało wysokiego Chińczyka, próbującego gwałtownie w nią wejść, rozwścieczonego, że nie jest w stanie tego zrobić, bo rzucała się tak, że atak się nie udawał. Nagle chłopak leżący na jej twarzy sięgnął pod spodnie do swej pachwiny; ten ruch sprawił jej chwilową ulgę, a Marie zupełnie oszalała! Zatopiła zęby w ciele nad sobą, aż trysnęła krew; w ustach poczuła mdły smak ludzkiego mięsa.

Rozległy się wrzaski, uwolniono jej ręce. Gdy młody Azjata potoczył się ściskając za brzuch, Marie kopnęła miażdżąc kolanem obnażony organ męski powyżej swej talii, a potem zaczęła orać paznokciami przerażoną, spoconą twarz wyższego chłopaka i sama podniosła wrzask; krzyczała, wrzeszczała i wzywała pomocy jak jeszcze nigdy w życiu. Trzymając się za jądra, rozwścieczony chłopak rzucił się na nią, ale już nie z zamiarem gwałtu, lecz uciszenia jej. Marie dusiła się, pociemniało jej w oczach, a wówczas usłyszała w oddali inne głosy i wiedziała, że musi ostatnim krzykiem wezwać pomoc. Z desperackim wysiłkiem wbiła paznokcie w wykrzywioną twarz nad sobą, na moment uwalniając usta.

– Tutaj! Tu na dole! Tutaj!

Nagle wkoło niej zaroiło się od ciał, usłyszała odgłosy ciosów, kopniaków i wściekłe wrzaski, ale całe to szaleństwo nie było skierowane przeciw niej. A potem zaczęła zapadać się w ciemność, myśląc nie tylko o sobie. Dawidzie! Dawidzie, na litość boską, gdzie jesteś? Żyj, mój najdroższy! Nie pozwól, aby znowu odebrali ci rozum. Przede wszystkim na to im nie pozwól! Mnie także chcą go odebrać, ale ja na to nie pozwolę! Dlaczego oni to robią? Mój Boże, dlaczego?

Ocknęła się na leżance w pokoiku bez okien. Młoda Chinka, prawie dziewczynka, ocierała jej czoło chłodnym, perfumowanym materiałem.

– Gdzie…? – wyszeptała Marie. – Gdzie jesteśmy? Gdzie ja jestem?

Dziewczyna uśmiechnęła się słodko i wzruszyła ramionami, wskazując głową człowieka siedzącego po drugiej stronie leżanki. Był to Chińczyk po trzydziestce, jak oceniła Marie, w tropikalnym ubraniu i białej guayaberze zamiast koszuli.

– Pozwoli pani, że się przedstawię – powiedział dobrą angielszczyzną, choć z obcym akcentem. – Nazywam się Jitai, i jestem z filii banku Hang Chów w Tuen Mun. Znajduje się pani w pakamerze fabryki tekstylnej, należącej do przyjaciela i klienta, pana Changa. Przyniesiono panią tutaj i zadzwoniono po mnie. Została pani napadnięta przez dwóch chuliganów z Didi Jingcha, co można przetłumaczyć jako Młodzieżowa Policja Pomocnicza. Jest to jeden z naszych stworzonych w najlepszej wierze programów socjalnych, który ma wiele dobrych stron, ale od czasu do czasu zdarzają się też, jak wy. Amerykanie, mawiacie, zgniłe jabłka.

– Czemu pan sądzi, że jestem Amerykanką?

– Po pani wymowie. Gdy była pani nieprzytomna, mówiła pani o człowieku o imieniu Dawid. Bez wątpienia drogim przyjacielu. Chce pani go odnaleźć.

– Co jeszcze mówiłam?

– Właściwie nic więcej. Pani wypowiedzi nie były logiczne.

– Nie znam nikogo o imieniu Dawid – oświadczyła zdecydowanie Marie. – Nie tak blisko. Musiało to być bredzenie, w którym przypominają się rzeczy z dzieciństwa.

– To bez znaczenia. Istotne jest pani dobro. To, co się wydarzyło, napełnia nas smutkiem i wstydem.

– Gdzie są ci dwaj chuligani, te sukinsyny?

– Zostali schwytani i będą ukarani.

– Mam nadzieję, że posiedzą dziesięć lat w więzieniu. Chińczyk zmarszczył brwi.

– Aby to spowodować, trzeba by zgłosić się na policję, wnieść oficjalnie skargę, złożyć zeznania. Cała masa formalności prawnych. Marie patrzyła na bankowca.

– Oczywiście jeśli pani sobie życzy, pójdę z panią na policję i będę służył jako tłumacz, ale byliśmy zdania, że najpierw należy wysłuchać, jakie są pani życzenia w tym względzie. Tyle pani przeszła… i jest pani sama w Tuen Mun, z przyczyn znanych tylko pani.

– Nie, panie Jitai – odrzekła spokojnie Marie. – Nie chciałabym wnosić skargi. Czuję się dobrze, a zemsta nie jest dla mnie sprawą najważniejszą.

– Ona należy do nas, madame.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Pani napastnicy zaniosą nasz wstyd do swych łożnic małżeńskich, gdzie ich dokonania nie będą odpowiadały oczekiwaniom.

– Rozumiem. Oni są młodzi…

– Dziś rano dowiedzieliśmy się, że nie jest to ich pierwsze przestępstwo. To szumowiny, powinni dostać nauczkę.

– Dziś rano? O, mój Boże, która godzina? Od jak dawna tu jestem?

Bankowiec spojrzał na zegarek.

– Blisko godzinę.

– Muszę się dostać z powrotem do mieszkania, i to natychmiast. To ważne.

– Panie pragną naprawić pani odzież. Są doskonałymi krawcowymi i nie zabierze im to dużo czasu. Były jednak przekonane, że nie powinna pani obudzić się bez ubrania.

– Nie mam czasu. Muszę już wracać. O, Chryste! Nie wiem, gdzie to jest i nie znam adresu!

– My wiemy, co to za budynek, madame. Wysoka, przystojna, samotna biała kobieta w Tuen Mun zwraca uwagę. Wieści się rozchodzą. Zawieziemy tam panią natychmiast. – Bankowiec odwrócił się i szybko powiedział coś po chińsku w stronę na wpół otwartych drzwi. Marie usiadła. Nagle zauważyła, że do środka zagląda cały tłum ludzi. Wstała na nogi – bolące nogi – i przez chwilę próbowała odzyskać równowagę, przytrzymując swą podartą bluzkę.

Drzwi otworzyły się na oścież i weszły dwie stare kobiety, niosąc jedwabne ubrania o żywych kolorach. Jedno z nich było czymś w rodzaju kimona. Kiedy delikatnie włożono je Marie przez głowę, okazało się krótką sukienką, przykrywającą jej poszarpaną bluzkę i znaczną część wybrudzonych, zielonych spodni. Drugim była długa, szeroka szarfa, którą kobiety równie delikatnym ruchem owinęły wokół jej talii i zawiązały. Mimo zdenerwowania Marie zauważyła, że obie części garderoby były w najlepszym gatunku.

– Proszę, madame – powiedział bankowiec, dotykając jej łokcia. – Będę pani towarzyszył.

Wyszli na halę fabryczną. Marie uśmiechała się i pozdrawiała skinieniem głowy kłaniający się jej tłum Chinek i Chińczyków z oczami przepełnionymi smutkiem.

Po powrocie do mieszkania Marie zdjęła przepiękną szarfę oraz kimono i położyła się na łóżku, usiłując na próżno coś z tego wszystkiego zrozumieć. Ukryła twarz w poduszce, próbując wymazać z pamięci okropne poranne wydarzenia, ale ich ohyda sprawiała, że nie potrafiła o nich zapomnieć. Cała oblała się potem, a im mocniej zaciskała powieki, tym przeraźliwsze widziała obrazy, na które nakładały się przerażające wspomnienia z Guisan Quai w Zurychu, gdzie mężczyzna zwany Jasonem Bourne'em ocalił jej życie.

Zdusiła krzyk w gardle i wyskoczyła z łóżka. Przez chwilę stała drżąca, a potem poszła do maleńkiej kuchenki i odkręciła kran. Podstawiła szklankę, ale strumyk wody był cienki i słaby. Czekała, aż szklanka się napełni, błądząc myślami gdzie indziej.

Bywają czasy, gdy ludzie muszą powstrzymywać się od myślenia -

Bóg tylko wie, że sam robię to częściej, niż powinien w miarę szanowany psychiatra… Uginamy się pod naciskiem wydarzeń… musimy najpierw pozbierać się do kupy. Morris Panov, przyjaciel Jasona Bourne'a.

Marie zakręciła kran, napiła się letniej wody i wróciła do ciasnego pokoju. Mogła tam robić tylko trzy rzeczy: spać, siedzieć lub chodzić. Stanęła w drzwiach i rozejrzała się, wreszcie zrozumiawszy, co w jej schronieniu wydało się tak dziwaczne. To była cela, nie mniej prawdziwa, niż gdyby stanowiła część jakiegoś więzienia na odludziu. Co gorsza, była to autentyczna pojedynka. Znów znajdowała się w izolacji, sama z własnymi myślami, własnym przerażeniem. Podeszła do okna, tak jakby to zrobił więzień, i wyjrzała na zewnątrz. To, co zobaczyła, stanowiło jedynie przedłużenie jej celi: nie wolno jej było wyjść na tłoczną ulicę, którą widziała w dole. Nie znała tego świata, a on jej nie chciał. Niezależnie od plugawego koszmaru porannych wydarzeń na wybrzeżu, była tu intruzem, który nic nie rozumiał ani nie mógł być rozumiany. Była sama, a ta samotność doprowadzała ją do szaleństwa.

Marie tępym wzrokiem patrzyła na ulicę. Ulica! Tam była ona! Catherine! Stała koło szarego samochodu w towarzystwie mężczyzny;

oboje mieli głowy zwrócone w kierunku trzech innych mężczyzn znajdujących się dziesięć metrów za nimi, przy drugim aucie. Cała piątka rzucała się w oczy, bo nie było na ulicy innych podobnych do nich ludzi. Byli to biali w morzu Azjatów, obcy w obcym miejscu. Wyglądali na wyraźnie podnieconych, czymś zaniepokojonych i ciągle kiwali głowami rozglądając się dokoła, szczególnie zaś spoglądając na drugą stronę ulicy. Na ten dom. Głowami? Włosy! Trzech mężczyzn miało je krótko przycięte… po wojskowemu… żołnierze. Amerykańska piechota morska!

Towarzyszący Catherine mężczyzna, sądząc po uczesaniu cywil, mówił szybko, bez przerwy pokazując coś palcem… Marie go rozpoznała! To był człowiek z Departamentu Stanu, ten sam, który odwiedził ich w Maine! Podsekretarz stanu z martwymi oczami, który nieustannie pocierał sobie skroń i prawie nie protestował, gdy Dawid oświadczył, że mu nie ufa. To był McAllister! Człowiek, z którym Catherine miała się spotkać.

Gdy Marie patrzyła na scenę rozgrywającą się na ulicy, nagle oderwane części okropnej łamigłówki ułożyły się w całość. Dwaj żołnierze z drugiego wozu przeszli przez jezdnię i rozdzielili się. Ten, który stał koło Catherine, zamienił parę słów z McAllisterem, a potem pobiegł w prawo, wyciągając z kieszeni małą radiostację. Catherine powiedziała coś do podsekretarza, a potem podniosła głowę i spojrzała na dom. Marie odskoczyła od okna.

Przyjadę sama. Chcę z tobą porozmawiać.

Dobrze.

To była pułapka! Dotarli do Catherine Staples. Nie była przyjacielem, była wrogiem! Marie wiedziała, że musi uciekać. Na litość boską, uciekaj! Złapała białą torebkę z pieniędzmi i spojrzała przelotnie na jedwabne ubrania z fabryki tekstylnej. Chwyciła je i wybiegła z mieszkania.

W domu były dwa korytarze. Jeden biegł od frontu przez całą długość budynku dochodząc do schodów z prawej strony, które wiodły na ulicę; drugi przecinał go pod kątem prostym, tworząc odwrócone „T”, i prowadził ku drzwiom na zapleczu. Były tam drugie schody, używane do wynoszenia śmieci do pojemników stojących w uliczce na tyłach domu. Catherine mimochodem zwróciła jej na to uwagę, gdy tu przyjechały, mówiąc, że istnieje zarządzenie zakazujące wystawiania śmieci na ulicę, ponieważ jest to główna droga przelotowa w Tuen Mun. Marie pomknęła prostopadłym korytarzem do tylnych drzwi i otworzyła je. Nagle straciła oddech, natknąwszy się na przygarbionego starca ze słomianą miotłą w ręku. Zerknął na nią przelotnie, a potem potrząsnął głową z miną wyrażającą najwyższe zaciekawienie. Marie wyszła na ciemny podest, Chińczyk zaś wszedł do środka. Zostawiła w drzwiach szparkę czekając, aż Catherine pojawi się na frontowych schodach. Jeśli stwierdzi, że mieszkanie jest puste, zawróci, by pospieszyć do McAllistera i żołnierzy, a wtedy Marie będzie w stanie wślizgnąć się ponownie do mieszkania i zabrać stamtąd spódnicę oraz drugą bluzkę, które wczoraj kupiły. Ogarnięta paniką nie pomyślała o nich, chwytając tylko jedwabie; nie odważyłaby się zresztą tracić bezcennych chwil na przeszukiwanie szafy, w której Catherine powiesiła je wraz z wieloma innymi ubraniami. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że nie może chodzić, a cóż dopiero biec ulicami w podartej bluzce i utytłanych spodniach. Coś tu się nie zgadzało! Ten starzec! Po prostu stał sobie, zaglądając przez szparę w drzwiach.

– Idź sobie! – szepnęła Marie.

Kroki. Stukot wysokich obcasów na metalowych stopniach frontowych schodów. Jeśli to była Catherine, będzie musiała po drodze do mieszkania przejść koło prostopadłego korytarza.

– Deng yideng\ – wrzasnął stary Chińczyk, nadal stojąc nieruchomo z miotłą i nadal nie spuszczając jej z oka. Marie jeszcze bardziej przymknęła drzwi, zostawiając ledwie centymetrową szpareczkę.

Ukazała się Catherine. Spojrzała przelotnie, z zaciekawieniem na starca, usłyszawszy niewątpliwie jego ostry, wysoki i gniewny głos. Nie zwalniając, podążyła korytarzem z wyłącznym zamiarem dotarcia do mieszkania. Marie czekała; serce biło jej tak głośno, że zdawało się budzić echo w ciemnej klatce schodowej, A potem usłyszała głos, błagalny, histeryczny krzyk.

– Nie! Marie! Marie, gdzie jesteś? – Kroki stały się szybsze, obcasy zastukały na betonie. Catherine skręciła, biegnąc w stronę starego Chińczyka, w jej stronę. – Marie, to nie jest to, co myślisz! Na litość boską, zatrzymaj się!

Marie Webb obróciła się i pobiegła w dół ciemnymi schodami. Nagle oświetlił je snop jaskrawożółtego światła słonecznego i równie nagle powróciła ciemność. Drzwi na parterze, trzy kondygnacje niżej, zostały otwarte; szybkim krokiem weszła jakaś postać w ciemnym ubraniu. Był to żołnierz spieszący na posterunek. Biegł schodami na górę; Marie skuliła się w kącie podestu na drugim piętrze. Gdy żołnierz znalazł się na ostatnim stopniu przed podestem, przytrzymując się ręką poręczy, by szybciej zakręcić, Marie wypadła z ukrycia. Jej dłoń – dłoń trzymająca zwinięte jedwabie – zderzyła się z twarzą zdumionego żołnierza, pozbawiając go równowagi. Uderzyła barkiem w jego klatkę piersiową, zrzucając go ze schodów. Przebiegła obok wijącego się ciała, słysząc równocześnie dobiegające z góry krzyki.

– Marie! Marie! Wiem, że to ty! Na litość boską, posłuchaj mnie! Wypadła na uliczkę, a tam rozpoczął się następny koszmar, rozgrywany w oślepiającym słońcu Tuen Mun. Biegnąc przejściem za szeregiem bloków mieszkalnych, z nogami krwawiącymi w tenisówkach, Marie wciągnęła przez głowę kimonową sukienkę i zatrzymała się przy stojących rzędem pojemnikach na śmieci. Zdjęła zielone spodnie i wrzuciła do najbliższego. Następnie udrapowała szeroką szarfę na głowie przykrywając włosy i wbiegła w następną drogę dojazdową, prowadzącą do głównej ulicy. Kilka sekund później szła w tłumie ludzi z Hongkongu, przeniesionych ku nowej granicy kolonii. Przeszła przez jezdnię.

– Tam! – krzyknął męski głos. – Ta wysoka!

Rozpoczęło się polowanie, ale nagle, nieoczekiwanie, zupełnie zmienił się jego przebieg. Mężczyzna biegnący za nią chodnikiem został zatrzymany przez stragan na kółkach, który zajechał mu drogę. Próbował go odepchnąć, ale trafił rękami do wbudowanych w wózek garnków z wrzącym tłuszczem. Wrzasnął przewracając wózek. Właściciel podniósł krzyk, najwyraźniej domagając się odszkodowania. Tłum Chińczyków spieszących z pomocą właścicielowi otoczył żołnierza, spychając go na chodnik.

– Tam jest ta suka!

W tym samym momencie Marie wpadła na zwartą grupę kobiet robiących zakupy. Skręciła w prawo wbiegając w kolejną boczną uliczkę, by po chwili stwierdzić, że znalazła się w ślepym zaułku, zamkniętym ścianą chińskiej świątyni. I znów to samo! Pięciu młodzieńców – nastolatków w paramilitarnych mundurach – nagle wyłoniło się z bramy i gestem wskazało jej, by przeszła dalej.

– Jankes kryminalista! Jankes złodziej!

Okrzyki brzmiały tak, jakby wydawali je ludzie wcześniej wyćwiczeni w naśladowaniu obcego języka. Młodzieńcy wzięli się pod ręce i bez wysiłku zatrzymali biegnącego za Marie mężczyznę, przypierając go do ściany.

– Precz z drogi, wy kutasy! – wrzasnął żołnierz. – Precz z drogi albo załatwię każdego z was, szczeniaki!

– Podniesiesz ręce… albo broń… – dobiegł donośny głos z głębi zaułka.

– Nic nie powiedziałem na temat broni! – przerwał żołnierz z Yictoria Peak.

– …ale jeśli zrobisz jedno lub drugie – kontynuował głos – oni przestaną się trzymać pod ręce, a pięciu Didi Jingcha, tak znakomicie wyszkolonych przez naszych amerykańskich przyjaciół, z pewnością da sobie radę z jednym człowiekiem.

– Do jasnej cholery, sir! Próbuję tylko wykonywać moją robotę! To nie pańska sprawa.

– Obawiam się, że moja, sir. Z przyczyn panu nie znanych.

– Gówno! – Żołnierz bez tchu oparł się o ścianę i spojrzał na uśmiechnięte młode twarze przed sobą.

– Lai\ – powiedziała do Marie jakaś kobieta, pokazując palcem szerokie, dziwacznego kształtu drzwi bez klamki. Wyglądały na grubą, nie do sforsowania konstrukcję. – Xiaoxin. Osooosznie.

– Ostrożnie? Rozumiem. – Drzwi otworzyła jakaś postać w fartuchu i Marie wpadła do środka. Natychmiast poczuła ostry powiew zimnego powietrza. Stała w ogromnej chłodni, pełnej budzących grozę wiszących na hakach tusz zwierzęcych, które oświetlały żarówki osłonięte metalową siatką. Człowiek w fartuchu czekał przez pełną minutę z uchem przystawionym do drzwi. Marie okręciła szyję jedwabną szarfą i skrzyżowała ramiona dla ochrony przed ostrym zimnem, tym dotkliwszym, że kontrastowało tak bardzo z nieznośnym upałem na zewnątrz. Chińczyk przesunął żelazną dźwignię i pchnął inne ciężkie drzwi, kiwnięciem głowy wskazując drżącej Marie, by przez nie przeszła. Znalazła się w długim, wąskim pomieszczeniu pustego sklepu rzeźniczego. Frontowe okna zaciągnięte były bambusowymi żaluzjami, tłumiącymi mocne południowe światło. W głębi, pod prawym oknem, stał za kontuarem białowłosy mężczyzna, wyglądający przez szpary w żaluzjach na ulicę. Gestem przywołał Marie. Znów wykonała to, co jej polecono, zwracając równocześnie uwagę na wieniec o dziwacznym kształcie, umieszczony nad wejściem do sklepu, zapewne zamkniętego.

Starzec dał znak, że Marie może wyjrzeć przez okno. Rozsunęła dwie zagięte bambusowe listwy i na chwilę straciła oddech ujrzawszy, co się dzieje na zewnątrz. Gorączka poszukiwań dosięgła szczytu. Żołnierz z oparzonymi dłońmi, machając nimi w powietrzu wchodził kolejno do sklepów po drugiej stronie ulicy. Zobaczyła Catherine Staples i McAllis-tera gorąco dyskutujących z tłumem Chińczyków, którzy wyraźnie mieli za złe cudzoziemcom zakłócanie spokojnego, choć szalenie pracowitego życia w Tuen Mun. Ogarnięty paniką McAllister musiał widocznie wykrzyknąć coś obraźliwego, gdyż rzucił się na niego starzec w orientalnym stroju, dwukrotnie od niego starszy, powstrzymywany przez młodsze, bardziej opanowane osoby. Podsekretarz stanu cofał się z podniesionymi rękami, dowodząc swej niewinności, a Catherine bezskutecznie coś wykrzykiwała, próbując wydostać ich oboje ze środka rozzłoszczonego tłumu.

Nagle żołnierz z oparzonymi rękami wyleciał z łoskotem przez drzwi jakiegoś sklepu na ulicę i potoczył się po chodniku, wyjąc z bólu, gdy jego dłonie dotknęły betonu. We wszystkie strony posypały się odłamki rozbitego szkła. Ukazał się goniący go młody Chińczyk w białej tunice, pasie i sięgających do kolan spodniach instruktora sztuk walki. Żołnierz skoczył na nogi i w chwili, gdy jego azjatycki przeciwnik do niego dobiegł, trafił go lewym sierpowym w okolicę nerki, a następnie celnym prawym prostym w twarz, zapędzając go uderzeniami z powrotem do wnętrza sklepu, choć za każdym ciosem zadanym poparzonymi dłońmi wył z bólu.

Ostatni żołnierz z Victoria Peak przybiegł ulicą utykając na nogę, z ramionami zwieszonymi jakby zostały uszkodzone przy upadku – upadku ze schodów, pomyślała Marie, przypatrując się scenie ze zdumieniem. Przybył z pomocą swemu cierpiącemu koledze, i to pomocą bardzo skuteczną. Amatorskie próby odzianych w stroje treningowe uczniów nieprzytomnego instruktora sztuk walki zostały odparte gradem kopniaków, miażdżących ciosów kantem dłoni i błyskawicznymi manewrami znawcy judo.

I znowu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, rozległa się kakofonia wschodniej muzyki, cymbały i prymitywne instrumenty drewniane wybuchające nagłymi crescendo za każdym krokiem zaimprowizowanej orkiestry, która maszerowała ulicą na czele pochodu niosącego ozdobione kwiatami tablice z chińskimi napisami. Bitwę przerwano, przytrzymując walczących za ręce. Na głównej alei handlowej Tuen Mun zaległa cisza. Amerykanie stracili orientację, Catherine Staples z trudem powściągnęła niezadowolenie, a Edward McAllister wzniósł w irytacji ręce do nieba.

Marie patrzyła dosłownie zahipnotyzowana widokiem za szybą. Wszystko zamarło, jakby spokój zapanował na rozkaz jakiejś osobistości z zaświatów, nie znoszącej sprzeciwu. Spojrzała na zbliżającą się grupę obdartusów. Prowadził ją bankier Jitai! Prosto do sklepu rzeźniczego!

Przenosząc wzrok w drugą stronę, Marie dostrzegła Catherine Staples i McAllistera przebiegających za dziwną grupą zebraną przed sklepem. Po drugiej stronie ulicy dwaj żołnierze znów podjęli pościg. I wszyscy zniknęli w potokach oślepiającego słońca.

Rozległo się pukanie. Białowłosy starzec zdjął wieniec i otworzył drzwi sklepu. Bankier Jitai wszedł do środka i skłonił się przed Marie.

– Czy parada podobała się pani, madame?

– Nie jestem pewna, co to było.

– Marsz żałobny na cześć zmarłych. W tym wypadku bez wątpienia chodziło o zamordowane zwierzęta w chłodni pana Woo.

– Pan? To wszystko było zaplanowane?

– Można powiedzieć, że był to stan gotowości – wyjaśnił Jitai. – Często naszym kuzynom z północy udaje się przedostać przez granicę… nie złodziejom, lecz członkom rodzin pragnącym jedynie połączyć się z bliskimi. Żołnierze zaś pragną jedynie ich chwytać i odsyłać z powrotem. Musimy być gotowi do obrony naszych ludzi.

– Ale mnie…? Pan wiedział?

– Patrzyliśmy, czekaliśmy. Pani się ukrywała uciekając przed kimś, tyle tylko było nam wiadomo. Dowiedzieliśmy się tego od pani w chwili, gdy pani oświadczyła, że nie zamierza stawić się przed urzędnikiem, by „wnieść skargę”, jak to pani sformułowała. Została pani skierowana w boczną uliczkę.

– Te kobiety z torbami na zakupy…

– Tak. Przeszły przez ulicę za panią. Musimy pani pomóc. Marie spojrzała na zaniepokojone twarze ludzi z tłumu za bambusowymi listwami, a potem na bankiera.

– Skąd pan wie, że nie jestem kryminalistką?

– To nieistotne. Istotna jest zniewaga, jakiej doznała pani od dwóch członków naszego narodu. A także, madame, nie wygląda pani ani nie mówi tak jak ktoś uciekający przed wymiarem sprawiedliwości.

– Bo nie jestem kimś takim. I rzeczywiście potrzebuję pomocy. Muszę się dostać do Hongkongu, do hotelu, gdzie mnie nie znajdą i skąd będę mogła zatelefonować. Naprawdę nie wiem, do kogo, ale muszę dotrzeć do ludzi, którzy mogą mi pomóc… nam pomóc. – Marie zawahała się, a potem oświadczyła patrząc Jitai prosto w oczy. – Człowiek o imieniu Dawid to mój mąż.

– Rozumiem – odrzekł bankowiec. – Ale najpierw musi panią obejrzeć lekarz.

– Co?

– Pani stopy krwawią.

Marie spojrzała w dół. Krew przesiąkła przez bandaże i płótno jej pantofli. Wyglądało to okropnie.

– Chyba ma pan rację – zgodziła się.

– A potem będzie sprawa ubrania, środka lokomocji… Osobiście wynajdę hotel, w którym będzie pani mogła zamieszkać pod dowolnym nazwiskiem. I jest jeszcze sprawa pieniędzy. Czy ma pani jakiekolwiek fundusze?

– Nie wiem – odparła Marie, kładąc jedwabie na ladzie i otwierając białą torebkę. – To znaczy jeszcze nie sprawdzałam. Przyjaciel… ktoś, o kim myślałam, że jest przyjacielem… zostawił mi pieniądze. – Wyciągnęła banknoty włożone przez Catherine.

– Nie jesteśmy bogaczami tutaj w Tuen Mun, ale być może zdołamy pani pomóc. Była już mowa o zrobieniu zbiórki.

– Panie Jitai – przerwała Mańe – nie jestem biedna. Jeśli okaże się to konieczne, a szczerze mówiąc, jeśli jeszcze będę żyć, zwrócę wszystko co do centa, z procentem znacznie przekraczającym wysokość wkładu.

– Jak pani sobie życzy. Jestem bankierem. Ale co tak piękna kobieta jak pani może wiedzieć o procentach i wkładach? – rzekł Jitai z uśmiechem.

– Pan jest bankierem, a ja ekonomistką. Co bankierzy wiedzą o wpływie inflacyjnego oprocentowania na zmiany kursu wymiany walut, szczególnie oprocentowania wkładu pierwotnego? – Po raz pierwszy od długiego czasu Marie uśmiechnęła się.

Siedząc w taksówce, którą jechała do Koulunu przez spokojną, wiejską okolicę, Marie miała ponad godzinę na rozmyślania. Przed nimi jeszcze trzy kwadranse jazdy, nim dotrą do mniej spokojnych przedmieść, a szczególnie do zatłoczonej dzielnicy Mongkok. Pełni skruchy mieszkańcy Tuen Mun nie tylko okazali się szczodrzy, ale także opiekuńczy i pomysłowi. Bankier Jitai najwyraźniej zdołał ich przekonać, że ofiarą chuliganów padła biała kobieta ukrywająca się i walcząca o życie, a ponadto, ponieważ podejmuje ona próbę dotarcia do ludzi, którzy mogą jej pomóc, zarządził, iż należy zmienić jej wygląd. W kilku sklepach zakupiono odzież typu zachodniego;

odzież, która zrobiła na Marie dziwne wrażenie. Wydawała się bezbarwna, choć praktyczna, schludna, ale ponura. Nie tania, lecz tego rodzaju, jaki wybrałaby albo kobieta bez poczucia estetyki, albo przekonana, że jest ponad takimi sprawami. Jednak po godzinie spędzonej w pokoju na zapleczu gabinetu kosmetycznego pojęła, czemu wybrano dla niej taki kostium. Kobiety krzątały się koło niej; jej włosy umyto i wysuszono, a gdy już było po wszystkim i przejrzała się w lustrze, dech jej zaparło. Jej twarz – zmizerowaną, blada i wymęczoną – otaczała fryzura z włosów już nie ogniście kasztanowych, lecz mysiej szarości, z cienkimi pasemkami bieli. Postarzono ją o ponad dziesięć lat. Stanowiło to ulepszoną wersję jej własnej próby, dokonanej po ucieczce ze szpitala, ale znacznie odważniejszą i dokładniejszą. Była chińskim wyobrażeniem poważnej, pryncypialnej turystki, dość zamożnej, prawdopodobnie wdowy, która wydawała apodyktycznie polecenia, dokładnie liczyła pieniądze i nigdzie nie ruszała się bez przewodnika w ręku, do którego nieustannie zaglądała w każdym kolejnym punkcie jej dokładnie przemyślanego planu zwiedzania. Ludzie z Tuen Mun doskonale znali takie turystki i narzucony jej portret był precyzyjny. Jason Bourne pochwaliłby to osiągnięcie.

Ale podczas jazdy do Koulunu nurtowały ją także inne myśli, myśli rozpaczliwe, które starała się opanować i oddalić od siebie, tłumiąc uczucie paniki, mogące tak łatwo nią zawładnąć i popchnąć do fałszywego kroku, który mógłby zaszkodzić Dawidowi – zabić Dawida. O, Boże, gdzie jesteś? Jak mogę cię odnaleźć? Jak?

Próbowała odnaleźć w pamięci kogokolwiek, kto mógłby jej pomóc, nieustannie odrzucając każdą kolejną twarz i nazwisko przychodzące jej na myśl, bo każde w jakiś sposób związane było z ową straszliwą strategią, określaną złowieszczo terminem „nie-do-uratowania” – co oznaczało śmierć człowieka jako jedyne możliwe rozwiązanie. Oczywiście z wyjątkiem Morrisa Panova, ale Mo z punktu widzenia rządu był wyrzutkiem; wymienił po nazwisku oficjalnych zabójców, nazywając ich nieudolnymi mordercami. Nie dotrze nigdzie i zapewne przywiezie tylko następny rozkaz „nie-do-uratowania”.

Nie-do-uratowania… Nagle przypomniała sobie twarz, twarz zalaną łzami i stłumiony krzyk litości wydany drżącym głosem; twarz człowieka będącego niegdyś bliskim przyjacielem młodego pracownika dyplomacji, jego żony i dzieci na dalekiej placówce zwanej Phnom-Penh. Conklin! Nazywał się Aleksander Conklin! W okresie długiej rekonwalescencji Dawida wielokrotnie próbował się z nim zobaczyć, ale Dawid na to nie pozwalał mówiąc, że zabije agenta CIA, gdy tylko ten przekroczy próg. Inwalida Conklin bezmyślnie, niesłusznie oskarżył Dawida, nie słuchając błagań człowieka dotkniętego amnezją, a zamiast tego podejrzewając go o zdradę i przejście na stronę nieprzyjaciela. Uwierzył w to do tego stopnia, że sam próbował zabić Dawida pod Paryżem. I wreszcie zmontował ostatni zamach w Nowym Jorku na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, w domu będącym tajną siedzibą Treadstone-71; zamach prawie udany. Gdy prawda o Dawidzie wyszła na jaw, Conklin był wstrząśnięty, obarczając się winą za to, co zrobił. Marie zaś naprawdę go żałowała; jego udręka była tak prawdziwa, poczucie winy tak dotkliwe. Rozmawiała z Aleksem przy kawie na werandzie, ale Dawid nie chciał w ogóle go widzieć. Conklin był jedynym człowiekiem, do którego zwrócenie się o pomoc miałoby sens, jakikolwiek sens!

Hotel nazywał się Empress i mieścił się na Chatham Road w Koulunie. Był to niewielki hotel w zatłoczonej dzielnicy Tsimshatsui, gdzie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości, ani bogaci, ani szczególnie ubodzy, głównie komiwojażerowie ze Wschodu i Zachodu, którzy przybywali tu w interesach bez funduszu reprezentacyjnego, przysługującego dyrektorom. Bankier Jitai dobrze się spisał; pokój zarezerwowano dla pani Austin, Penelopy Austin. „Penelopa” była pomysłem Jitai, który przeczytał mnóstwo angielskich powieści i „Penelopa” wydała mu się,,bardzo odpowiednia”. Niech będzie, powiedziałby Jason Bourne, pomyślała Marie.

Usiadła na brzegu łóżka i sięgnęła po telefon, niepewna, co ma powiedzieć, ale równocześnie świadoma, że musi to zrobić.

– Potrzebny mi jest numer osoby w Waszyngtonie, District Columbia, Stany Zjednoczone – powiedziała do telefonistki. – To pilne.

– Pobieramy opłatę za informację zamorską…

– To ją pobierzcie – przerwała Marie. – Czekam przy telefonie…

– Słucham? – odezwał się zaspany głos. Halo?

– Aleks, tu Marie Webb.

– Jasny gwint, gdzie ty się podziewasz? Gdzie oboje jesteście? Czy on cię odnalazł?

– Nie wiem, o czym mówisz. Ani ja go nie znalazłam, ani on mnie. Ty w i e s z o wszystkim?

– A jak sądzisz, kto, u diabła, prawie skręcił mi kark przyleciawszy do Waszyngtonu w zeszłym tygodniu? Dawid! Każdy telefon, pod który może zadzwonić, zostanie przełączony na mnie! To samo załatwił Mo Panov! Gdzie ty jesteś?!

– W Hongkongu, w Koulunie, jak przypuszczam. Hotel Empress, pod nazwiskiem Austin. Dawid dotarł do ciebie?

– I do Mo! On i ja zajrzeliśmy do wszystkich mysich dziur, by się dowiedzieć, co, u diabła, się dzieje, i postawiono nam mur nie do przebicia. Nie, cofam to, nie postawiono; po prostu nikt się nie orientuje, o co tu chodzi! Dobry Boże, Marie, od zeszłego czwartku nie miałem w ustach kropli alkoholu!

– Nie wiedziałam, że go potrzebujesz.

– Potrzebuję! Co się dzieje?

Marie opowiedziała mu, nie pomijając niewątpliwego udziału biurokracji rządowej w jej porwaniu, o swej ucieczce, pomocy udzielonej przez Catherine Staples, pomocy, która w końcu okazała się pułapką, zastawioną przez człowieka o nazwisku McAllister, którego ujrzała na ulicy w towarzystwie Catherine.

– McAllister? Widziałaś go?

– Aleks, on jest tutaj. Znowu chce mnie schwytać. Mając mnie, będzie mógł sterować Dawidem, aż wreszcie go zabije! Już tego próbowali!

W rozmowie nastąpiła przerwa wypełniona napięciem.

– Rzeczywiście próbowaliśmy tego – powiedział cicho Conk-lin. – Ale to było wtedy, nie teraz.

– Co ja mogę zrobić?

– Zostań, gdzie jesteś – polecił Aleks. – Wsiadam do pierwszego samolotu do Hongkongu. Nie wychodź z pokoju. Nie telefonuj już nigdzie. Szukają cię, muszą to robić.

– Dawid jest tam, Aleks! Do czegokolwiek go zmusili z mego powodu, jestem śmiertelnie przerażona!

– Delta był najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek wyszkoliła,,Meduza”. Na tym polu nie było lepszego. Wiem o tym. Widziałem.

– To jedna sprawa i nauczyłam się z tym żyć. Ale jest jeszcze drugi aspekt, Aleks! Jego umysł! Co się stanie z jego umysłem?

Conklin znowu chwilę milczał, a gdy podjął rozmowę, jego głos był pełen namysłu.

– Zabiorę ze sobą przyjaciela, przyjaciela nas wszystkich, Mo nie odmówi. Nie ruszaj się, Marie. Nadchodzi czas ostatecznej rozgrywki. I na Boga, on nastąpi!

Загрузка...