ROZDZIAŁ 16

Telefon zadzwonił o piątej po południu i Bourne był nań przygotowany. Nie wymieniono żadnych nazwisk.

– Załatwione – oznajmił rozmówca. – Mamy być na granicy tuż przed godziną dwudziestą pierwszą, kiedy zmieniają się strażnicy. Sprawdzą twoją wizę do Shenzhen i machną w powietrzu stemplem, ale nikt jej nie dotknie. Po przejściu granicy musisz sobie radzić sam, ale nie możesz się przyznać, że wjechałeś przez Makau.

– A co z powrotem? Jeśli powiedziałeś mi prawdę i wszystko pójdzie dobrze, ktoś będzie mi towarzyszył.

– To nie będę ja. Przejdę z tobą przez granicę i zaprowadzę na miejsce. Potem się rozstaniemy.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Wyjazd nie jest taki trudny jak wjazd, chyba że cię przeszukają i odkryją, że coś przemycasz.

– Nie mam takiego zamiaru.

– W takim razie proponuję, żebyś udawał wstawionego. Często się to zdarza. Niedaleko Shenzhen jest specjalne lotnisko…

– Wiem.

– Możesz powiedzieć, że pomyliłeś samolot, to także często się zdarza. W Chinach są fatalne rozkłady lotów.

– Ile za dzisiejszą noc?

– Cztery tysiące dolarów hongkongijskich i nowy zegarek.

– Zgoda.

Mniej więcej szesnaście kilometrów na północ od wioski Gongbei zaczynają się pagórki. Zaraz potem przechodzą w niewielkie, porośnięte gęstym lasem pasmo gór. Jason i jego niedawny przeciwnik z alejki w Makau szli polną drogą. Chińczyk zatrzymał się i spojrzał na wznoszące się przed nimi wzgórza.

– Jeszcze pięć albo sześć kilometrów i dojdziemy do pola. Przetniemy je i wejdziemy w kolejny las. Musimy być ostrożni.

– Jesteś pewien, że tam ich znajdziemy?

– Przekazałem wiadomość. Jeśli będzie się palić ognisko, to znaczy, że tam będą.

– Jak brzmiała wiadomość?

– Zwołano konferencję.

– Dlaczego po drugiej stronie granicy?

– Mogła się odbyć tylko po drugiej stronie granicy. To także stanowiło część wiadomości.

– Ale nie wiesz dlaczego?

– Jestem tylko posłańcem. Zachwiana została równowaga.

– Mówiłeś to już wczoraj. Możesz wyjaśnić, co przez to rozumiesz?

– Sam nie potrafię sobie tego wyjaśnić.

– Czy to dlatego, że konferencja ma się odbyć właśnie tutaj? W Chinach?

– Częściowo tak, oczywiście.

– Jest coś więcej?

– Wenti – odparł przewodnik. – Pytania, które biorą się ze złych przeczuć.

– Chyba rozumiem. – I Jason rzeczywiście rozumiał. Rodziły się w nim te same pytania i te same przeczucia, kiedy ujrzał, jak zabójca, który nazywa siebie Bourne'em, wsiada do rządowej limuzyny ChRL.

– Byłeś zbyt szczodry dla strażnika. Zegarek był za drogi.

– Ten człowiek może mi się jeszcze przydać.

– Mogą go przenieść na inny posterunek.

– Znajdę go.

– Sprzeda zegarek.

– No i dobrze. Przyniosę mu następny.

Zgięci wpół przebiegli przez wysoką, rosnącą na polu trawę, co jakiś czas przypadając do ziemi. Bourne biegł tuż za przewodnikiem, nieustannie rozglądając się na boki i obserwując szczyt wzgórza, wypatrując cieni w ciemnościach, choć niecałkowitych ciemnościach. Po niebie płynęły niskie chmury, co pewien czas jednak wychylał się spoza nich księżyc i zalewał krajobraz srebrzystą poświatą. Dotarli do pagórka porośniętego wysokimi drzewami i zaczęli się wspinać. Chińczyk zatrzymał się i obrócił, podnosząc obie ręce.

– Co jest? – szepnął Jason.

– Musimy iść powoli, bez hałasu.

– Patrole?

Przewodnik wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Brak jest harmonii.

Wspinali się pod górę przedzierając się przez gęsty las. Zatrzymywali się, ilekroć usłyszeli świergot zaniepokojonego ptaka, a zaraz potem trzepot skrzydeł. Mijały długie chwile. Szum lasu był wszechogarniający; świerszcze grały swoją nie kończącą się symfonię, pohukiwała samotna sowa, póki nie odezwała się inna w odpowiedzi, w krzakach buszowały małe, podobne do łasic stworzenia. Bourne i jego przewodnik doszli do skraju lasu; porośnięte wysoką trawą zbocze opadało tu w dół, w oddali zaś wznosiły się postrzępione, ciemne zarysy kolejnego zalesionego pagórka.

Jason dostrzegł coś więcej. Blask nad szczytem następnego wzgórza, wysoko ponad gałęziami drzew. To było ognisko, ich ognisko! Musiał się opanować, powstrzymać ogarniające go pragnienie, by puścić się biegiem przez pole, dopaść lasu, wspiąć się ku ognisku. Cierpliwość była teraz wszystkim. Znajdował się w ciemnościach, w otoczeniu, które tak dobrze znał; mgliste wspomnienia kazały mu zaufać samemu sobie – podpowiadały, że jest najlepszym z najlepszych. Cierpliwość. Przetnie pole i po cichu wdrapie się na szczyt wzgórza; znajdzie wśród drzew miejsce, z którego będzie miał dobry widok na ognisko, umówione miejsce spotkania. Będzie obserwował i czekał wiedząc, kiedy wykonać ruch. Kiedyś często tak robił – ulotniły się z jego pamięci szczegóły, ale pozostał wzór. Od ogniska oddali się mężczyzna, a on ruszy za nim przez las i będzie się skradał bezszelestnie niczym kot, aż nadejdzie właściwy moment. Wyczuje ten moment i pokona swego sobowtóra.

Tym razem nie zawiodę nas, Marie. Potrafię teraz działać, bo mam poczucie straszliwej czystości – brzmi to po wariacku, wiem, ale to prawda… Potrafię nienawidzić i pozostać przy tym czysty – to jest miejsce, z którego przychodzę. Trzy zakrwawione, unoszące się na wodzie przy brzegu dala nauczyły mnie nienawiści. Krwawy odcisk ręki na drzwiach w Maine nauczył mnie, jak umocnić w sobie tę nienawiść i jak nigdy więcej do czegoś takiego nie dopuścić. Nieczęsto się z tobą spieram, kochana, ale nie miałaś racji w Genewie, nie miałaś racji w Paryżu. Jestem zabójcą.

– Co się z tobą dzieje? – szepnął przewodnik tuż przy głowie Jasona. – Nie reagujesz na mój sygnał!

– Przepraszam, zamyśliłem się.

– Ja też cały czas myślę, ale o tym, jak wyjść z tego cało. Za nas obu.

– Nie masz się czego obawiać, możesz już wracać. Widziałem ognisko na szczycie wzgórza. – Bourne wyciągnął z kieszeni pieniądze. – Wolę tam iść sam. Jednego człowieka trudniej wy-patrzeć niż dwu.

– Przypuśćmy, że są tam inni? Patrole wojskowe? Pokonałeś mnie w Makau, ale mogę ci się jeszcze na coś przydać.

– Jeżeli są tam inni, to sam zamierzam ich odszukać.

– Jezu Chryste, po co?

– Chcę zdobyć pistolet. Nie mogłem podejmować ryzyka i przemycać go przez granicę.

– Aiya!

Jason wręczył przewodnikowi pieniądze.

– Co do centa. Dziewięć tysięcy pięćset. Chcesz może wrócić do lasu i przeliczyć? Mam małą latarkę.

– Nie podważa się słowa człowieka, który pokonał cię w walce. Nie pozwala na to honor.

– Brzmi to wspaniale, ale nie próbuj przypadkiem kupować brylantów w Amsterdamie. No dobrze, wynoś się stąd. To mój teren.

– A to mój pistolet – oświadczył przewodnik. Wyjął zza paska broń i podał ją Bourne'owi, biorąc jednocześnie pieniądze. – Użyj go, jeśli będziesz musiał. Magazynek jest pełny: dziewięć nabojów. Broń nie jest zarejestrowana, żadnych śladów. Nauczył mnie tego Francuz.

– Przemyciłeś to przez granicę?

– Ty przyniosłeś zegarek. Ja nie. Mogłem zawsze wyrzucić pistolet do śmieci, ale potem zobaczyłem twarz strażnika. Nie będę teraz potrzebował broni.

– Dzięki. Ale uprzedzam, jeśli mnie okłamałeś, odnajdę cię. Możesz być tego pewien.

– W takim wypadku te kłamstwa nie pochodziłyby ode mnie i otrzymałbyś z powrotem swoje pieniądze.

– Naprawdę przekraczasz wszystkie granice.

– Pokonałeś mnie. Muszę być honorowy we wszystkim.

Bourne czołgał się powoli, wolniej niż kiedykolwiek w życiu, przez wysoką twardą trawę i pokrzywy, wyjmując z szyi i czoła kolce i dziękując losowi, że ma na sobie nylonową kurtkę, po której się ześlizgiwały. Instynkt podpowiadał mu coś, o czym nie wiedział jego przewodnik, coś, co było przyczyną, dla której nie chciał, żeby Chińczyk dalej z nim szedł. Porośnięte wysoką trawą pole było najlepszym miejscem do wystawienia posterunków; poruszające się źdźbła zdradzały, którędy przemykają się nieproszeni goście. Dlatego należało obserwować z ziemi kołyszącą się trawę i iść tam, gdzie pochylała się ona akurat pod powiewem nadmorskiej bryzy albo wiatru z gór.

Widział miejsce, gdzie zaczynał się las, drzewa wznoszące się na końcu trawiastego pola. Ukucnął, a potem nagle szybko przypadł do ziemi i zastygł w bezruchu. Z przodu, po prawej stronie stał na skraju pola mężczyzna. W ręku trzymał strzelbę i obserwował trawę w słabym świetle księżyca, wypatrując miejsc, w których porusza się ona niezgodnie z kierunkiem wiatru. Wiało od strony gór. Bourne wykorzystał to i zbliżył się do niego na odległość trzech metrów. Kawałek po kawałku czołgał się ku granicy pola; znajdował się teraz dokładnie naprzeciwko wartownika, który akurat patrzył prosto przed siebie. Jason uniósł głowę, żeby dojrzeć coś przez źdźbła trawy. Mężczyzna odwrócił głowę w lewo. Teraz!

Bourne wyskoczył z trawy i rzucił się na wartownika. Tamten ogarnięty paniką instynktownie podniósł do góry kolbę, żeby się osłonić przed nagłym atakiem. Jason złapał za lufę, przekręcił ją nad jego głową i trzasnął go nią w odsłoniętą czaszkę, wbijając mu jednocześnie kolano w klatkę piersiową. Wartownik upadł. Bourne szybko zawlókł go w wysoką trawę, gdzie nie mogli być widoczni. Ograniczając ruchy do minimum, zdjął z niego kurtkę i zerwał mu z pleców koszulę, drąc materiał na pasy. Po kilku chwilach wartownik skrępowany był tak, że każdy jego ruch powodował zaciskanie więzów. W ustach miał knebel umocowany obwiązanym wokół głowy urwanym rękawem.

Normalnie, tak jak to kiedyś bywało – Bourne instynktownie przewidywał bieg wypadków w podobnych okolicznościach – nie traciłby czasu, starając się jak najszybciej uciec z pola i przedostać się przez las ku ognisku. Zamiast tego przyjrzał się uważnie nieprzytomnemu Chińczykowi; coś go w tej postaci zaniepokoiło… jakiś brak harmonii. Przede wszystkim spodziewał się, że wartownik będzie miał na sobie mundur chińskiej armii: tak silnie zapadł mu w pamięć widok rządowej limuzyny w Shenzhen, którą podróżował wiadomy pasażer. Nie chodziło tylko o to, że ten człowiek nie był w mundurze, lecz o to, jak w ogóle wyglądało jego ubranie: miał na sobie tanie, brudne rzeczy cuchnące zjełczałym olejem. Jason sięgnął ręką i obrócił ku sobie twarz Chińczyka otwierając mu usta; miał nieliczne czarne, spróchniałe zęby. Cóż to za wartownik, co za członek patrolu? To był bandzior – z pewnością doświadczony – ale nader prymitywny, zahartowany w tutejszych ordynarnych bójkach, gdzie życie ludzkie jest tanie i w zasadzie bez znaczenia. A przecież ludzie biorący udział w tej „konferencji” obracali dziesiątkami tysięcy dolarów. Cena, jaką płacili za ludzkie życie, była bardzo wysoka. Zachwiana została równowaga.

Bourne zabrał strzelbę i wyczołgał się z trawy. Nie widząc nic i słysząc tylko szmery dobiegające z lasu, uniósł się i wszedł między drzewa. Wspinał się szybko i cicho, przystając za każdym razem, gdy usłyszał świergot ptaka, trzepot skrzydeł czy nagłą przerwę w symfonii świerszczy. Nie czołgał się teraz, lecz skradał na ugiętych nogach, trzymając w dłoni lufę strzelby. W razie potrzeby mogła mu służyć jako maczuga. Nie mógł zabrzmieć ani jeden strzał, nie wolno mu było ostrzec ofiary, chyba że chodziłoby o ocalenie własnego życia. Pułapka zamykała się; teraz była to już tylko kwestia cierpliwości, cierpliwości i precyzji, z jaką osaczy swoją ofiarę, kiedy zatrzasną się sidła. Dotarł na szczyt wzgórza, a potem zsunął się bezszelestnie za stojącą na skraju obozowiska skałę. Cicho położył strzelbę na ziemi, wyciągnął zza pasa podarowany mu przez przewodnika pistolet i wyjrzał zza wielkiego głazu.

Zobaczył teraz to, co spodziewał się ujrzeć niżej, na polu. Nie dalej niż sześć metrów od ogniska stał wyprostowany żołnierz z bronią u boku. Tak jakby chciał, żeby go widziano, widziano, lecz nie rozpoznano. Brak równowagi. Mężczyzna spojrzał na zegarek; zaczęło się oczekiwanie.

Trwało prawie całą godzinę. Żołnierz wypalił pięć papierosów;

Jason tkwił bez ruchu, ledwo oddychając. I wtedy to się stało: powoli, spokojnie i bez surm bojowych. Wejście pozbawione dramatyzmu. Pojawiła się druga postać; wynurzyła się z cienia niedbale rozchylając gałęzie. W tej samej chwili, bez ostrzeżenia, z nocnego nieba spłynęły błyskawice, przenikając na wskroś, przepalając mózg Dawida Webba i paraliżując umysł Jasona Bourne'a.

Kiedy mężczyzna wszedł w krąg światła, Bourne otworzył usta i złapał lufę strzelby, żeby nie krzyczeć – albo żeby nie zabić. Spoglądał na własnego ducha, na koszmar, który powrócił z przeszłości, żeby go prześladować, bez względu na to, kto był teraz myśliwym. Ta twarz była kiedyś jego twarzą, a jednak nie należała do niego – być może wyglądała tak, zanim została przerobiona przez chirurgów na twarz Jasona Bourne'a. Podobnie jak szczupłe, prężne ciało, była młodsza – młodsza niż mit, który naśladowała – i w tej młodości tkwiła siła, siła Delty z operacji „Meduza”. Nie do wiary. Ten sam ostrożny koci krok i zwisające luźno ręce, tak biegłe w sztuce zabijania. Widział Deltę, Deltę, o którym mu opowiadano, Deltę, który stał się Kainem i na koniec Jasonem Bourne'em. Patrzył na siebie samego i zarazem na kogoś innego. Na mordercę.

Leśne szmery zakłócił głośny trzask. Zabójca zatrzymał się, odwrócił od ogniska i dał nurka w prawo. Żołnierz przypadł do ziemi. Spomiędzy drzew zagrzmiała ogłuszająca, odbijająca się echem seria wystrzałów; zabójca poturlał się po trawie obozowiska, uciekając przed rozrywającymi ziemię pociskami, aż zniknął w cieniu drzew. Chiński żołnierz przyklęknął na jedno kolano i strzelał dziko w jego stronę.

Rozgorzała gwałtowna bitwa, od której pękały w uszach bębenki. Jej trzy kolejne fazy znaczyły potężne detonacje wybuchów. Pierwszy granat zniszczył obozowisko, następny wyrwał z korzeniami drzewa i zapalił suche, targane wiatrem gałęzie, na koniec trzeci, ciśnięty wysoko w powietrze, eksplodował ze straszliwą siłą w miejscu, z którego strzelano z broni maszynowej. Nagle wszędzie pojawiły się płomienie i Bourne przysłonił oczy wychylając się z bronią w ręku zza skały. Na mordercę zastawiono pułapkę i on w nią wpadł! Chiński żołnierz nie żył, jego broń, podobnie jak większą część jego ciała, rozerwał granat. Nagle z lewej strony ukazała się jakaś postać pędząca w stronę gorejącego piekła, w jakie zamieniło się obozowisko; rozejrzała się dookoła, przebiegła przez płomienie, obróciła się dwa razy i widząc Jasona wypaliła do niego. To zabójca przeczekał w lesie i wrócił mając nadzieję, że złapie w pułapkę i zabije tych, którzy chcieli go zabić. Bourne uskoczył najpierw w prawo, potem w lewo i padł na ziemię, nie odrywając oczu od biegnącego mężczyzny. Podniósł się i ruszył naprzód. Nie może pozwolić mu uciec! Przebiegł przez buchające płomienie; postać przemykała pomiędzy drzewami, oddalając się coraz bardziej. To był morderca! Oszust, podszywający się pod bohatera legendy, która wstrząsnęła całą Azją, i wykorzystujący tę legendę dla własnych celów, niszczący prawdziwego bohatera i jego ukochaną żonę. Bourne biegł tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu; wymijał błyskawicznie drzewa i przeskakiwał kępy krzaków ze zwinnością przekreślającą wszystkie te lata, które upłynęły od operacji „Meduza”. Był znowu w „Meduzie”! Był meduzyjczykiem! I przebiegając każde dziesięć metrów, zmniejszał dzielący ich dystans o pięć. Znał ten las, bo każdy las był dżunglą, a każda dżungla była mu przyjazna. Przetrwał w dżungli; nie myśląc – zdając się tylko na instynkt – czuł jej ukształtowanie, jej poszycie, wyłaniające się niespodziewanie jamy i wąwozy. Był lepszy, lepszy! Od zabójcy dzieliło go już tylko kilka metrów!

Jason rzucił się do przodu – Bourne przeciwko Bourne'owi. Zdawało się, że wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Jego ręce były niczym zaciskające się szczęki górskiej pantery. Złapał uciekającego za ramiona, wbił palce w twarde mięśnie i kości i szarpnął go do tyłu zapierając się mocno piętami o ziemię i celując prawym kolanem w jego kręgosłup. Ogarnęła go taka furia, że musiał świadomie powściągać się, by go nie zabić. Nie giń jeszcze! Jesteś moją wolnością, naszą wolnością!

Prawdziwy Jason Bourne unieruchomił żelaznym chwytem kark zabójcy, wykręcił mu głowę w prawo i przygiął do ziemi. Oszust wrzasnął i obaj upadli. Bourne przydusił przedramieniem gardło mężczyzny, zacisnął lewą dłoń w pięść i kilka razy uderzył go w podbrzusze, pozbawiając tchu osłabłe ciało.

Twarz? Ta twarz? Gdzie była twarz, która należała do przeszłości? Do zjawy, która chciała wciągnąć go ponownie w piekło kryjące się w zablokowanych zakamarkach pamięci. Gdzie się podziała? To nie była ta twarz!

– Delta! – wrzasnął leżący pod nim mężczyzna.

– Jak mnie nazwałeś? – krzyknął Bourne.

– Delta! – zawyła wijąca się postać. – Kain to Carlos, a Delta to Kain!

– Niech cię diabli! Coś ty za jeden?

– D'Anjou! Jestem d'Anjou! „Meduza”! Tam Ouan! Nie mamy nazwisk, tylko symbole. Na miłość boską, Paryż! Luwr! Ocaliłeś mi życie w Paryżu – tak jak ocaliłeś życie wielu ludziom z „Meduzy”! Jestem d'Anjou! To ja ci powiedziałem to, czego chciałeś się dowiedzieć w Paryżu. Ty jesteś Jasonem Bourne'em. Szaleniec, który stąd uciekł, jest tylko sztucznym tworem! Moim tworem!

Webb przyjrzał się wykrzywionej bólem twarzy, świetnie utrzymanemu szaremu wąsikowi i siwym włosom okalającym postarzałą głowę. Koszmar powracał… był znowu w oparach rojącej się od robactwa dżungli Tam Ouan, w dżungli, z której nie było wyjścia i gdzie wszędzie wokół czaiła się śmierć. Potem nagle znalazł się w Paryżu, tuż przy schodach do Luwru, w oślepiającym popołudniowym słońcu. Strzały. Pisk opon, krzyki w tłumie. Musi ocalić tę twarz. Ocalić twarz meduzyjczyka, który potrafi uzupełnić brakujące ogniwa tej wariackiej układanki!

– D'Anjou? – szepnął Jason. – Ty jesteś d'Anjou?

– Jeśli puścisz moje gardło – wychrypiał Francuz – opowiem ci całą historię. Jestem pewien, że ty też masz mi coś do powiedzenia.

Philippe d'Anjou zbadał resztki obozowiska, z którego pozostały tylko dymiące szczątki. Przeżegnał się, po czym przeszukał kieszenie nieżywego,,żołnierza”, zabierając z nich wszystkie wartościowe przedmioty.

– Odchodząc stąd zwolnimy tego człowieka na dole – powiedział. – Nie można się tutaj dostać inną drogą. Dlatego postawiłem go tam na posterunku.

– I czego kazałeś mu wypatrywać?

– Jestem podobnie jak ty meduzyjczykiem. Przez pola trawy – nie wyłączając poetów i ich czytelników – łatwo się podróżuje, ale równie łatwo tam wpaść w pułapkę. Wiedzą o tym partyzanci. Wiedzieliśmy o tym i my.

– Nie mogłeś przewidzieć, że tu przyjdę.

– Raczej nie. Ale mogłem i przewidziałem każdy ruch stworzonego przeze mnie człowieka. Miał przybyć sam. Instrukcje były jasne, ale nikt nie powinien był mu ufać, a już najmniej ja.

– Nie bardzo rozumiem.

– To część mojej historii. Zaraz ją usłyszysz.

Poszli w dół przez las. Stary d'Anjou przytrzymywał się pni i młodych drzewek, żeby ułatwić sobie zejście. Wkrótce dotarli na skraj pola. Kiedy weszli w wysoką trawę, usłyszeli stłumione jęki związanego wartownika. Bourne przeciął nożem więzy, a Francuz wręczył mu obiecane pieniądze.

– Zou ba! – wrzasnął d'Anjou. Chińczyk rozpłynął się w ciemnościach. – To śmieć. Wszyscy oni to śmiecie, ale jeśli im zapłacić, chętnie kogoś zabiją i znikną.

– Próbowałeś go zabić tej nocy, prawda? To była pułapka.

– Tak. Wydawało mi się, że został ranny podczas wybuchu. Dlatego rzuciłem się za nim w pogoń.

– A ja pomyślałem, że to on wrócił, żeby cię podejść od tyłu.

– Tak, w ten właśnie sposób postąpilibyśmy w „Meduzie”.

– Dlatego wziąłem cię za niego. Coś ty najlepszego narobił? – krzyknął nagle z wściekłością Jason.

– To część tej historii.

– Chcę ją usłyszeć. Teraz!

– Jest tutaj niedaleko, kilkaset metrów w lewo, płaski kawałek terenu – rzekł Francuz wskazując ręką. – Kiedyś było tam pastwisko, ale ostatnio lądują na nim helikoptery przywożące pasażerów na spotkanie z mordercą. Przejdźmy na jego przeciwległy skraj. Odpoczniemy sobie i porozmawiamy. W razie gdyby ktoś z wioski zauważył pożar.

Wioska jest dziesięć kilometrów stąd. Nie zapominaj, że to Chiny.

Nocny wiatr rozpędził chmury; księżyc zachodził, ale znajdował się jeszcze dość wysoko, by zalać odległe góry srebrzystą poświatą. Dwóch tak różniących się od siebie meduzyjczyków usiadło na ziemi. Bourne zapalił papierosa.

– .Pamiętasz Paryż – mówił d'Anjou – zatłoczoną kafejkę, w której rozmawialiśmy po tym szaleństwie przed Luwrem?

– Pewnie. Carios o mało nas nie zabił tamtego popołudnia.

– A ty omal nie złapałeś w sidła Szakala.

– Ale nie udało mi się. Cóż z tą kafejką w Paryżu?

– Powiedziałem ci wtedy, że wracam do Azji. Do Singapuru albo Hongkongu, może na Seszele, tak chyba mówiłem. We Francji nigdy nie czułem się dobrze. Po Dien Bien Phu – wszystko, co miałem, zostało zniszczone, wysadzone w powietrze przez naszych dzielnych żołnierzy – opowieści o odszkodowaniach nie miały dla mnie sensu. Puste giędzenie pustych ludzi. Dlatego wstąpiłem do „Meduzy”. Tylko zwycięstwo Amerykanów dawało szansę na odzyskanie tego co moje.

– Pamiętam – odparł Jason. – Co to ma wspólnego z dzisiejszą nocą?

– Jak widzisz, wróciłem do Azji. Ponieważ Szakal mnie widział, podróżowałem okrężną drogą i miałem czas na przemyślenie pewnych spraw. Musiałem jasno ocenić sytuację i swoje możliwości. Podczas tej ucieczki przed śmiercią uznałem, że moje aktywa nie są znaczne, ale też nie można ich uznać za żałosne. Tamtego popołudnia zaryzykowałem i wróciłem do sklepu przy St. Honore. Zabrałem stamtąd każde su, które leżało na wierzchu, a także nieco głębiej. Znałem szyfr sejfu, który nie został na szczęście opróżniony. Mogłem kupić sobie bilet na koniec świata, tam gdzie nie znalazłby mnie Carios, i żyć przez wiele tygodni niczego się nie bojąc. Ale cóż miałem począć dalej? Fundusze w końcu by się wyczerpały, a umiejętności – tak cenione w cywilizowanym świecie – nie były tego rodzaju, by pozwolić mi przeżyć resztę moich dni w komforcie, którego mnie pozbawiono. Nie na darmo jednak byłem wężem z głowy „Meduzy”. Bóg jeden wie, jakie odkryłem w sobie i rozwinąłem talenty: talenty, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Stwierdziłem też, że względy moralne, prawdę mówiąc, wcale się nie liczą. Zostałem źle potraktowany, mogłem więc źle traktować innych. Próbowało mnie zabić wielu obcych ludzi, bez twarzy i bez nazwiska, więc teraz ja z kolei wziąć mogłem odpowiedzialność za śmierć wielu obcych ludzi, bez twarzy i nazwiska. Dostrzegasz symetrię, prawda? Jeden ruch i równanie staje się abstrakcyjne.

– Jak dotąd słyszę stek bzdur – odparł Bourne.

– W takim razie nie słuchasz mnie dobrze, Delta.

– Nie jestem Deltą.

– Bardzo dobrze. Bourne.

– Nie jestem… mów dalej. Być może jestem.

– Comment?

– Rien. Mów dalej.

– Uderzyła mnie myśl, że niezależnie od tego, co się stanie z tobą w Paryżu… wygrasz czy przegrasz, zginiesz czy się uratujesz, Jason Bourne i tak jest skończony. I na wszystkich świętych, wiedziałem, że Waszyngton nie wykrztusi z siebie jednego słowa, żeby przyznać się do udziału w tej sprawie albo cokolwiek wyjaśnić; po prostu znikniesz. „Nie do uratowania”, tak chyba brzmi ten termin.

– Znam go – odparł Jason. – A więc byłem skończony.

– Naturellement. Bez żadnych wyjaśnień, ponieważ nie mogło ich być. Mon Dieu, zabójca, którego wymyślili, oszalał… i zaczął zabijać. Nie, na ten temat ani mru-mru. Stratedzy wycofają się w najgłębszy cień, tam gdzie odkłada się ich plany… „na półkę”, takie chyba jest to wyrażenie.

– Znam je także.

– Bien. W takim razie potrafisz zrozumieć rozwiązanie, które dla siebie znalazłem, sposób na życie dla starzejącego się mężczyzny.

– Zaczynam rozumieć.

– Bien encore. W Azji było miejsce do wypełnienia. Nie istniał już Jason Bourne, ale jego legenda była wciąż żywa. Znaleźliby się ludzie, którzy chętnie zapłaciliby za usługi tak niezwykłego osobnika. Dlatego wiedziałem, co mam robić. Była to po prostu kwestia znalezienia odpowiedniego materiału.

– Materiału?

– No dobrze, jeśli sobie życzysz, oszusta. I wyszkolenia go za pomocą metod stosowanych w „Meduzie”, metod, które trafiały nawet do najbardziej chełpliwych członków tego zakonspirowanego, przestępczego bractwa. Pojechałem do Singapuru i często z narażeniem życia odwiedzałem jaskinie występku, aż znalazłem odpowiedniego człowieka. I mogę dodać, że znalazłem go szybko. Był zdesperowany;

przez prawie trzy lata uciekał walcząc o własne życie, a pogoń, jak to się mówi, deptała mu po piętach. To Anglik, były komandos Jej Królewskiej Mości. Którejś nocy upił się i w napadzie szału zabił siedem osób. Ze względu na wzorową służbę wysłano go na leczenie do szpitala psychiatrycznego w Kent, skąd uciekł i jakimś cudem – Bóg jeden wie jakim – przedostał się do Singapuru. Miał wszelkie predyspozycje – trzeba było je tylko wyszlifować i skierować w odpowiednim kierunku.

– Wygląda tak jak ja. Tak jak kiedyś wyglądałem.

– Teraz jest do ciebie dużo bardziej podobny niż przedtem. Miał zbliżone rysy twarzy, a także wysoki wzrost i muskularne ciało; to były jego atuty. Należało jedynie nieco zmienić zbyt sterczący nos i kształt policzków, które były bardziej wydatne od twoich, tak jak je zapamiętałem u ciebie – to znaczy u Delty, oczywiście. W Paryżu wyglądałeś inaczej, ale nie do tego stopnia, żebym cię nie rozpoznał.

– Komandos – powiedział cicho Jason. – Pasuje. Kto to jest?

– To facet bez nazwiska, ale za to z makabryczną historią – odparł d'Anjou wpatrując się w odległe góry.

– Bez nazwiska…?

– Nie podał mi żadnego, którego by nie odwołał w następnym zdaniu, żadnego, które choćby w przybliżeniu było autentyczne. Strzeże go tak, jakby stanowiło jedyną gwarancję zachowania się przy życiu, a jego ujawnienie groziło mu nieuniknioną śmiercią. Ma oczywiście rację: w takiej znajduje się teraz sytuacji. Gdybym znał jego nazwisko, mógłbym je anonimowo wysłać brytyjskim władzom Hongkongu. Ich komputery jakoś by sobie z tym poradziły; z Londynu przyjechaliby specjaliści i zorganizowali łowy na taką skalę, o jakiej mnie nawet się nie śniło. Nie wzięliby go nigdy żywcem – on by na to nie pozwolił, a im wcale by na tym nie zależało – i w ten sposób osiągnąłbym swój cel.

– Dlaczego Brytyjczycy chcą go zlikwidować?

– Wystarczy powiedzieć, że podczas gdy Waszyngton ma swoje May Lai i swoją „Meduzę”, konto Londynu obciąża całkiem niedawna działalność pewnej specjalnej jednostki wojskowej, którą dowodził psychopatyczny morderca. Zostawiał za sobą setki ofiar; kwestia, czy byli winni, czy nie, nie miała dla niego większego znaczenia. Zna zbyt wiele tajemnic. Ich ujawnienie mogłoby doprowadzić do aktów odwetu na całym Bliskim Wschodzie i w Afryce. Najważniejsze są względy praktyczne, wiesz o tym. Albo powinieneś wiedzieć.

– On był dowódcą? – zapytał ze zdumieniem Bourne.

– To nie żaden prosty żołdak, Delta. W wieku dwudziestu dwu lat został kapitanem, a dwudziestu czterech majorem, a wszystko to w czasach, kiedy jakikolwiek awans graniczył z cudem z powodu oszczędnościowej polityki Whitehallu. Gdyby nie opuściło go szczęście, dzisiaj bez wątpienia byłby brygadierem albo nawet pełnym generałem.

– Sam ci o tym opowiadał?

– Podczas powtarzających się pijackich seansów, kiedy wychodziła na jaw brzydka prawda… ale nigdy jego nazwisko. Zdarzały się przeciętnie raz albo dwa razy w miesiącu i trwały kilka dni;

odblokowywał się wtedy pogrążając w pijackim oceanie odrazy do samego siebie. Do ostatniej chwili jednak zawsze kołatały się w nim jakieś resztki świadomości. Kiedy nadchodził ten jego atak, prosił, bym go związał, zamknął, uchronił przed nim samym… Przeżywał na nowo straszliwe wydarzenia z przeszłości, głos miał chrapliwy, gardłowy, głuchy. Kiedy był we władaniu alkoholu, zaczynał opisywać sceny tortur i męczarni, przesłuchań, podczas których wyłupywał więźniom oczy, przecinał im nożem przeguby, każąc swym ofiarom patrzeć, jak życie wycieka im z żył. Z tego, co udało mi się zebrać do kupy na podstawie jego opowieści, dowodził wieloma skrajnie niebezpiecznymi, szaleńczymi operacjami, które miały na celu tłumienie fanatycznych powstań wybuchających pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych – począwszy od Jemenu, a skończywszy na krwawych zamieszkach we wschodniej Afryce. Zamroczony alkoholem opowiadał kiedyś z triumfem, że na brzmienie jego nazwiska sam Idi Amin wstrzymywał oddech. Tak daleko sięgała jego sława, sława człowieka, który dorównał, a nawet przewyższył brutalnością krwawego Amina. – D'Anjou przerwał i pokiwał wolno głową, unosząc brwi, w typowy dla Galijczyka sposób akceptując to, co niewytłumaczalne. – Był, to znaczy jest, czymś niższym od człowieka, ale mimo to stanowi jednocześnie wzór wysoce inteligentnego oficera i dżentelmena. Zupełny paradoks, całkowite przeciwieństwo człowieka cywilizowanego… Śmiał się z tego, że jego podwładni nim pogardzali, że nazywali go bestią, a jednak żaden nie ośmielił się wnieść przeciw niemu oficjalnej skargi.

– Dlaczego? – zapytał wstrząśnięty Jason. To, co słyszał, napełniało go bólem. – Dlaczego nie złożyli na niego raportu?

– Ponieważ pod jego dowództwem wychodzili cało – a przynajmniej większość z nich – z najgorszych opresji.

– Rozumiem – odparł Bourne. – Nie, nie rozumiem! – krzyknął nagle wściekle, jakby go coś ugryzło. – Struktura dowodzenia nie jest aż tak zła. Dlaczego zwierzchnicy nie zawiesili go w obowiązkach? Musieli przecież wiedzieć!

– O ile dobrze zrozumiałem jego tyrady, podejmował się zadań, których inni nie potrafili albo nie chcieli wykonać. Poznał sekret, o którym my w „Meduzie” dowiedzieliśmy się przed laty; Przyjmij najbardziej bezwzględne reguły gry przeciwnika. Zmieniaj zasady w zależności od kultury. Dla niektórych życie ludzkie nie jest przecież tym samym, czym jest ono wedle koncepcji judeochrześcijańskiej. Jak mogłoby być? Dla wielu śmierć stanowi wyzwolenie z nieznośnych warunków życia.

– Oddychać znaczy oddychać – upierał się zajadle Jason. – Być znaczy być, a myśleć znaczy myśleć – dodał Dawid Webb. – To neandertalczyk.

– W nie większym stopniu, niż bywał nim czasami Delta. I ty wydostałeś nas z tylu…

– Nie opowiadaj takich rzeczy! – zaprotestował członek „Meduzy”, przerywając Francuzowi. – To nie to samo.

– No to najwyżej trochę inny wariant – upierał się d'Anjou. – W ostatecznym rozrachunku motywy się nie liczą, czyż nie? Tylko rezultaty. A może nie chcesz przyjąć do wiadomości prawdy? Kiedyś żyłeś w prawdzie. Czy Jason Bourne żyje teraz w kłamstwie?

– W tej chwili po prostu żyję: z dnia na dzień, z nocy na noc… aż to się skończy. W ten czy inny sposób.

– Powinieneś wyrażać się jaśniej.

– Kiedy będę chciał albo musiał – odparł lodowato Bourne. – Więc jest dobry, tak czy nie? Ten twój komandos… major bez nazwiska. Dobry w tym, co robi.

– Tak dobry jak Delta… a może lepszy. On, widzisz, nie ma wcale sumienia, ani skrawka. Ty natomiast, przy całej swej gwałtowności, miałeś odruchy współczucia. Coś w środku kazało ci je okazywać.,,Oszczędźcie tego człowieka – mawiałeś – jest mężem, ojcem, bratem. Wyeliminujcie go z walki, ale dajcie mu żyć, pozwólcie dalej funkcjonować”. Stworzona przeze mnie twoja imitacja nigdy by tego nie uczyniła. Zadowala go tylko ostateczne rozwiązanie: śmierć zadana na jego własnych oczach.

– Co go opętało? Dlaczego zabił tych ludzi w Londynie? To, że był pijany, nie jest wystarczającym powodem, nie tam, gdzie się znalazł.

– Jest, jeśli ktoś nie potrafi zrezygnować z pewnego sposobu życia.

– Dopóki nie jesteś zagrożony, odkładasz broń na bok. W przeciwnym razie sam napytasz sobie biedy.

– Tamtej nocy w Londynie nie miał przy sobie żadnej broni. Walczył gołymi rękami.

– Co?

– Przemierzał ulice w poszukiwaniu wyimaginowanych przeciwników: tyle zrozumiałem z jego majaczeń. „To było w ich oczach! – krzyczał. – To zawsze jest w oczach. Wiedzieli, kim jestem, czym jestem”. Powiadam ci, Delta, to było przerażające, ale jednocześnie nudne. Nigdy nie udało mi się wydobyć z niego nazwiska ani żadnego konkretu, oprócz Idi Amina, o którym będzie opowiadać każdy pijany najemnik, żeby sobie przydać ważności. Zaangażowanie Brytyjczyków w Hongkongu oznaczałoby wplątanie w całą sprawę mojej osoby, a ja przecież nie mogę sobie na to pozwolić. To wszystko było bardzo frustrujące, przypomniałem więc sobie stare metody,,Meduzy”. Zrób to sam. To tyś nas tego nauczył, Delta. Stale nam powtarzałeś – rozkazywałeś – żeby używać wyobraźni. To właśnie uczyniłem dziś w nocy. I nie udało mi się. Można się było tego spodziewać po kimś tak starym jak ja.

– Odpowiedz na moje pytanie – naciskał go Bourne. – Dlaczego zabił tych ludzi w Londynie?

– Z powodu równie błahego, co bezsensownego. I zdecydowanie zbyt często spotykanego. Został odtrącony, a jego dumne ego nie potrafiło się z tym pogodzić. Szczerze wątpię, czy w grę wchodziły jakieś inne uczucia. Podobnie jak pozostałe pragnienia, aktywność seksualna stanowi dlań po prostu sposób na zwierzęce rozładowanie się; w grę nie wchodzi żadne uczucie, bo nie jest do tego zdolny. Mon Dieu, miał całkowitą rację!

– Jeszcze raz. Co się wydarzyło?

– Wrócił ranny z jakiejś szczególnie brutalnej akcji w Ugandzie i miał nadzieję, że wskoczy z powrotem do ciepłego łóżka swojej kochanki – osoby, jak to mówią Anglicy, raczej dobrze urodzonej, niewątpliwie pamiątki z jego starych, dobrych dni. Ona jednak nie chciała się z nim widzieć i po jego telefonie wynajęła uzbrojonych strażników, żeby pilnowali jej domu w Chelsea. Dwóch z nich znalazło się pośród owych siedmiu, których zamordował tej nocy. Rozumiesz, ta dziewczyna twierdziła, że on ma niepohamowany temperament, a alkohol wyzwala w nim mordercze skłonności. I wyzwolił. Ale dla mnie stanowił doskonały materiał. W Singapurze wyszedłem w ślad za nim z jakiegoś zakazanego baru i zobaczyłem, jak dopadł w zaułku dwóch bandziorów, szmuglerów, którzy robili wielki szmal sprzedając narkotyki przy tym obskurnym nabrzeżu. Widziałem, jak przyparł ich do muru i jednym pociągnięciem noża poderżnął im obu gardła, a potem zabrał z kieszeni cały zarobek. Uznałem wtedy, że ma wszystko, co trzeba. Odnalazłem swojego Jasona Bourne'a. Podszedłem do niego powoli, w milczeniu, trzymając w wyciągniętej ręce więcej pieniędzy, niż zabrał swoim ofiarom. Porozmawialiśmy. Tak to się zaczęło.

– Pigmalion stworzył więc swoją Galateę, a ta po pierwszym przyjętym przez ciebie kontrakcie stała się Afrodytą, w którą tchnąłeś życie. Bernard Shaw by cię za to pokochał, a ja mógłbym zabić.

– W jakim celu? Przyszedłeś tutaj, żeby go odnaleźć. Ja przyszedłem, żeby go zniszczyć.

– To część mojej historii – odparł Dawid Webb odwracając oczy od Francuza i patrząc w stronę zalanych białym światłem szczytów;

pomyślał o Maine i o życiu z Marie, które zostało tak brutalnie przerwane. – Ty sukinsynu! – krzyknął nagle. – Mógłbym cię zabić. Czy zdajesz sobie sprawę, coś narobił?

– To twoja historia. Delta. Pozwól mi skończyć moją.

– Skończ ją jakimś miłym akcentem… Echo. Takie nosiłeś imię, prawda? Echo? – Wracały wspomnienia.

– Tak, tak się nazywałem. Zakomunikowałeś kiedyś Sajgonowi, że nie będziesz podróżował bez „starego Echa”. Musiałem być w twoim oddziale, ponieważ nikt tak jak ja nie umiał radzić sobie z wodzami plemion i wiosek – co niewiele miało oczywiście wspólnego z moim alfabetycznym symbolem. Nie było w tym żadnego mistycyzmu. Przeżyłem w koloniach dziesięć lat. Od razu wiedziałem, kiedy Quan-si mijał się z prawdą.

– Skończ swoją historię – rozkazał Bourne.

– Zdrada – oświadczył d'Anjou rozkładając dłonie. – Stworzyłem swego własnego Jasona Bourne'a, podobnie jak ty zostałeś stworzony. I mój twór zrobił to samo co ty: oszalał. Obrócił się przeciwko mnie; straciłem wpływ na swój własny wynalazek. Zapomnij o Galatei, Delta. On stał się Frankensteinem, tyle że nie odczuwał męczarni, które dręczyły tamtego potwora. Rozstał się ze mną i zaczął sam kombinować, sam działać. Dzięki mojej nieocenionej pomocy i dotknięciu skalpela opuściła go desperacja, a na jej miejsce powróciła żądza władzy, a także arogancja i szpetota. Uważał mnie za błazna. Tak właśnie mnie nazywał:,,błazen”. Nic nie znaczące zero, które go wykorzystuje! Mnie, który go stworzyłem!

– Masz na myśli to, że zawierał własne kontrakty?

– Wynaturzone, groteskowe i skrajnie niebezpieczne.

– Ale wyśledziłem go poprzez ciebie, poprzez zaaranżowany przez ciebie układ. Kasyno Kam Pęk. Stolik piąty. Numer telefonu jakiegoś hotelu w Makau i nazwisko.

– Sposób kontaktowania się, który on postanowił utrzymać, ponieważ był wygodny. Dlaczego nie? Zapewnia prawie całkowite bezpieczeństwo. Cóż mogę na to poradzić? Zgłosić się do władz i oznajmić: „Posłuchajcie, panowie, jest taki facet, za którego ponoszę w pewien sposób odpowiedzialność. Wykorzystuje w dalszym ciągu układy, które sam mu stworzyłem po to, żeby mógł zabijać ludzi za pieniądze”. Przejął nawet mojego łącznika.

– Zhongguo rena o szybkich rękach i jeszcze szybszych stopach? D'Anjou przyjrzał się Jasonowi.

– A więc w ten sposób tego dokonałeś, tak odnalazłeś to miejsce. Nic się nie zmieniłeś. Delta. Czy ten człowiek żyje?

– Żyje i jest bogatszy o dziesięć tysięcy dolarów.

– Chciwy na pieniądze cochon. Ale trudno mi go krytykować, sam się nim posłużyłem. Zapłaciłem mu pięćset dolarów za odebranie i przekazanie wiadomości.

– Która przywiodła tutaj dzisiaj twoje dzieło po to, abyś mógł je zniszczyć? Skąd miałeś taką pewność, że się pojawi?

– Instynkt meduzyjczyka i urywkowa wiedza o nawiązanych przez niego osobliwych znajomościach i o niezwykle opłacalnym dlań kontrakcie, który może doprowadzić do wybuchu wojny w Hongkongu i sparaliżować całą kolonię.

– Słyszałem już tę teorię – odezwał się Jason przypominając sobie słowa McAllistera wypowiedziane owego wczesnego wieczoru w Maine – i nadal w nią nie wierzę. Kiedy mordercy zaczynają zabijać jeden drugiego, zwykle oni sami na tym tracą. Wyniszczają się wzajemnie, a informatorzy wychodzą z ukrycia w obawie, że mogą stać się następni w kolejce.

– Jeśli krąg ofiar ogranicza się do takich ludzi, wtedy z pewnością masz rację. Ale nie wówczas, kiedy ginie wpływowy polityk potężnego i agresywnego kraju.

Bourne przyjrzał się badawczo Francuzowi.

– Chiny? – zapytał cicho. D'Anjou kiwnął głową.

– W Tsimshatsui zginęło pięciu mężczyzn.

– Wiem o tym.

– Czterech z nich nie miało żadnego znaczenia. Ale nie ten piąty. Był wicepremierem Chińskiej Republiki Ludowej.

– Wielki Boże! – Jason zastygł w bezruchu. Wracał do niego obraz samochodu z przyciemnionymi szybami. Oficjalnej, należącej do chińskiego rządu limuzyny, którą podróżował zabójca.

– Moi informatorzy donieśli mi, że gorąca linia między Pekinem a Pałacem Rządowym nie stygła ani na moment. Tym razem wzięły górę względy praktyczne i konieczność zachowania twarzy. Na początek, co robił wicepremier w Koulunie? Czy dostojny członek Komitetu Centralnego nie zaliczał się przypadkiem do grona skorumpowanych? Ale, jak powiedziałem, to było tym razem. Nie, Delta, trzeba zniszczyć stworzoną przeze mnie istotę, zanim przyjmie następny kontrakt, kontrakt, który wtrąci nas wszystkich w otchłań.

– Przykro mi, Echo. Nie można go zabić. Trzeba go przekazać pewnej osobie. Żywego.

– Tak brzmi twoja historia? – zapytał d'Anjou.

– Jeden z jej fragmentów.

– Opowiedz mi.

– Tylko to, co musisz wiedzieć. Moja żona została porwana i przewieziona do Hongkongu. Żeby ją odzyskać – i odzyskam ją albo wszyscy pożegnacie się z waszym zasranym życiem – muszę dostarczyć tego sukinsyna, którego stworzyłeś. A teraz jestem bliżej tego o krok, ponieważ ty mi pomożesz. Mówiąc „pomożesz”, mam na myśli prawdziwą pomoc. Jeśli nie…

– Groźby są niepotrzebne, Delta – przerwał mu były meduzyj-czyk. – Wiem, co potrafisz zrobić. Widziałem to na własne oczy. Obaj chcemy go mieć, każdy z innych powodów. Będziemy działać wspólnie.

Загрузка...