ROZDZIAŁ 6

Usiadł na wznoszących się nad plażą skałach, zdając sobie sprawę, że musi się spokojnie zastanowić, co go czeka i czego od niego oczekiwano, a następnie wymyślić sposób na przechytrzenie tych, którzy nim manipulowali. Wiedział, że przede wszystkim nie może poddać się panice – taki człowiek jest niebezpieczny, stanowi ryzyko, które trzeba jak najszybciej wyeliminować. Jeżeli przekroczy ten próg, wyda na siebie i na Marie wyrok śmierci. To nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wszystko było takie delikatne… Tak brutalnie delikatne.

Dawid Webb musiał przestać istnieć, ustępując miejsca Jasonowi Bourne'owi. Boże! To nie miało najmniejszego sensu! Mo Panov powiedział mu, żeby poszedł na spacer po plaży jako Dawid Webb, a on siedzi tu jako Bourne, myśląc w sposób, w jaki tylko Bourne potrafi myśleć. Musiał odrzucić część siebie, akceptując tę drugą, stanowiącą jej całkowite przeciwieństwo.

Dziwne, ale okazało się, że jest to zupełnie możliwe, wyłącznie ze względu na Marie. Jego ukochana, jedyna… Nie wolno ci tak myśleć! Jest twoją własnością, którą ktoś ci odebrał! Odzyskaj ją, polecił mu Jason Bourne.

Ona nie jest własnością, lecz moim życiem!

Jason Bourne: W takim razie lam wszelkie prawa! Szukaj jej! Sprowadź ją z powrotem do domu!

Dawid Webb: Nie wiem, jak mam to zrobić. Pomóż mi!

Jason Bourne: Wykorzystaj mnie, wykorzystaj wszystko, czego się ode mnie nauczyłeś. Masz odpowiednie narzędzia, miałeś je od lat. Byłeś najlepszy z całej,,Meduzy”. Sam twierdziłeś, że nie ma nic ważniejszego od samokontroli. Udało ci się przeżyć.

Samokontrola.

Takie proste słowo. Tak niesamowicie wygórowane żądanie.

Webb zszedł ze skał i po raz drugi tego dnia ruszył wijącą się wśród wydm ścieżką w kierunku starego wiktoriańskiego domu, w kierunku budzącej odrazę i rozpacz, panującej w nim pustki. Niespodziewanie w jego myślach błysnął nikły płomyk, by zaraz potem zamigotać ponownie i już pozostać, wydobywając z ciemności rysy twarzy należącej do człowieka budzącego w Dawidzie odrazę nie mniejszą od tej, którą czuł przed chwilą.

Aleksander Conklin dwa razy próbował go zabić i dwukrotnie niewiele brakowało, a osiągnąłby swój cel. Kiedyś, jeszcze w Kambodży – zarówno według jego oświadczeń, jak i zgodnie z tym, co on sam zdołał sobie przypomnieć podczas wielogodzinnych seansów psychiatrycznych z Panovem – był przyjacielem Dawida Webba, jego tajlandzkiej żony i dzieci. Gdy z nieba spadła niespodziewana śmierć, barwiąc na czerwono rzekę, ogarnięty ślepą rozpaczą Dawid uciekł do Sajgonu, gdzie jego przyjaciel z CIA, Aleks Conklin, znalazł dla niego miejsce w tajnym oddziale znanym jako „Meduza”.

Jeżeli uda ci się przeżyć wstępny trening w dżungli, staniesz się człowiekiem, jakiego potrzebują. Pamiętaj jednak, żeby ani na chwilę nie spuszczać ich z oka. Odetną ci rękę, jeśli spodoba im się twój zegarek. Webb pamiętał dokładnie te słowa, a także fakt, iż wypowiedział je nie kto inny, jak właśnie Aleksander Conklin.

Wytrzymał brutalny trening i stał się Deltą Jeden. Nie miał już nazwiska ani imienia, tylko pseudonim będący jedną z liter alfabetu. Potem, już po wojnie, Delta przeistoczył się w Kaina. Kain to Delta, a Carlos to Kain. Tak brzmiało wyzwanie rzucone Carlosowi. Stworzony przez Treadstone-71 zabójca Kain miał złapać Szakala.

Conklin zdradził Kaina, o którym cały przestępczy świat Europy wiedział, że w istocie nazywa się Jason Bourne i jest osławionym zabójcą z Azji. Wystarczyło, by Aleks choć trochę mu zaufał, ale on nie był w stanie się na to zdobyć; nie pozwalała mu na to jego ogromna zgorzkniałość. Uwierzył we wszystkie przerażające informacje o swoim przyjacielu, gdyż musiał w nie uwierzyć, powodowany swoim cierpiętniczo-męczeńskim nastawieniem do życia. Taki rozwój wydarzeń przedstawiał mu samego siebie w lepszym świetle, napełniając przekonaniem, że jest więcej wart od swego byłego przyjaciela. W czasach, kiedy współpracował z „Meduzą”, stracił na minie stopę, a wraz z nią szansę na kontynuowanie kariery znakomitego, zaangażowanego bezpośrednio w akcje stratega. Inwalida nie mógł piąć się dalej po szczeblach drabiny, po których stąpali przed nim Allen Dulles i James Angleton, a także zupełnie nie nadawał się na przebojowego biurokratę, jakich potrzebowano w Langley. Wiądł szybko, patrząc, jak wyprzedzają go pośledniejsze umysły. Zwracano się do niego po radę coraz rzadziej i zawsze w ścisłej tajemnicy, trzymając go w cieniu, a jednocześnie bojąc się stracić choćby na chwilę z oczu.

Przeżył w ten sposób dwa lata, aż wreszcie człowiek nazywany Mnichem – Rasputin wszystkich tajnych operacji – przypomniał sobie o nim, Dawid Webb został bowiem wyznaczony do nie mającej precedensu akcji, a on, Aleksander Conklin, znał go od lat. Powołano do życia Treadstone-71; Jason Bourne stał się jego produktem, Carlos zaś celem. Przez trzydzieści dwa miesiące Conklin sprawował nadzór nad najbardziej tajną operacją w historii wywiadu aż do chwili, gdy wraz ze zniknięciem Bourne'a i podjęciem pięciu milionów dolarów z konta Treadstone w Zurychu cały plan wziął w łeb.

Nie dysponując żadnymi innymi dowodami, Conklin uwierzył w najgorsze. Otoczony legendą Bourne zdradził; życie w nierzeczywistym świecie stało się dla niego nie do zniesienia, a pokusa, by powrócić z pięcioma milionami dolarów, zbyt silna, aby się jej oprzeć. Szczególnie dla kogoś określanego mianem „kameleona” – władającego wieloma językami, świetnie wyszkolonego specjalisty, potrafiącego bez najmniejszego wysiłku zmieniać zewnętrzny wygląd i sposób zachowania, dzięki czemu błyskawicznie wtapiał się w każde nowe tło. Nie szczędząc trudów przygotowano pułapkę na najgroźniejszego terrorystę wszystkich czasów, lecz w ostatniej chwili przynęta zniknęła bez śladu. Dla okaleczonego Aleksandra Conklina stanowiło to akt niewybaczalnej zdrady. Biorąc pod uwagę wszystko, co o n musiał przeżyć – zamiast stopy kawałek martwego drewna, wrzynający się boleśnie w kikut, wspaniała kariera w gruzach, osobiste życie wypełnione pustką, jaką przynieść może jedynie całkowite oddanie się Agencji – nie mieściło mu się w głowie, by ktoś inny mógł zdradzić. Czy tamten doświadczył chociaż w połowie tego co on?

W taki właśnie sposób Dawid Webb, niegdyś serdeczny przyjaciel, przemienił się w Jasona Bourne'a, wroga, a właściwie w obsesję. Conklin pomógł stworzyć legendę, a teraz robił wszystko, żeby przyczynić się do jej zniszczenia. Pierwszą próbę podjął przy pomocy dwóch wynajętych morderców na przedmieściach Paryża.

Dawid zadrżał na wspomnienie przygarbionej, utykającej postaci, która ucieka z linii strzału.

Drugiej próby nie pamiętał dokładnie i prawdopodobnie nigdy sobie nie przypomni jej wszystkich okoliczności. Miała miejsce na nowojorskiej Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, w siedzibie Treadstone. Przemyślna, zastawiona przez Conklina pułapka zatrzasnęła się bez zdobyczy, przede wszystkim dzięki histerycznym wysiłkom walczącego o życie Dawida, a także, co wydaje się dosyć dziwne, dzięki obecności Carlosa.

Kiedy później okazało się, że „zdrajca” nie był wcale zdrajcą, tylko dotkniętym amnezją nieszczęśnikiem, Conklin całkowicie się załamał. Podczas wielomiesięcznej rekonwalescencji, jaką Dawid przechodził w Wirginii, Aleks wielokrotnie próbował się z nim skontaktować, wszystko wytłumaczyć, błagać o przebaczenie.

Jednak Webb nie miał dla niego przebaczenia.

– Zabiję go, jeśli wejdzie przez te drzwi – powiedział.

Teraz to się zmieni, pomyślał Dawid, zmierzając szybkim krokiem w kierunku domu. Bez względu na błędy i potknięcia Conklina chyba nikt w całej CIA nie mógł się z nim równać, jeśli chodzi o dojścia i kontakty, nawiązane w czasie wieloletniej służby. Dawid prawie o nim zapomniał, lecz teraz przywołał na pamięć słowa, które wypowiedział kiedyś Mo Panov:

„Nie mogę mu pomóc, bo on sam tego nie chce. Przeniesie się na tamten świat z butelką whisky pod pachą. Bardzo bym się zdziwił, gdyby dożył emerytury, czyli do końca roku. A z drugiej strony, jeśli jednak się nie wykończy, to ma wielkie szansę, żeby wylądować u czubków. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje mu się codziennie dotrzeć do pracy. Freudowi nawet nie śniło się o tym, co ten facet teraz przechodzi”.

Rozmowa ta miała miejsce nie dalej niż pięć miesięcy temu, a więc Conklin powinien jeszcze pracować w Agencji.

Przykro mi, Mo, ale jego przeżycia mało mnie obchodzą. Dla mnie jest on już martwy.

Teraz się to zmieni, pomyślał Dawid, wbiegając po schodkach na werandę. Aleks Conklin żyje, wszystko jedno, pijany czy trzeźwy, a nawet gdyby miało się okazać, że jest przesiąknięty bourbonem jak gąbka, to przecież nadal istniały powiązania i kontakty, wypracowane przez niego podczas wielu lat służby dla spowitego cieniem świata, k\óry ostatecznie go odrzucił. W tym rządzonym przez strach świecie obowiązywała zasada spłacania długów.

Aleksander Conklin, numer l na liście Jasona Bourne'a.

Otworzył drzwi i ponownie znalazł się w hallu, lecz jego oczy nie dostrzegały już rumowiska sprzętów. Jakiś spokojny, rozsądny głos kazał mu pójść do gabinetu i rozpocząć logiczne działanie. Bez porządku, choćby narzuconego siłą, powstawało zamieszanie, to zaś stwarzało problemy, na które nie mógł sobie teraz pozwolić. W ramach tworzonej przez niego rzeczywistości wszystko musiało być jak najbardziej zwyczajne, by odwrócić uwagę ciekawskich od tej rzeczywistości, która istniała naprawdę.

Usiadł przy biurku, próbując zebrać myśli. Przed nim jak zawsze leżał gruby notes, kupiony w uniwersyteckim sklepie. Otworzył go i sięgnął po długopis… Nie mógł go podnieść! Drżała mu nie tylko ręka, lecz całe ciało. Wstrzymał oddech i zacisnął z całej siły dłoń, aż poczuł, jak paznokcie wbijają mu się w ciało. Zamknął oczy, a następnie otworzył je i ponownie wyciągnął rękę, nakazując jej robić to, co chciał. Powoli, niezgrabnie, palce ujęły długopis i przesunęły go nad otwartą stronę. Słowa były ledwo czytelne, ale były.

Uniwersytet – zadzwonić do rektora i dziekana. Kłopoty rodzinne, ale nie Kanada, bo mogą sprawdzić. Na przykład brat w Europie. Tak, Europa. Krótkie zwolnienie. Będę w kontakcie.

Dom – zadzwonić do agenta, ta sama historia. Poprosić Jacka, żeby wpadał od czasu do czasu. Ma klucz. Przestawić termostat na 15°. Korespondencja – zawiadomić pocztę, żeby przechowali wszystkie przesyłki. Gazety – odwalać.

Drobnostki, te wszystkie cholerne drobnostki; nieistotne, niezauważalne na co dzień szczegóły, którymi trzeba było się zająć, tak by nic nie świadczyło o nagłym wyjeździe bez określonej choćby w przybliżeniu daty powrotu. Było to niezwykle ważne i musiał o tym pamiętać przez cały czas. Pytania należało ograniczyć do minimum, a domysły sprowadzić do rozsądnych proporcji, co oznaczało, iż będzie musiał zapobiec spekulacjom, że jego zniknięcie ma jakiś związek ze wzmożoną ochroną, jaka ostatnio towarzyszyła jego osobie. Aby to osiągnąć, należało przede wszystkim podkreślać krótki okres okolicznościowego zwolnienia, a także, kiedy tylko się da, brać byka za rogi, mówiąc coś w rodzaju: „Na pewno myślisz, że to ma jakiś związek z… no, wiesz z czym. Otóż nie, nic z tych rzeczy. Tamto to już zamknięty ROZDZIAŁ”. W wyborze właściwego sposobu zachowania powinna mu pomóc rozmowa z rektorem i dziekanem. Musi uważnie obserwować ich reakcje i wyciągać z nich właściwe wnioski, o ile, rzecz jasna, będzie do tego zdolny. Weź się w garść! Pisz dalej! Zapełnij jeszcze jedną stronę, a potem jeszcze jedną! Pisz o wszystkim, co musisz zrobić! Paszporty, inicjały na portfelach lub koszulach, rezerwacje biletów lotniczych – z przesiadkami, nie bezpośrednio – o, Boże! Dokąd? Marie, gdzie jesteś?

Przestań! Opanuj się! Dasz radę, musisz dać radę. Nie masz wyboru, więc stań się znowu tym, kim kiedyś byłeś. Bądź zimny jak lód.

Nagle rozległ się brzęczyk stojącego na biurku telefonu, roztrzaskując na drobne kawałki cienką skorupę, jaką zdołał już wokół siebie wybudować. Z przerażeniem spojrzał na telefon, zastanawiając się w popłochu, czy potrafi nadać swemu głosowi choćby w miarę normalne brzmienie. Dzwonek rozległ się ponownie, jakby mówił: Nie masz wyboru.

Podniósł słuchawkę, zaciskając na niej palce z taką siłą, że aż zbielały mu kostki.

– Tak? – wykrztusił z trudem.

– Tu centrala łączności satelitarnej…

– Słucham? Że co, proszę?

– Mamy rozmowę z pokładu samolotu do pana Webba. Czy pan nazywa się Webb?

– Tak.

I wtedy świat rozpadł się na tysiące odłamków luster, w każdym zaś odbijała się cząstka jego udręki.

– Dawid!

– Marie?

– Tylko się nie denerwuj, kochanie! Słyszysz mnie? Tylko się nie denerwuj! – Jej głos dobiegał poprzez gęsty szum. Starała się nie krzyczeć, ale nie bardzo jej to wychodziło.

– Nic ci się nie stało? W liście było napisane, że jesteś ranna!

– Nic mi nie jest. Kilka zadrapań, to wszystko.

– Skąd dzwonisz?

– Znad oceanu. Na pewno sami ci to powiedzą. Nic więcej nie wiem, bo mnie uśpili.

– Boże, nie zniosę tego! Zabrali mi ciebie!

– Weź się w garść, Dawidzie. Wiem, co czujesz, ale zapewniam cię: to nie to, o czym myślisz! Rozumiesz mnie? To nie jest to, o czym myślisz!

Przesyłała mu wiadomość. Nietrudno było ją rozszyfrować: Musiał znowu stać się człowiekiem, którego nienawidził. Musiał stać się Jasonem Bourne'em, zabójcą ukrywającym się w ciele Dawida Webba.

– Tak, oczywiście. Cały czas odchodziłem od zmysłów…

– Twój głos jest wzmacniany przez głośniki.

– Domyślam się.

– Pozwolili mi porozmawiać z tobą, żebyś wiedział, że żyję.

– Zranili cię?

– Nie mieli takiego zamiaru.

– Więc co to za „zadrapania”, do cholery?

– Broniłam się, a jak wiesz, wychowałam się na farmie.

– Boże…

– Dawidzie, proszę! Nie pozwól, żeby ci to zrobili!

– Mnie? Tu chodzi o ciebie!

– Wiem, najdroższy. Mam wrażenie, że chcą cię wypróbować, rozumiesz?

Kolejna wiadomość. Bądź Jasonem Bourne'em przez wzgląd na was oboje.

– Tak. Tak, oczywiście. – Zaczął mówić trochę spokojniej, starając się opanować. – Kiedy to się stało? – zapytał.

– Dziś rano, jakąś godzinę po twoim wyjściu.

– Rano? Boże, to już cały dzień! Jak?

– Dwaj mężczyźni zadzwonili do drzwi…

– Kto to był?

– Wolno mi tylko powiedzieć, że są z Dalekiego Wschodu. Zresztą nic więcej nie wiem. Poprosili, żebym z nimi poszła, ale nie chciałam. Pobiegłam do kuchni, złapałam nóż i zraniłam jednego z nich.

– Ślad przy drzwiach…

– Nie rozumiem.

– Nieważne.

– Ktoś chce z tobą porozmawiać, Dawidzie. Wysłuchaj go bez gniewu i wściekłości, rozumiesz?

– Dobrze. Tak, rozumiem.

Męski głos, który rozległ się w słuchawce, należał do kogoś, kto uczył się angielskiego od Anglika lub od człowieka, który spędził w Wielkiej Brytanii wiele lat. Mimo to południowochiński akcent zdradzał natychmiast Azjatę, a skrócone samogłoski i ostre spółgłoski nasuwały skojarzenia z dialektem Kantonu.

– Nie mamy zamiaru krzywdzić pańskiej żony, panie Webb, lecz zrobimy to, jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia.

– Nie robiłbym tego na waszym miejscu – odparł lodowatym tonem Dawid.

– Czy rozmawiam z Jasonem Bourne'em?

– Tak.

– To podstawa, bez której nie uda nam się osiągnąć porozumienia.

– Jakiego porozumienia?

– Zabrał pan pewnemu człowiekowi rzecz ogromnej wartości.

– Podobnie jak wy mnie.

– Ona żyje.

– I lepiej, żeby tak pozostało.

– Tamta jest martwa. Pan ją zabił.

– Jesteście tego pewni?

Bourne przyznałby się od razu tylko wtedy, gdyby mógł coś dzięki temu osiągnąć.

– Całkowicie pewni.

– Jakie macie dowody?

– Widziano pana. Wysoki mężczyzna, kryjący się w cieniu, który następnie uciekał hotelowymi korytarzami i przez awaryjne wyjście ze zwinnością górskiego kota.

– I to ma być dowód? To nie mogłem być ja, bo znajdowałem się wtedy tysiące mil stamtąd.

Bourne zawsze starałby się pozostawić sobie możliwość manewru.

– Cóż znaczy odległość w epoce szybkich samolotów? – Azjata umilkł na chwilę, po czym dodał znacznie ostrzejszym tonem: – Dwa i pół tygodnia temu odwołał pan wszystkie swoje zajęcia!

– A gdybym powiedział, że brałem wtedy udział w sympozjum w Bostonie na temat historii dynastii Song i Yuan, co, nawiasem mówiąc, wiąże się z tematem mojej pracy?

– Byłbym bardzo zdziwiony, że Jason Bourne próbuje się wykpić tak marną wymówką.

Nie chciał wtedy lecieć do Bostonu. Problematyka sympozjum w^ ogóle go nie interesowała, ale otrzymał oficjalne zaproszenie z Waszyngtonu, z Biura Wymiany Kulturalnej. Boże! Wszystkie fragmenty układanki były na swoich miejscach!

– Wymówką?

– Albo kamuflażem, jeśli pan woli. Tłumy ludzi, niektórzy spośród nich opłaceni, by przysiąc, że pan tam był.

– To żałosne, a w dodatku beznadziejnie amatorskie. Ja nie płacę.

– Racja, to panu zapłacono.

– Mnie? W jaki sposób?

– Za pośrednictwem tego samego banku, z którego usług już pan kiedyś korzystał. Gemeinschaft Bank w Zurychu, przy Bahnhofstrasse, rzecz jasna.

– Dziwne, że nie otrzymałem żadnego potwierdzenia przelewu – zauważył Dawid, nadstawiając uważnie ucha.

– Kiedy przebywał pan w Europie jako Jason Bourne, nigdy nie potrzebował pan podobnych formalności, bo pańskie konto miało trzyzerowe oznaczenie – ściśle tajne, co wiele znaczy w tak pilnie strzegącej tajemnic Szwajcarii. Mimo to udało nam się w papierach pewnego człowieka – martwego człowieka – znaleźć dokument świadczący o dokonaniu przelewu.

– Nie wątpię. Chyba nie był to człowiek, którego rzekomo zamordowałem?

– Oczywiście, że nie. Był nim ten, który rozkazał go zabić, a wraz z nim najdroższy skarb mego pracodawcy.

– Skarb czy zdobycz?

– To bez znaczenia, panie Bourne. Już wystarczy. Proszę przybyć do Koulunu i zameldować się w hotelu Regent pod dowolnym

nazwiskiem, ale koniecznie w apartamencie 690. Może pan powołać się na wcześniejszą rezerwację.

– To miłe z waszej strony.

– Zaoszczędzimy w ten sposób sporo czasu.

– Ale ja też potrzebuję trochę czasu, żeby uporządkować tutaj wszystkie sprawy.

– Jesteśmy przekonani, że nie uczyni pan żadnego niewłaściwego kroku i załatwi pan wszystko możliwie najszybciej. Spodziewamy się pana pod koniec tygodnia.

– Możecie na mnie liczyć. Chcę jeszcze porozmawiać z żoną.

– Przykro mi, ale to niemożliwe.

– Na miłość boską, przecież możecie słuchać, o czym mówimy!

– Będzie pan mógł rozmawiać z nią w Koulunie.

Połączenie zostało przerwane. Webb odłożył słuchawkę; dopiero rozluźniwszy dłoń poczuł ból spowodowany silnym napięciem mięśni. Potrząsnął ręką, wdzięczny za to, że nieprzyjemne uczucie pozwoliło mu przynajmniej na chwilę oderwać myśli od gnębiącego go koszmaru. Kiedy rozprostował skurczone palce drugą ręką, wiedział już, co ma uczynić możliwie najszybciej, nie tracąc czasu na niezwykle ważne, lecz w tej chwili nieistotne drobiazgi. Musi skontaktować się z Conklinem w Waszyngtonie, z tym ściekowym szczurem, który próbował go zabić w biały dzień na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dla Aleksa, obojętne, trzeźwego czy pijanego, nie istniała różnica między dniem a nocą, ponieważ w zawodzie, który wykonywał, takie różnice nie miały znaczenia. Jedyną rzeczywistość stanowił mdły blask jarzeniówek w czynnych przez całą dobę biurach, Jeżeli będzie musiał, przyciśnie Conklina tak, że krew tryśnie mu oczu i dowie się, czego będzie chciał, ponieważ Conklin może dotrzeć do każdej informacji.

Webb wstał z miejsca i poszedł niepewnym krokiem do kuchni, gdzie przyrządził sobie drinka; dłonie drżały mu w dalszym ciągu, lecz już znacznie mniej.

Część rzeczy mógł zlecić innym osobom. Jason Bourne nigdy tego nie robił, ale on był jeszcze Dawidem Webbem i znał kilku ludzi, którym mógł zaufać – oczywiście, w grę mogło wchodzić jedynie wiarygodne kłamstwo. Zanim wrócił do gabinetu, wybrał już łącznika. Łącznika, dobry Boże! Słowo z przeszłości, o której, jak sądził, będzie mu wolno zapomnieć. Młody człowiek z pewnością zrobi wszystko, o co go poprosi, jego pracę doktorską bowiem miał zaopiniować między innymi niejaki Dawid Webb.

Wykorzystuj każdą przewagę, wszystko jedno, czy jest to całkowita ciemność, czy oślepiające sionce. Wykorzystuj ją, wywołując strach lub współczucie, zależnie od tego, czego akurat potrzebujesz.

– James? Mówi Dawid Webb.

– Dobry wieczór, panie Webb. Coś schrzaniłem?

– Nic nie schrzaniłeś, Jim. To mnie się pochrzaniło kilka rzeczy i dlatego będę potrzebował pomocy. Uda ci się znaleźć trochę czasu?

– W najbliższy weekend?

– Nie, jutro rano. Zajmie ci to godzinkę lub dwie, ale dzięki temu będziesz mógł wpisać nowe osiągnięcie do swego naukowego życiorysu.

– Niech pan wali.

– Między nami mówiąc, muszę wyjechać na tydzień lub dwa i mam zamiar zaproponować dziekanowi, żebyś w tym czasie mnie zastąpił. Dasz sobie spokojnie radę, bo doszedłem do przewrotu Manchu i układów rosyjsko-chińskich.

– Tysiąc dziewięćset do tysiąc dziewięćset sześć – stwierdził autorytatywnie kandydat na doktora.

– Tylko nie zapomnij o Japończykach, Port Arthur i Teddym Roosevelcie. Chodzi mi o dokładne naświetlenie wszystkich zależności.

– Nie ma problemu, zajrzę do paru książek. A co z jutrem?

– Wyjeżdżam jeszcze dziś wieczorem. Masz pod ręką ołówek?

– Jasne.

– Wiesz, ile jest potem gadania, jeśli się nie odbiera gazet i listów, więc odwołaj prenumeratę i powiedz na poczcie, żeby wstrzymali wszystko do mojego powrotu. Podpisz, co ci każą. Potem zadzwoń do agencji Scully'ego w miasteczku, poproś Jacka albo Adelę i…

Młody uczony został wciągnięty do spisku. Następna rozmowa przebiegła znacznie łatwiej, niż Dawid oczekiwał. Rektor wydawał właśnie przyjęcie w swojej rezydencji i był znacznie bardziej zainteresowany swoim zbliżającym się wystąpieniem, niż dość mętnie umotywowaną prośbą jednego z wykładowców o kilkudniowe zwolnienie.

– Proszę się skontaktować z dziekanem, panie… Wedd. Ja tylko zbieram na was pieniądze, do diabła.

Z dziekanem poszło już znacznie gorzej.

– Dawidzie, czy to ma jakiś związek z tymi ludźmi, którzy nie odstępowali cię na krok przez ostatni tydzień? Możesz mi powiedzieć, bo w końcu jestem tutaj jednym z nielicznych, którzy wiedzą, że miałeś coś wspólnego z jakimiś tajemniczymi sprawami w Waszyngtonie.

– Najmniejszego, Doug. Tamto było bzdurą od samego początku, a to, niestety, nie jest. Mój brat miał poważny wypadek samochodowy. Muszę polecieć na kilka dni do Paryża, może na tydzień, i to wszystko.

– Byłem tam dwa lata temu. Ci Francuzi jeżdżą jak szaleńcy.

– Nie gorzej niż w Bostonie, Doug, a o wiele lepiej niż w Kairze.

– No cóż, przypuszczam, że da się coś załatwić. Tydzień to nie tak długo. Johnsona nie było przecież przez prawie miesiąc, kiedy miał zapalenie płuc, więc…

– Ja już wszystko załatwiłem, jeśli to zaakceptujesz, rzecz jasna. Może mnie zastąpić Jim Crowther, wiesz, ten z otwartym przewodem doktorskim. Zna dobrze materiał i na pewno da sobie radę.

– A, Crowther… Rzeczywiście, zdolny facet, pomimo tej brody. Nie ufam brodaczom, ale to chyba dlatego, że byłem tu pod koniec lat sześćdziesiątych.

– Spróbuj sam zapuścić, może w ten sposób pozbędziesz się uprzedzeń.

– Dzięki za radę, ale nie skorzystam. Więc jesteś całkowicie pewien, że to nie ma nic wspólnego z tymi ludźmi z Departamentu Stanu? Muszę znać prawdę, Dawidzie. Jak się nazywa twój brat? W którym szpitalu leży?

– Nie wiem, bo nazwę zapisała Marie, a ona poleciała już dziś rano. Do widzenia, Doug. Zadzwonię do ciebie jutro albo pojutrze. Muszę jechać na lotnisko.

– Dawidzie…

– Tak?

– Dlaczego mam wrażenie, że nie jesteś ze mną całkiem szczery?

– Dlatego, że pierwszy raz w życiu znalazłem się w. takiej sytuacji – odparł Dawid. – Proszę przyjaciela o przysługę ze względu na osobę, o której wolę nie myśleć.

Odłożył słuchawkę.

Podczas lotu z Bostonu do Waszyngtonu o mało nie oszalał, a to z powodu przypominającego skamielinę nauczyciela logiki – Dawid nigdy nie uczył się tego przedmiotu – zajmującego miejsce obok niego. Podczas całej podróży mężczyźnie ani na chwilę nie zamykały się usta. Dopiero po wylądowaniu na lotnisku National w Waszyngtonie stary nauczyciel wyznał prawdę.

– Proszę mi wybaczyć, jeżeli zanudziłem pana na śmierć. Strasznie boję się samolotów i dlatego bez przerwy gadam. To głupie, prawda?

– Wcale nie, ale dlaczego od razu pan tego nie powiedział? Przecież to nie przestępstwo.

– Przypuszczam, że z obawy przed pogardliwymi spojrzeniami i potępieniem.

– Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy usiądę obok kogoś takiego jak pan – powiedział z lekkim uśmiechem Webb. – Może uda mi się pomóc.

– To bardzo miłe z pańskiej strony. I uczciwe. Dziękuję bardzo.

– Nie ma za co.

Dawid odebrał walizkę z taśmy i wyszedł przed budynek dworca lotniczego. Zirytował go fakt, że taksówkarze brali po dwóch lub trzech pasażerów jadących w tym samym kierunku. Znalazł się na tylnym siedzeniu samochodu w towarzystwie atrakcyjnej kobiety, dającej mu cały czas jakieś znaki zarówno poruszeniami ciała, jak i spojrzeniami. Nie był tym zupełnie zainteresowany, więc z satysfakcją zaobserwował rozczarowanie, jakie pojawiło się na jej twarzy, gdy podziękował jej za towarzystwo i wysiadł z taksówki.

Wynajął pokój w hotelu Jefferson na Szesnastej ulicy, podając w recepcji pierwsze nazwisko, jakie przyszło mu na myśl. Jednak wybór hotelu nie był przypadkowy; budynek wznosił się kilka przecznic od mieszkania Conklina, które oficer CIA zajmował od niemal dwudziestu lat, przebywając w nim zawsze, gdy nie brał akurat udziału w żadnej operacji. Dawid zdobył ten adres, jeszcze zanim opuścił ośrodek leczniczy w Wirginii, powodowany zakorzenioną głęboko w jego psychice nieufnością. Miał także numer telefonu, ale wiedział, że nie na wiele mu się to przyda. Gdyby wcześniej zadzwonił, dałby czas doświadczonemu funkcjonariuszowi wywiadu na przygotowanie linii obrony, a przecież zależało mu na tym, by go dopaść bez żadnego ostrzeżenia. Pojawi się nagle, żądając spłacenia zaciągniętego w przeszłości długu.

Dawid spojrzał na zegarek: za dziesięć minut północ. Równie dobra pora, jak każda inna, a być może nawet najlepsza. Wziął prysznic, zmienił koszulę, po czym wyciągnął z walizki jeden z dwóch rozmontowanych na części, schowanych do foliowej torby pistoletów. Złożywszy broń wprowadził pocisk do komory i przyjrzał się swojej dłoni; z zadowoleniem stwierdził, że drżenie zniknęło bez śladu. Jeszcze osiem godzin temu nie uwierzyłby, że może trzymać w ręku naładowany pistolet nie bojąc się, że wystrzeli; to było jednak osiem godzin temu, nie teraz. Teraz pistolet leżał doskonale w dłoni, stanowiąc część jego ciała, część Jasona Bourne'a,

Opuścił hotel i ruszył przed siebie Szesnastą ulicą. Skręciwszy na rogu zauważył, że w tym kierunku numery domów się zmniejszają. Budynki bardzo przypominały stare domy o elewacjach wykładanych piaskowcem, z jakich składała się niemal cała Upper East Side w Nowym Jorku. W tym spostrzeżeniu była pewna logika, zważywszy na rolę, jaką Conklin odegrał w operacji Treadstone. Dom przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy w Nowym Jorku był taki sam – stary, brunatny, o dziwacznym kształcie i oknach powyżej parteru z przyciemnionego, niebieskawego szkła. Widział go ze wszystkimi szczegółami i słyszał głosy, nie rozumiejąc, co do niego mówią. Ponownie znalazł się w inkubatorze, w którym dojrzewał Jason Bourne.

Jeszcze raz!

Czyja to twarz?

Jakie stosuje metody zabijania?

Źle! Jeszcze raz!

Kto to jest? Jakie ma powiązania z Carlosem?

Pomyśl, do cholery!

Nie wolno ci popełnić błędu!

Stary budynek o elewacji z piaskowca. Właśnie tam powstawało jego drugie „ja”, którego teraz tak bardzo potrzebował.

Dotarł do domu Conklina. Oficer CIA mieszkał na pierwszym piętrze; w oknach paliło się światło. Aleks był w domu i nie spał. Kiedy przechodził przez ulicę, spostrzegł, że zaczęła padać mżawka, rozpraszając blask ulicznych latarni i tworząc pod kloszami z matowego szkła delikatne aureole. Wszedłszy po schodkach otworzył drzwi, wślizgnął się do środka i stanął przed domofonem; pod każdym nazwiskiem znajdowało się sitko mikrofonu.

Nie miał czasu na żadne skomplikowane pomysły. Jeśli diagnoza Panova była słuszna, wystarczy sam jego głos. Nacisnął guzik przy nazwisku Conklina i czekał niecierpliwie na odpowiedź. Nastąpiła dopiero po minucie.

– Słucham?

– Tu Harry Babcock – powiedział Dawid, naśladując południowy akcent człowieka, za którego się podawał. – Muszę się z tobą zobaczyć, Aleks.

– Harry? Co, do diabła… Jasne, wchodź na górę!

Rozległ się brzęczyk, przerwany na chwilę, gdy palec Conklina oderwał się od przycisku.

Dawid popędził wąskimi schodami, mając nadzieję znaleźć się przed drzwiami Conklina, zanim ten zdąży je otworzyć. Udało się;

w niecałą sekundę później drzwi uchyliły się i stanął w nich niezbyt pewnie trzymający się na nogach Aleks. Z trudem skoncentrował na twarzy Webba spojrzenie zamglonych oczu, po czym zaczął krzyczeć.

Dawid rzucił się naprzód, przycisnął dłoń do ust mężczyzny, odwrócił go, unieruchamiając żelaznym chwytem i kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi.

Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni zaatakował człowieka. Powinno to być dla niego nowe, niezwykłe doznanie, lecz zamiast tego odniósł wrażenie, że wykonuje najbardziej naturalną czynność. Boże!

– Zaraz cofnę rękę, Aleks, ale jeśli znowu zaczniesz wrzeszczeć, znowu cię przyduszę. Tym razem na dobre, rozumiesz? – Dawid postąpił zgodnie z zapowiedzią, odginając jednocześnie głowę Conklina do tyłu.

– Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się ciebie – wykrztusił oficer wywiadu. Kiedy Dawid uwolnił go z uścisku, zatoczył się lekko. – Trzeba to oblać.

– Ty chyba już to zrobiłeś.

– Jesteśmy, jacy jesteśmy – odparł Conklin sięgając niepewnie po pustą szklankę pozostawioną na stoliku ustawionym przed dużą, wysiedzianą kanapą. Ze szklanką w ręku pokuśtykał w kierunku stojącego pod ścianą baru, ozdobionego zwartym szeregiem identycznych butelek bourbona i wiaderkiem z lodem. Bar nie był przeznaczony dla gości, lecz dla pana domu, stanowiąc najwyraźniej jego kaprys, umeblowanie pokoju bowiem nie dorównywało klasą temu błyszczącemu chromem i miedzią sprzętowi.

– Czemu mogę zawdzięczać tę wątpliwą przyjemność? – zapytał Conklin, napełniając swoją szklankę. – W Wirginii nie chciałeś się ze mną widzieć, mało tego, odgrażałeś się, że mnie zabijesz. Tak mówiłeś. „Zabiję go, jak tylko tu wejdzie”.

– Jesteś pijany.

– Chyba tak. Ostatnio prawie zawsze jestem pijany. Chcesz zacząć od jakiegoś wykładu? To niewiele da, ale jeśli masz ochotę, oczywiście możesz spróbować.

– Jesteś chory.

– Nie, tylko pijany. Sam to powiedziałeś. Czyżbym się powtarzał?

– Ad nauseam.

– W takim razie przepraszam. – Conklin odstawił butelkę, pociągnął kilka łyków ze szklanki i spojrzał na Dawida. – Nie ja przyszedłem do ciebie, lecz ty do mnie, ale to chyba nie ma większego znaczenia. Czy postanowiłeś wreszcie spełnić swoją groźbę, odpłacić mi za krzywdy, wyrównać rachunki, czy jak to tam się nazywa? Nie przypuszczam, żeby to wybrzuszenie pod marynarką było spowodowane butelką whisky.

– Nie odczuwam już tak nieodpartego pragnienia, żeby cię zabić, ale, oczywiście, w dalszym ciągu jestem do tego zdolny. Możesz bardzo łatwo mnie sprowokować.

– Fascynujące. W jaki sposób, jeśli można wiedzieć?

– Nie dostarczając mi tego, czego potrzebuję, a co możesz dostarczyć.

– Chyba wiesz coś, o czym ja nie wiem.

– Wiem, że masz za sobą dwadzieścia lat pracy w wywiadzie i kilkadziesiąt tajnych operacji.

– To już historia – mruknął Conklin, popijając ze szklanki.

– Ale można ją ożywić. W przeciwieństwie do mojej, twoja pamięć jest bez zarzutu. Potrzebuję informacji i odpowiedzi.

– O czym? Na co?

– Zabrali mi żonę – powiedział Dawid. – Zabrali mi Marie! – powtórzył podniesionym tonem.

Conklin zamrugał raptownie powiekami.

– Mógłbyś to jeszcze raz powtórzyć? Mam wrażenie, że się przesłyszałem.

– Nie przesłyszałeś się! Jestem pewien, że w y maczaliście w tym palce!

– Nie ja! Nigdy bym… Nie mógłbym tego zrobić! Co ty wygadujesz? Marie zniknęła?

– Jest teraz w samolocie lecącym nad Pacyfikiem. Mam za nią wyruszyć. Do Koulunu.

– Oszalałeś!

– Posłuchaj mnie, Aleks. Posłuchaj uważnie wszystkiego, co ci powiem…

Słowa popłynęły ponownie, lecz tym razem znacznie spokojniejszym strumieniem niż wtedy, gdy rozmawiał przez telefon z Pa-novem. Pijany Conklin miał bystrzejszy umysł niż większość trzeźwych, inteligentnych ludzi i Webb nie mógł sobie pozwolić, żeby do jego relacji wkradły się choćby najdrobniejsze nieścisłości. Wszystko musiało być jasne od samego początku, od chwili, gdy rozmawiał z Marie przez telefon i usłyszał jej słowa:,,Dawidzie, wracaj do domu. Jest tu ktoś, z kim musisz się spotkać. Szybko, najdroższy”.

Podczas gdy mówił, Conklin przekuśtykał niepewnie przez pokój i usiadł na kanapie, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Kiedy Dawid na zakończenie wspomniał o hotelu za rogiem, w którym zamieszkał, Aleks potrząsnął głową i sięgnął po swego drinka.

– Niesamowite – odezwał się po długim milczeniu wypełnionym bolesną koncentracją, która pomogła mu pokonać opary alkoholu. Odstawił szklankę na stół. – Wygląda to tak, jakby przygotowano pewną strategię, która nagle się zawaliła.

– Zawaliła?

– Wymknęła spod kontroli.

– W jaki sposób?

– Tego nie wiem – odparł oficer wywiadu z lekkim yhachnięciem ręki. Mówił powoli, starannie wymawiając słowa. – Zaznajamiają cię ze scenariuszem, prawdziwym lub nie, a potem dokonują zamiany ról – twoja żona zamiast ciebie – i przystępują do realizacji. Początkowo zachowujesz się zgodnie z przewidywaniami, ale kiedy wspominasz o „Meduzie”, dają ci jasno do zrozumienia, żebyś siedział cicho, bo jak nie, to możesz się poważnie sparzyć.

– Nic dziwnego.

– Ale tak się nie robi. Nagle twoja żona schodzi na drugi plan, a na jej miejscu pojawia się niebezpieczeństwo zdemaskowania,,Meduzy”. Ktoś się przeliczył.

– Masz resztę dzisiejszej nocy i cały jutrzejszy dzień na to, żeby zdobyć informacje, których potrzebuję. Jutro o siódmej wieczorem lecę do Hongkongu.

Conklin pokręcił powoli głową i wyciągnął trzęsącą się dłoń w kierunku szklanki.

– Trafiłeś pod zły adres – powiedział, przełknąwszy spory łyk. – Myślałem, że wiesz, bo sam przecież to zauważyłeś. Jestem dla ciebie całkowicie bezużyteczny. Zostałem odstawiony na boczny tor i nikt mi o niczym nie mówi, bo i po co? Mało tego: nikt w ogóle nie chce mieć ze mną do czynienia. Jeszcze trochę, a powiedzą o mnie „nie do uratowania”. Przypuszczam, że pamiętasz, co znaczy to słowo?

– Owszem. „Zabijcie go, za dużo wie”.

– A może właśnie na tym ci zależy? Chcesz mnie podpuścić, żebym obudził śpiącą „Meduzę” i dostał za swoje? W ten sposób wyrównałbyś rachunki.

– To ty doprowadziłeś do tej sytuacji – powiedział Dawid, wyjmując pistolet z ukrytej pod marynarką kabury.

– Zgadza się. – Conklin pokiwał głową, zerkając na broń. – Dlatego, że znałem Deltę i wiedziałem, że wszystko jest możliwe. Nie zapominaj, że oglądałem cię w akcji. Mój Boże, w Tam Ouan rozwaliłeś głowę jednemu z naszych ludzi, bo podejrzewałeś – nie wiedziałeś, tylko podejrzewałeś – że przekazuje meldunki komunistom! Żadnych zarzutów, żadnej obrony, tylko jeszcze jedna pospieszna egzekucja w dżungli. Okazało się, że miałeś rację, ale przecież mogłeś się mylić! Sam ustalałeś dla siebie prawa. Było więc bardzo prawdopodobne, że wtedy w Zurychu nas zdradziłeś.

– Nie pamiętam, co zdarzyło się w Tam Quan, ale dowiedziałem się o tym od innych – odparł gniewnie Dawid. – Miałem wyprowadzić dziewięciu ludzi. Nie było miejsca dla dziesiątego, który zwalniałby marsz albo informował nieprzyjaciela o naszej pozycji.

– Znakomicie! To są właśnie twoje prawa! Jesteś taki pomysłowy, więc znajdź teraz szybko jakieś uzasadnienie i pociągnij za spust, tak jak zrobiłeś to wtedy! Mówiłem ci już w Paryżu, żebyś to zrobił! – Oddychając gwałtownie Conklin utkwił w Dawidzie spojrzenie swoich nabiegłych krwią oczu i wyszeptał błagalnie: – Prosiłem cię wtedy i proszę cię teraz: Zrób to! Mam już dosyć!

– Byliśmy przyjaciółmi, Aleks! – wykrzyknął Dawid. – Przychodziłeś do nas do domu! Jedliśmy razem kolację, a potem bawiłeś się z dziećmi! Pływałeś z nimi w rzece…

Boże, wszystko zaczęło znowu wracać! Obrazy, twarze… Twarze! dala unoszące się bezwładnie w czerwonej wodzie… Opanuj się! Zapomnij o tym! Natychmiast!

– To było w innym kraju, Dawidzie. A poza tym… Nie wiem, czy chcesz, żebym dokończył zdanie.

– „A poza tym, dziewka nie żyje”. Nie, lepiej tego nie powtarzaj.

– Obydwaj byliśmy prawdziwymi erudytami, nie uważasz? – zapytał ochryple Conklin, niemal opróżniając do końca szklankę. – Naprawdę, nie mogę ci pomóc.

– Właśnie, że możesz. I zrobisz to.

– Nie widzę sposobu.

– Ludzie mają u ciebie zaciągnięte długi. Powołaj się na nie, tak jak ja powołuję się teraz.

– Przykro mi. Możesz pociągnąć za spust, kiedy tylko zechcesz, ale ja z własnej woli nie podstawię się do skreślenia ani nie zrezygnuję z tego, na co sobie zapracowałem. Jeśli już mam iść na zieloną trawkę, to chcę, żeby pastwisko było możliwie najbujniejsze. Wystarczająco dużo mi zabrali, teraz chcę część odzyskać z powrotem.

Oficer CIA wstał z kanapy i pokuśtykał przez pokój w kierunku chromowanego baru. Utykał bardziej niż kiedyś, ciągnąc za sobą prawą stopę, równie użyteczną jak kawałek martwego drewna, którym w istocie była.

– Z nogą jest gorzej, prawda? – zapytał Dawid.

– Jakoś to przeżyję.

– Powiem ci nawet, że z tym umrzesz – wycedził Webb, unosząc pistolet. – Dlatego, że ja nie mogę żyć bez mojej żony, a ciebie to gówno obchodzi. Czy wiesz, kim jesteś, Aleks? Po tym wszystkim, co nam zrobiłeś, po tych kłamstwach, pułapkach i brudach, które wylewałeś na nasze głowy…

– Na twoją, nie na jej! – przerwał mu Conklin, napełniając szklankę i spoglądając na pistolet.

– To na jedno wychodzi, ale ty i tak tego nie zrozumiesz.

– Nigdy nie miałem okazji się nauczyć.

– Bo nie pozwoliło ci to wszawe użalanie się nad samym sobą! Nie pragniesz niczego innego, jak zamknąć się w skorupie, zalać w trupa i o niczym nie myśleć. „I tak oto przez głupią minę rozpoczął się upadek człowieka, który mógł osiągnąć największe zaszczyty”. Jesteś żałosny. Masz przecież życie, masz umysł…

– Jezu, więc je sobie weź! Strzelaj! Pociągnij za ten cholerny spust, ale daj mi wreszcie spokój! – Conklin raptownie wlał w siebie całą zawartość szklanki; jego ciałem wstrząsnął długotrwały, chrapliwy kaszel. Kiedy atak minął, ponownie skierował na Dawida spojrzenie nabiegłych krwią, załzawionych oczu. – Myślisz, że bym ci nie pomógł, gdybym tylko mógł, ty sukinsynu? – wyszeptał z wysiłkiem. – Myślisz, że tak lubię się zalewać? To ty niczego nie rozumiesz, nie ja! – Oficer wywiadu wyciągnął przed siebie pustą szklankę i upuścił ją na podłogę; naczynie rozbiło się w drobny mak. Kiedy ponownie przemówił, jego wysoki głos nabrał me-lodyjności, a na twarzy pojawił się blady uśmiech. – Po prostu nie zniósłbym kolejnej porażki, przyjacielu, a tak by się to skończyło, możesz mi wierzyć. Zabiłbym was oboje, a nie wydaje mi się, żebym potrafił potem z tym żyć.

Webb opuścił broń.

– Na pewno nie z tym, czego się dowiedziałeś. Tak czy inaczej, zaryzykuję. Mam niewielki wybór, więc decyduję się na ciebie. Szczerze mówiąc, nie znam nikogo innego. Mam trochę pomysłów, może nawet plan, ale trzeba go szybko dopracować.

– Hę? – wystękał ze zdumieniem Conklin, przytrzymując się baru.

– Zaparzyć ci kawy, Aleks?

Загрузка...