Z trudem nad sobą panując zdawał sobie sprawę, że o spokoju nie może być nawet mowy. Jego dłoń zacisnęła się na kolbie pistoletu, podczas gdy przez głowę przebiegały mu z szybkością wystrzeliwanych z automatycznej broni pocisków surrealistyczne, natrętne obrazy. Przede wszystkim nie wolno mu leżeć bezczynnie;
musi być w ruchu. Musi wstać i zacząć działać!
Departament Stanu. Ludzie, których poznał podczas długich miesięcy spędzonych w ukrytym gdzieś w lasach Wirginii ośrodku leczniczym; uparci, opanowani obsesją ludzie, wypytujący go niemal bez przerwy i podsuwający dziesiątki fotografii, dopóki Mo Panov kategorycznie nie nakazał im przestać. Zapamiętał ich nazwiska i zapisał je sobie, przypuszczając, że być może pewnego dnia będzie chciał się dowiedzieć, kim są. Powodowała nim wyłącznie ukryta głęboko w jego wnętrzu nieufność, bo przecież nie tak dawno temu właśnie ci ludzie usiłowali go zabić. Nigdy nie zapytał wprost o ich nazwiska, a oni nigdy nie przedstawiali mu się inaczej jak Harry, Bili lub Sam, uważając zapewne, iż ujawnienie prawdziwych tożsamości jeszcze bardziej zamąci mu w głowie. Ale jemu udało się zapamiętać to, co dostrzegł na plakietkach identyfikacyjnych przyczepionych do nienagannie odprasowanych marynarek, a następnie spisał imiona i nazwiska na kartkach papieru, które znajdowały się w oddanym do jego dyspozycji biurku, i przekazał odwiedzającej go codziennie Marie, wraz z prośbą, żeby dobrze je ukryła.
Później żona wyznała mu, iż choć postąpiła zgodnie z jego życzeniem, to uważała tę podejrzliwość za nieuzasadnioną i przesadną. Jednak pewnego dnia, zaledwie kilka minut po gorącej dyskusji z ludźmi z Waszyngtonu, Dawid ubłagał ją, żeby natychmiast pojechała do banku, kazała otworzyć skrytkę i włożyła do niej jeden, dosłownie jeden włos, a następnie wyszła, pojeździła trochę po mieście i wróciła po jakichś dwóch godzinach, by sprawdzić, czy go tam jeszcze znajdzie.
Nie znalazła. Na pewno nie wyparował, a wypaść mógłby tylko wtedy, gdyby skrytka była ponownie otwierana. Dostrzegła go na podłodze przy drzwiach sejfu.
– Skąd wiedziałeś? – zapytała go następnego dnia.
– Jeden z przesłuchujących mnie przyjaciół zagalopował się i próbował mnie sprowokować. Mo musiał wyjść na kilka minut, a on w tym czasie oskarżył mnie, że udaję amnezję i ukrywam przed nimi istotne wiadomości. Wiedziałem, że wkrótce przyjdziesz, więc postanowiłem podjąć grę i sprawdzić, jak daleko się posuną… Jak daleko mogą się posunąć.
Nie było nic świętego wtedy, nie było nic świętego także i teraz. Symetria od razu rzucała się w oczy. Strażnicy zostali wycofani, ale nawet wówczas, kiedy mu towarzyszyli, ich zadanie polegało głównie na prowokowaniu i badaniu jego reakcji, jakby to on sam prosił o wzmocnioną ochronę, a nie uległ naleganiom jakiegoś Edwarda McAllistera. Potem, zaledwie kilka godzin później, nastąpiło porwanie Marie, dokładnie według scenariusza przepowiedzianego przez nerwowego mężczyznę o martwych oczach; zbyt dokładnie. A teraz okazuje się, że wspomniany Edward McAllister przebywa piętnaście tysięcy mil stąd, tam gdzie według jego własnych słów znajduje się źródło wszystkich problemów. Czyżby podsekretarz stanu pracował na dwie strony? Czyżby został przekupiony w Hongkongu? Czy zdradził swój kraj, podobnie jak człowieka, którego przysiągł strzec? Czy to naprawdę możliwe? Cokolwiek to jednak było, to wśród wszystkich nieprzeniknionych tajemnic znajdował się kryptonim „Meduza”. Podczas przesłuchań, którym go poddawano, słowo to nie padło ani razu, nikt nie uczynił na ten temat najmniejszej wzmianki. Było to ze wszech miar zdumiewające; zupełnie jakby otoczony ścisłą tajemnicą batalion złożony z morderców i psychopatów nigdy nie istniał, a jego nazwa zniknęła ze wszystkich dokumentów. Ale on wiedział, że musi zacząć właśnie od tego.
Wyszedł szybkim krokiem z sypialni i skierował się na dół, do swego gabinetu urządzonego w niewielkiej bibliotece na parterze wiktoriańskiego domu. Usiadł przy biurku, wysunął dolną szufladę i wyjął z niej wszystkie papiery i notatniki, a następnie za pomocą metalowego noża do otwierania listów podważył podwójne dno, odsłaniając inne, gęsto zapisane kartki. Zostały na nich utrwalone oderwane, niezrozumiałe fragmenty wspomnień, obrazy pojawiające się nie wiadomo skąd, o najdziwniejszych porach dnia i nocy. Były tam arkusze papieru maszynowego, ale także wymięte skrawki, a nawet serwetki, na których w pośpiechu zapisywał eksplodujące w jego głowie wizje i słowa. Wśród tych bolesnych notatek wiele było do tego stopnia przesyconych cierpieniem, że nie mógł ich pokazać Marie, obawiając się, iż wyłaniająca się z nich prawdziwa postać Jasona Bourne'a sprawiłaby jej zbyt wiele bólu. Znajdowały się tam także nazwiska ludzi kierujących tajnymi operacjami wywiadu, którzy tak skrupulatnie przesłuchiwali go w ośrodku leczniczym w Wirginii.
Niespodziewanie wzrok Dawida spoczął na leżącym na blacie biurka ohydnym, wielkokalibrowym pistolecie. Nie zdając sobie z tego sprawy zabrał go ze sobą z sypialni. Przez chwilę mu się przypatrywał, a potem podniósł słuchawkę. Zaczynała się najokropniejsza godzina jego życia, towarzyszyła mu bowiem bezustannie świadomość, że z każdą minutą żona coraz bardziej się od niego oddala.
Pierwsze dwie rozmowy sprowadziły się do krótkiej wymiany zdań z żonami lub kochankami; kiedy się tylko przedstawił, natychmiast słyszał w odpowiedzi, że mężczyzn, z którymi chciał się skontaktować, nie ma w domu i nie wiadomo, gdzie są ani kiedy wrócą. Wciąż jeszcze był nietykalny! Bez zgody z „góry” nikt się do niego nawet nie zbliży, a ta zgoda została właśnie cofnięta. Boże, powinien był się tego domyślić!
– Halo?
– Czy to rezydencja państwa Lanierów?
– Tak.
– Chciałbym mówić z panem Williamem Lanierem. Proszę mu przekazać, że to bardzo pilna sprawa o pńorytecie szesnaście-zero-zero. Moje nazwisko Thompson, dzwonię z Departamentu Stanu.
– Chwileczkę – odpowiedziała wyraźnie przejęta kobieta.
– Kto mówi? – odezwał się po kilku sekundach męski głos.
– Dawid Webb. Chyba pamięta pan Jasona Bourne'a, prawda?
– Webb? – Cisza w słuchawce, wypełniona oddechem Williama Laniera. – Dlaczego przedstawił się pan jako Thompson i powiedział', że to sprawa związana z Białym Domem?
– Podejrzewałem, że w przeciwnym razie nie zechciałby pan ze mną rozmawiać. Sam mi pan kiedyś mówił, że nigdy nie kontaktuje się pan z ludźmi, którzy nie mają odpowiednich uprawnień. Oni dla pana nie istnieją. Ogranicza się pan wówczas do złożenia meldunku o próbie nawiązania kontaktu.
– W takim razie mogę również przypuszczać, iż pan wie, że taki sposób nawiązania kontaktu, przez domowy telefon, jest całkowicie sprzeczny z regulaminem?
– Domowy telefon? Czyżby miejsce, w którym pan mieszka, można było nazwać domem?
– Doskonale pan wie, o czym mówię.
– Powiedziałem, że to bardzo pilna sprawa…
– Ja na pewno nie mam z nią nic wspólnego – przerwał mu Lanier. – U mnie jest już pan tylko martwą fiszką.
– I pewnie wolałby pan, żeby tak było naprawdę?
– Tego nie powiedziałem. Miałem na myśli tylko to, że nie zajmuję się panem, a nie mam zwyczaju wkraczać w kompetencje innych.
– Jakich „innych”? – zapytał szybko Webb.
– A skąd mam wiedzieć, do cholery?
– Czy w związku z tym mam rozumieć, że pana nie interesuje, co mógłbym panu powiedzieć?
– To, czy mnie interesuje, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Wiem tylko tyle, że pańska sprawa nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Jeżeli ma pan coś do przekazania, proszę skontaktować się ze swoim człowiekiem.
– Próbowałem. Jego żona powiedziała mi, że wyjechał na Daleki Wschód.
– Więc niech pan spróbuje w biurze. Na pewno ktoś się panem zajmie.
– Wiem o tym, ale nie mam najmniejszej ochoty, żeby ktoś się mną zajmował. Muszę porozmawiać z kimś, kogo znam, a ciebie akurat znam, Bili. W Wirginii przedstawiłeś mi się jako „Bili”, pamiętasz? Wtedy nic cię nie interesowało tak bardzo, jak to, co miałem do powiedzenia.
– Wtedy było wtedy, a teraz jest teraz. Posłuchaj, Webb: nie mogę ci pomóc, bo nie jestem w stanie nic ci doradzić. Bez względu na to, co od ciebie usłyszę, nie mogę w żaden sposób zareagować. Już od prawie roku nie otrzymuję na twój temat żadnych informacji. Musisz dotrzeć do człowieka, który się z tobą kontaktuje. Zadzwoń jeszcze raz do Departamentu Stanu. Kończę rozmowę.
– „Meduza”… – szepnął Dawid. – Słyszysz mnie, Lanier? „Meduza”!
– Jaka meduza? Chcesz mi coś powiedzieć?
– Wyciągnę wszystko na światło dzienne, słyszysz? Wszystko rozpieprzę, jeżeli nie uzyskam konkretnych odpowiedzi!
– A może jednak pozwoliłbyś, żeby ktoś się tobą zajął? – zaproponował chłodno Lanier. – Zastanów się również, czy nie warto by się zgłosić do szpitala.
Rozmowa została przerwana. Dawid, cały mokry od potu, odłożył słuchawkę.
Lanier nic nie wiedział o „Meduzie”. Gdyby było inaczej, nie skończyłby rozmowy, tylko starałby się dowiedzieć możliwie najwięcej, macki „Meduzy” sięgały bowiem aż do teraźniejszości. Lanier należał jednak do najmłodszych spośród tych, którzy go przesłuchiwali; liczył sobie z pewnością nie więcej niż trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata i chociaż odznaczał się wybitną inteligencją, to z pewnością nie zaliczał się do zasłużonych weteranów. O oddziale degeneratów, którego istnienie w dalszym ciągu było okryte głęboką tajemnicą, mógł wiedzieć jedynie ktoś starszy i bardziej doświadczony. Webb spojrzał ponownie na listę nazwisk i numerów i jeszcze raz podniósł słuchawkę.
– Halo? – odezwał się męski głos.
– Czy pan Samuel Teasdale?
– Owszem. Kto mówi?
– Cieszę się, że to pan odebrał telefon, a nie pańska żona.
– Jeszcze niedawno na pewno by się tak stało, ale nie teraz. Żegluje po Morzu Karaibskim z kimś, kogo nigdy w życiu nie widziałem na oczy. A teraz, skoro już pan zna historię mojego życia, może by pan się przedstawił?
– Jason Bourne. Pamięta mnie pan?
– Webb?
– Już prawie zapomniałem, że się tak nazywam – odparł Dawid.
– Dlaczego pan do mnie dzwoni?
– Bo byłeś dla mnie miły. Kiedy poznaliśmy się w Wirginii, kazałeś mi mówić do siebie Sam.
– Tak, tak, oczywiście. Powiedziałem ci, żebyś mi mówił Sam, bo wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają… – Teasdale najwyraźniej był zdumiony i przestraszony. – Ale to było już prawie rok temu, Davey, a przecież wiesz, jakie są przepisy. Przydzielają ci człowieka, z którym masz się kontaktować albo w terenie, albo w Departamencie. Tylko z nim powinieneś gadać, bo tylko on jest ze wszystkim na bieżąco.
– A czy ty nie jesteś na bieżąco, Sam?
– Jeśli chodzi o ciebie, to nie. Pamiętam jeszcze polecenie, jakie otrzymaliśmy w twojej sprawie kilka tygodni po tym, jak wyjechałeś z Wirginii. Wszystkie informacje i doniesienia związane z,,obiektem” takim to a takim miały być natychmiast przekazywane do sekcji takiej to a takiej, natomiast sam „obiekt” ma od tej pory nawiązywać kontakt wyłącznie za pośrednictwem wyznaczonego człowieka w Departamencie i pełnomocników znajdujących się na miejscu.
– Ci „pełnomocnicy” zostali wycofani, a mój „człowiek” zniknął bez śladu.
– Daj spokój – zaprotestował podejrzliwie Teasdale. – To bez sensu. Nic takiego nie mogło się zdarzyć.
– Ale się zdarzyło! – ryknął Webb. – Nie tylko mnie, ale i mojej żonie!
– O czym ty mówisz? Co z twoją żoną?
– Zniknęła, ty sukinsynu! Wszyscy jesteście sukinsynami! To wy do tego dopuściliście! – Webb z całej siły zacisnął dłoń na ręce, w której trzymał słuchawkę, usiłując opanować jej drżenie. – Muszę poznać wszystkie odpowiedzi. Sam. Muszę wiedzieć, kto utorował drogę, kto zdradził. Podejrzewam, kto to był, ale potrzebuję dowodów, żeby go przygwoździć. Żeby was wszystkich przygwoździć, jeśli będę musiał.
– Uspokój się! – przerwał mu gniewnie Teasdale. – Jeśli próbujesz mnie zastraszyć, to marnie ci to wychodzi! Ja nie jestem chłopcem do bicia. Odchrzań się ode mnie! Opowiadaj swoje historyjki lekarzom, ale nie mnie. Ja nawet nie muszę z tobą rozmawiać, tylko zameldować o tym, że do mnie dzwoniłeś, co zrobię natychmiast, jak się tylko od ciebie odczepię! Dodam też, że zasypałeś mnie stekiem nieprawdopodobnych bzdur i że powinni porządnie przebadać ci głowę, żeby…
– „Meduza”! – krzyknął Dawid. – Dziwne, że nawet dzisiaj nikt nie chce o niej mówić, nie uważasz? Pewnie to w dalszym ciągu ścisła tajemnica, co?
Tym razem nie usłyszał trzasku odkładanej słuchawki. Teasdale nie przerwał rozmowy.
– Plotki – powiedział po chwili spokojnym, bezbarwnym głosem. – Coś takiego, jak tajne kartoteki Hoovera. Dobry temat, żeby pogadać przy paru piwach, ale nic ponadto.
– To nie są plotki. Sam. Podobnie jak to, że żyję i oddycham, chodzę do toalety i pocę się, tak jak teraz.
– Wiele przeszedłeś, Davey…
– Byłem tam! Walczyłem w „Meduzie”! Niektórzy twierdzą nawet, że byłem najlepszy, czyli najgorszy. Właśnie dlatego zostałem wybrany, żeby przemienić się w Jasona Bourne'a.
– Nie wiedziałem o tym. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy i dlatego nie wiedziałem. A co, może rozmawialiśmy kiedykolwiek o tym, Davey?
– Przestań mnie tak nazywać! Nie jestem żaden „Davey”!
– W Wirginii byliśmy „Sam” i „Davey”, nie pamiętasz?
– To nie ma znaczenia! Wtedy wszyscy graliśmy. Morris Panov był naszym sędzią, aż do pewnego dnia, kiedy zrobiłeś się nieco grubiański.
– Już za to przeprosiłem – odparł cicho Teasdale. – Każdy może mieć gorszy dzień. Przecież powiedziałem ci o mojej żonie.
– Nie obchodzi mnie twoja żona, tylko moja! Jeżeli nie otrzymam pomocy, roztrąbię wszystkim na lewo i prawo o „Meduzie”!
– Jestem pewien, że otrzymasz taką pomoc, jaką zechcesz, jeśli skontaktujesz się ze swoim człowiekiem w Departamencie Stanu.
– Nie ma go! Wyjechał!
– W takim razie z kimś, kto go zastępuje. Na pewno się tobą zajmie.
– Zajmie się? Boże, kim ty jesteś? Robotem?
– Człowiekiem, który stara się wykonywać swoje obowiązki, panie Webb. Obawiam się, że nic więcej nie mogę dla pana zrobić. Dobrej nocy.
Rozległo się znajome stuknięcie i połączenie zostało przerwane.
Został jeszcze jeden, pomyślał ogarnięty gorączką Dawid, wpatrując się w listę zmrużonymi, zalewanymi potem oczami. Uprzejmy, znacznie lepiej wychowany od pozostałych, odrobinę flegmatyczny, co świadczyło albo o dobrze zamaskowanym, błyskawicznie działającym umyśle, albo o braku przekonania do wykonywanego zawodu, w którym nie czuł się najlepiej. Wszystko jedno; teraz i tak nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
– Czy to rezydencja państwa Babcock?
– Jak najbardziej – odparł kobiecy głos, przesycony aromatem magnolii. – Nie nasz dom, co zawsze podkreślam, ale na pewno miejsce, w którym chwilowo mieszkamy.
– Czy mógłbym rozmawiać z panem Harrym Babcockiem?
– A czy wolno mi zapytać, z kim mówię? Możliwe, że wyszedł z dziećmi przed dom, choć nie jest wcale wykluczone, że poszedł z nimi aż do parku. Odkąd zmieniono oświetlenie alejek, można tam spokojnie spacerować, bez obawy, że zza krzaków wyskoczy jakiś bandzior i…
Dobrze zamaskowane, błyskawicznie działające umysły. Zarówno on, jak i ona.
– Nazywam się Reardon, z Departamentu Stanu. Mam dla pana Babcocka pilną wiadomość. Otrzymałem polecenie, żeby skontaktować się z nim osobiście tak prędko, jak to tylko możliwe.
Delikatny szum w słuchawce wzmógł się, kiedy kobieta zasłoniła mikrofon dłonią, ale i tak słychać było ściszoną wymianę zdań. Po chwili rozległ się flegmatyczny głos Harry'ego Babcocka.
– Nie znam żadnego Reardona, panie Reardon, a wszystkie wiadomości dla mnie przekazuje telefonistka, która przedstawia się w ściśle określony sposób. Czy pan jest tą telefonistką, panie Reardon?
– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak szybko wrócił do domu ze spaceru po parku, panie Babcock.
– Godne uwagi, prawda? Być może wystąpię na następnej olimpiadzie. Wracając jednak do zasadniczego tematu naszej rozmowy:
odnoszę wrażenie, że znam pański głos, ale nie potrafię sobie przypomnieć nazwiska…
– Jason Bourne.
Milczenie nie trwało dłużej niż sekundę. Miał naprawdę błyskawicznie działający umysł.
– To było już dość dawno temu, nieprawdaż? Coś około roku, jeśli mnie pamięć nie myli. Więc to ty, Dawidzie. – Z całą pewnością nie było to pytanie.
– Tak, Harry. Muszę z tobą porozmawiać.
– To niemożliwe. Powinieneś rozmawiać z innymi, nie ze mną.
– Chcesz przez to powiedzieć, że zostałem odsunięty?
– Dobry Boże, po co takie dramatyczne określenia! Nic nie sprawi mi większej przyjemności, niż wiadomość o tym, jak tobie i twojej żonie układa się nowe życie… W Massachusetts, o ile się nie mylę?
– Maine.
– Oczywiście. Wybacz mi. I co, wszystko w porządku? Jak z pewnością wiesz, ja i moi koledzy mamy tyle różnorodnych zajęć, że nie bardzo mogliśmy śledzić na bieżąco twoje postępy.
– Ktoś inny określił to tak, że nie bardzo mogliście znowu dostać mnie w swoje ręce.
– Och, mam nadzieję, że w to nie wierzysz.
– Chcę rozmawiać, Babcock – powtórzył Dawid ochrypłym głosem.
– A ja nie – odparł lodowatym tonem Harry Babcock. – Stosuję się do przepisów, a jeśli chcesz wiedzieć, to tacy jak ty rzeczywiście są od nas natychmiast odsuwani. Nigdy nie pytam dlaczego. Sytuacja się zmienia, wszystko się zmienia.
– „Meduza”! – syknął Dawid. – Skoro nie chcesz rozmawiać o mnie, porozmawiajmy o „Meduzie”!
Tym razem milczenie trwało znacznie dłużej niż poprzednio, a kiedy Babcock ponownie się odezwał, jego głos kojarzył się z gigantycznym soplem lodu:
– Ten telefon jest zupełnie czysty, Webb, więc powiem ci to, co chcę powiedzieć. Rok temu o mało nie zostałeś zlikwidowany, co byłoby poważnym błędem i wszyscy byśmy cię szczerze opłakiwali, ale jeśli zaczniesz zbyt mocno szarpać za sznurki, jutro nikt nie uroni łzy nad twoim grobem. Oczywiście z wyjątkiem twojej żony.
– Ty sukinsynu! Ona zniknęła! Została porwana, a wy, bandyci, do tego dopuściliście!
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Moi ochroniarze! Zostali wycofani, wszyscy co do jednego, i wtedy ją porwano! Muszę znać odpowiedź, Babcock, albo wszystko rozpieprzę w drobny mak! Zrobisz dokładnie to, co ci powiem, bo jak nie, to ludzie będą płakać nie nad jednym grobem, ale nad wieloma – wszyscy, wasze żony, matki i dzieci! Pamiętaj, że rozmawiasz z Jasonem Bourne'em!
– Pamiętam tylko tyle, że jesteś kompletnym szaleńcem. Po tym, co powiedziałeś, nie pozostaje nam nic innego, jak wysłać do ciebie paru ludzi. W stylu dawnej „Meduzy”.
Nagle rozmowę przerwał donośny, świdrujący w uszach gwizd, zmuszając Dawida do raptownego odsunięcia słuchawki, a następnie rozległ się spokojny, opanowany głos:
– Możecie mówić, Colorado.
Webb powoli zbliżył słuchawkę do ucha.
– Czy to Jason Bourne? – zapytał męski, arystokratyczny głos.
– Nazywam się Dawid Webb.
– Wiem o tym. Ale jest pan także Jasonem Bourne'em.
– Byłem – odparł Dawid, ogarnięty dziwnym, trudnym do określenia przeczuciem.
– Subtelne granice osobowości łatwo się zacierają, panie Webb. Szczególnie, jeśli ktoś ma za sobą tyle przeżyć co pan.
– Kim pan jest, do diabła?
– Przyjacielem, może pan być pewien. Pragnę pana ostrzec. Oskarżył pan w nadzwyczaj napastliwy sposób kilku spośród najbardziej oddanych temu krajowi ludzi, którym jednak nigdy nie dano by swobodnie dysponować pięcioma milionami dolarów. Sumy, z której, o ile pan sobie przypomina, jeszcze się pan nie rozliczył.
– Może chciałby pan mnie przeszukać?
– Nie bardziej, niż zgłębić skomplikowane metody, dzięki którym pańskiej żonie udało się rozprowadzić te pieniądze po kilku europejskich…
– Ona zniknęła! Czy ci oddani krajowi ludzie powiedzieli panu o tym?
– Opisali pana jako osobnika ogarniętego rozpaczą, wściekłością, a także miotającego obelgi i oskarżenia związane z pańską żoną.
– Związane z moją… Do cholery, została porwana z naszego domu! Zrobił to ktoś, kto chce dotrzeć do mnie!
– Jest pan pewien?
– Zapytajcie o to tego rybiookiego McAllistera. To był jego pomysł, od początku do końca, łącznie z listem. A teraz, nie wiadomo jak i dlaczego, facet znalazł się na drugim końcu świata!
– Więc jest także jakiś list? – zapytał arystokratyczny głos.
– Owszem, nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Wszystko potoczyło się tak, jak wymyślił McAllister, a wy na to pozwoliliście.
– Może powinien pan dokładniej się przyjrzeć temu listowi.
– Po co?
– Zresztą nieważne. Być może z pomocą psychiatry wszystko stanie się dla pana bardziej jasne.
– Co takiego?
– Proszę nam wierzyć, że chcemy dla pana zrobić wszystko, co w naszej mocy. Pan ofiarował już ze swej strony tak wiele – chyba więcej niż jakikolwiek inny człowiek – że pańskich zasług nie można zlekceważyć nawet wtedy, gdyby sprawa miała trafić do sądu. W pewnym sensie to przez nas znalazł się pan w tej sytuacji, więc nie zawahamy się nawet poważnie nagiąć prawo lub wpłynąć na przebieg procesu.
– O czym pan mówi, do diabła? – wrzasnął Dawid.
– Kilka lat temu powszechnie szanowany wojskowy lekarz zamordował swoją żonę. Można było o tym przeczytać we wszystkich gazetach. Nie wytrzymał napięcia. To, które pan musiał znieść, było dziesięciokrotnie większe.
– Nie wierzę panu!
– Ujmijmy to inaczej, panie Bourne…
– Nie nazywam się Bourne!
– W porządku, panie Webb. Będę z panem szczery.
– Nareszcie!
– Nie jest pan zupełnie zdrowy. Przeszedł pan ośmiomiesięczną kurację psychiatryczną, ale pozostały jeszcze ogromne obszary pańskiego życia, których pan nie pamięta. Kiedy rozpoczynaliśmy terapię, nie wiedział pan nawet, jak się pan nazywa. To wszystko, co zawiera pańska historia choroby, wyraźnie wskazuje na znaczne zaawansowanie choroby psychicznej, skłonność do przemocy i nieakceptowanie własnej tożsamości. Broniąc się przed cierpieniem, ucieka pan w świat fantazji, podając się za kogoś, kim pan nie jest. Można nawet odnieść wrażenie, iż odczuwa pan wewnętrzny przymus, by być kimś innym.
– To wszystko idiotyzmy i pan doskonale o tym wie! Kłamstwa!
– Idiotyzmy to ostre sformułowanie, panie Webb, a jeśli to są kłamstwa, to na pewno nie pochodzą ode mnie. Moje zadanie polega na tym, by strzec nasz rząd przed fałszywymi oskarżeniami i nieuzasadnionymi atakami, mogącymi narazić na poważne niebezpieczeństwo interesy kraju.
– Jakie to oskarżenia?
– Chociażby dotyczące wymyślonej przez pana organizacji pod kryptonimem „Meduza”. Jestem pewien, panie Webb, że żona wróci do pana, jak tylko będzie mogła, ale jeśli będzie się pan upierał przy swoich urojeniach, a szczególnie przy tym wytworze pańskiego udręczonego umysłu, który nazwał pan „Meduzą”, nie pozostanie nam nic innego, jak uznać pana za cierpiącego na paranoję schizofrenika i patologicznego kłamcę, zdolnego zarówno do nie kontrolowanej przemocy, jak i do oszukiwania się. Jeżeli taki człowiek zgłasza zaginięcie żony, to kto wie, co to może w istocie oznaczać? Czy wyrażam się jasno?
Dawid zamknął oczy, czując, jak pot ścieka mu strużkami po twarzy.
– Najjaśniej, jak tylko można – powiedział i odłożył słuchawkę. Paranoja… Patologiczny kłamca… Sukinsyny! Otworzył oczy, czując nagłą potrzebę, żeby wyładować wściekłość rzucając się na coś, na cokolwiek, ale nagle zamarł w bezruchu, w głowie eksplodowała mu bowiem nieprawdopodobnie oczywista myśl: Morris Panov! Mo Panov potwierdzi jego podejrzenia: niekompetentni kłamcy, manipulatorzy chroniący skorumpowanych biurokratów, a może nawet coś jeszcze gorszego… Wyciągnął drżącą dłoń i nakręcił numer telefonu człowieka, który tyle razy w przeszłości spokojnym głosem potrafił go przekonać o sensie życia.
– Dawid? Miło mi cię słyszeć – powiedział z autentycznym zadowoleniem Panov.
– Obawiam się, że zaraz zmienisz zdanie. To najgorsza sprawa, z jaką kiedykolwiek się do ciebie zwracałem.
– Daj spokój, nie dramatyzuj aż tak bardzo. Przeszliśmy już przez…
– Pozwól mi powiedzieć! – krzyknął Dawid. – Marie zniknęła! Porwali ją! – Słowa popłynęły bezładnym strumieniem, wymieszane, bez sensu.
– Przestań! – rozkazał ostrym tonem Panov. – Chcę to usłyszeć jeszcze raz, od początku. Ten człowiek, który do ciebie przyszedł…
– Jaki człowiek?
– Z Departamentu Stanu.
– Ach, tak. Nazywał się McAllister.
– Zacznij od niego. Nazwiska, stopnie, stanowiska. I przeliteruj mi nazwisko tego bankiera z Hongkongu. A przede wszystkim, błagam cię, zwolnij!
Webb ponownie zacisnął palce na dłoni, w której trzymał słuchawkę. Zaczął jeszcze raz, starając się mówić ze spokojem, którego wcale nie czuł, ale i tak słowa goniły jedno za drugim coraz szybciej i szybciej. Wreszcie udało mu się wyrzucić z siebie wszystko, co pamiętał, choć z przerażeniem uświadomił sobie, że nie było to wszystko. Czarne, puste przestrzenie pojawiły się znowu, napełniając go nieopisanym bólem. Powiedział wszystko, co mógł; nic nie pozostało.
– Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, Dawidzie – odezwał się po krótkim milczeniu Mo Panov. – Natychmiast.
– Co?
– Może to cię zdziwi albo nawet wyda ci się głupie, ale proszę cię, żebyś poszedł teraz na spacer brzegiem morza. Pół godziny do czterdziestu pięciu minut, nie więcej. Posłuchaj szumu fal i huku przyboju.
– Chyba nie mówisz tego poważnie! – zaprotestował Webb.
– Najpoważniej w świecie – odparł Mo. – Kiedyś zgodziłeś się ze mną, że są w życiu każdego człowieka chwile, kiedy musi dać trochę odpocząć swojej głowie. Jeden Bóg wie, że ja sam robię to częściej, niż powinien szanujący się psychiatra. Wydarzenia czasem przytłaczają nas swoim ogromem i zanim podejmiemy jakiekolwiek działanie, musimy zrzucić z siebie choć część tego obciążenia. Zrób, o co cię proszę, Dawidzie. Zadzwonię do ciebie za godzinę. Chcę, żebyś był wtedy znacznie spokojniejszy niż teraz.
Rada wydawała się zupełnie szalona, ale, podobnie jak w wielu innych, udzielanych przez Panova flegmatycznym, opanowanym głosem, było w niej sporo zdrowego rozsądku. Webb szedł przed siebie kamienistą plażą, nie przestając ani na moment myśleć o tym, co się wydarzyło, lecz czy to za sprawą otaczającego go krajobrazu, świszczącego wiatru, czy też rytmicznego, głuchego odgłosu uderzających o skały fal z każdym krokiem oddychał coraz głębiej i swobodniej, czując, jak z napiętych mięśni ustępuje histeryczne drżenie. Zerknął na oświetloną blaskiem księżyca tarczę zegarka; spacerował już od trzydziestu dwóch minut. Nie odważył się wystawić swojej cierpliwości na poważniejszą próbę. Skręcił w ścieżkę wijącą się między porośniętymi trawą wydmami i ruszył w kierunku domu.
Usiadł przy biurku i nie spuszczał wzroku z telefonu. Poderwał słuchawkę, zanim jeszcze zdołał przebrzmieć pierwszy dzwonek.
– Mo?
– Tak.
– Trochę zmarzłem. Dziękuję.
– To ja dziękuję.
– Czego się dowiedziałeś?
W tym momencie koszmar zaczął się na nowo.
– Jak dawno temu zniknęła Marie?
– Nie wiem. Godzinę, dwie, może więcej. Jakie to ma znaczenie?
– Czy jesteś pewien, że nie poszła po zakupy? A może pokłóciliście się i postanowiła pobyć trochę sama? Obaj wiemy, że nie jest jej lekko. Ty sam wiele razy zwracałeś na to uwagę.
– O czym ty gadasz, do cholery? Przecież znalazłem list, a na ścianie była krew!
– Owszem, wspomniałeś o tym. Jak myślisz, dlaczego ktoś mógłby to zrobić?
– A skąd mam wiedzieć? Zrobił to, i już! Zrobili to!
– Wezwałeś policję?
– Boże, nie! To nie jest sprawa dla policji, tylko dla nas, dla mnie! Nie rozumiesz? Powiedz mi, czego się dowiedziałeś! Dlaczego rozmawiasz ze mną w taki sposób?
– Dlatego, że muszę. Podczas wszystkich naszych spotkań mówiliśmy sobie tylko prawdę, ponieważ wyłącznie prawda może ci pomóc, Dawidzie.
– Na litość boską, Mo! Tu chodzi o Marie!
– Proszę, pozwól mi skończyć. Jeśli oni kłamią, tak jak kłamali kiedyś, dowiem się o tym i ich zdemaskuję, ale teraz powtórzę ci dokładnie to, co mi powiedzieli, co dał mi wyraźnie do zrozumienia człowiek numer dwa w Sekcji Dalekiego Wschodu, a co potwierdził szef ochrony Departamentu Stanu po sprawdzeniu w oficjalnych raportach.
– W oficjalnych…?
– Tak. Jest tam napisane czarno na białym, że przeszło tydzień temu zażądałeś natychmiastowego wzmocnienia swojej ochrony, będąc, jak zostało to sformułowane, w „stanie znacznego podniecenia nerwowego”…
– Ja zażądałem?
– Tak jest, to właśnie mi powiedzieli. Według raportów twierdziłeś, jakoby ci grożono, mówiłeś w sposób „niespójny” i domagałeś się podwojenia ochrony. Przez wzgląd na twój specjalny status życzenie przekazano wyżej, a tam powiedzieli: „Dajcie mu, co chce, byle tylko się uspokoił”.
– Nie wierzę!
– To dopiero początek, Dawidzie. Pozwól mi dokończyć, tak jak ja ci pozwoliłem.
– W porządku. Mów dalej.
– Tak już lepiej. Kiedy dodatkowi goryle zjawili się na miejscu – cały czas opieram się na oficjalnych raportach, z których korzystał szef ochrony Departamentu Stanu – dwukrotnie zgłaszałeś skargi, że nie wypełniają swoich obowiązków. Twierdziłeś, że siedząc w samochodzie przed twoim domem piją alkohol, że wyśmiewają się z ciebie, kiedy towarzyszą ci podczas zajęć na uniwersytecie, a wreszcie, i tu zacytuję dosłownie, „urządzają sobie kpiny z tego, co powinni robić”. Podkreśliłem sobie to zdanie.
– Kpiny…?
– Tylko spokojnie. Zbliżamy się już do końca. Kiedy po raz ostatni skontaktowałeś się z Departamentem, zażądałeś stanowczo, żeby natychmiast usunięto wszystkich strażników, bo oni wszyscy są twoimi wrogami i to oni chcą cię zamordować. Mówiąc krótko, przemieniłeś tych, którzy mieli za zadanie cię chronić, w tych, którzy dybali na twoje życie.
– Jestem pewien, że to zachowanie pasuje jak ulał do diagnozy, według której moje lęki zaczęły się przeradzać w obsesyjną paranoję.
– Masz rację – potwierdził Panov. – Pasuje znakomicie.
– A co powiedział ci numer dwa w Sekcji Dalekiego Wschodu? Panov odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
– Na pewno nic, co chciałbyś usłyszeć, Dawidzie, ale wyrażał się jasno i dobitnie. Nigdy nie słyszał o żadnym bankierze ani wpływowym taipanie o nazwisku Yao Ming. Stwierdził, że gdyby taka postać istniała, znałby jej dossier na pamięć.
– Czy on uważa, że ja to wszystko sobie wymyśliłem? Nazwisko, jego żonę, powiązania z handlem narkotykami, miejsca, okoliczności, reakcję Brytyjczyków? Na Boga, nie wymyśliłbym tego, nawet gdybym chciał!
– Rzeczywiście, musiałbyś się nieźle wysilić – przyznał łagodnie psychiatra. – Czy w takim razie mam rozumieć, że wszystko, co ci przed chwilą powiedziałem, słyszysz po raz pierwszy w życiu i nie dostrzegasz w tym żadnego sensu? Że ostatnie wydarzenia zapamiętałeś w zupełnie inny sposób?
– Mo, to wszystko kłamstwo! Nigdy nie telefonowałem do Departamentu Stanu. McAllister przyjechał do nas do domu i opowiedział całą historię dokładnie tak, jak ci ją powtórzyłem, włącznie ze sprawą Yao Minga! Teraz zniknął bez śladu, a mnie podrzucono trop, żebym nim poszedł. Dlaczego? Na rany Chrystusa, czego oni od nas chcą?
– Zapytałem ich o McAllistera – wtrącił gniewnym tonem Panov. – Sprawdzili w komputerze i powiedzieli mi, że dwa tygodnie temu poleciał do Hongkongu, w związku z czym nie mógł być w twoim domu w podanym przez ciebie dniu.
– On tu był!
– Chyba ci wierzę.
– Co to ma znaczyć?
– Przede wszystkim słyszę to w twoim głosie. Również określenie „urządzać sobie kpiny” rzadko kiedy pojawia się w słownictwie podnieconego psychotyka, a na pewno nigdy nie słyszałem tego określenia u ciebie, nawet w najgorszych chwilach.
– Chyba za tobą nie nadążam.
– Ktoś sprawdził, gdzie pracujesz i w jaki sposób zarabiasz na życie, i postanowił nieco urozmaicić twój sposób wyrażania się lub przynajmniej zabarwić go miejscowym kolorytem. Boże, co oni wyrabiają?! – wybuchnął psychiatra.
– Wpychają mnie w bloki startowe – odparł spokojnie Webb. – Zmuszają mnie, żebym poszedł tropem, który dla mnie przygotowali.
– Sukinsyny!
– Zazwyczaj nazywa się to po prostu zaciągiem. – Dawid wpatrywał się pustym wzrokiem w ścianę. – Trzymaj się od tego z daleka, Mo. Nic mi nie możesz pomóc. Ułożyli już wszystkie fragmenty łamigłówki. Mają mnie.
Odłożył słuchawkę.
Oszołomiony, wyszedł z gabinetu i stanął w wiktoriańskim hallu, spoglądając na poprzewracane meble, porozbijane lampy, potłuczoną porcelanę. Jedno po drugim powracały do niego zdania usłyszane podczas dramatycznej rozmowy z Panovem.
Nie bardzo zdając sobie sprawę, co czyni, podszedł do frontowych drzwi i otworzył je na oścież, a następnie zmusił się, by zbadać dokładnie pozostawiony na zewnętrznej ścianie odcisk dłoni; w blasku lamp zaschnięta krew wydawała się niemal czarna. Zbliżył się i przyjrzał uważniej.
Był to odcisk w kształcie dłoni, ale na pewno nie jej ślad. Sam zarys nie nasuwał żadnych podejrzeń, lecz brakowało przerw, jakie zawsze powstają na zgięciach palców, a także zniekształceń, charakterystycznych dla odbicia powstałego w wyniku krótkiego zetknięcia zakrwawionego ciała z twardą powierzchnią oraz, co najważniejsze, linii papilarnych. Tylko płaski, kolorowy cień, nie budzący wątpliwości jedynie na pierwszy rzut oka. Rękawiczka? Gumowa rękawiczka?
Dawid powoli się odwrócił i ruszył w kierunku schodów, zastanawiając się nad słowami wypowiedzianymi przez innego człowieka spokojnym, arystokratycznym głosem:
Może powinien pan dokładniej się przyjrzeć temu listowi… Być może z pomocą psychiatry wszystko stanie się dla pana bardziej jasne…
Nagle Webb krzyknął przeraźliwie i czując, jak ogarnia go panika, popędził po schodach na piętro i wpadł do sypialni. Chwycił leżący wciąż na łóżku, napisany na maszynie list, podszedł do nocnego stolika, włączył lampkę i przyjrzał mu się dokładnie w blasku światła.
Serce Dawida Webba powinno w tym momencie pęknąć, rozsadzone na niezliczone kawałki, lecz Jason Bourne spokojnie badał trzymaną w dłoni kartkę.
Niemal natychmiast zauważył nieco pochyłe,,r” i słabo odbite, zamazane u góry,,d”.
Sukinsyny.
List został napisany na jego maszynie. Koło się zamknęło.