12


Grini pod Oslo 1944

— Pobudka! — W baraku rozległ się głos strażnika. — Za pięć minut zbiórka na dziedzińcu i apel.

Axel z trudem otworzył jedno oko, potem drugie. Był zdezorientowany. W baraku panowała ciemność. Było tak wcześnie, że z zewnątrz nie wpadało żadne światło. A przecież uważał, że to lepsze od jednoosobowej celi, w której spędził pierwsze miesiące. Wolał tłok i smród w baraku od dłużących się dni w samotności. Słyszał, że w Grini przebywa trzy tysiące pięciuset więźniów. Nie dziwił się, bo gdziekolwiek spojrzał, widział twarze, na których malowała się ta sama dobrze mu znana rezygnacja.

Usiadł na pryczy i przetarł oczy. Kilka razy dziennie mieli apele, bo tak się podobało strażnikom. Biada temu, kto się ociągał. Ale dzisiaj wstawało mu się wyjątkowo ciężko. Śniło mu się, że jest we Fjällbace, siedzi na Veddeberget[18], spogląda na morze i zawijające do portu rybackie łodzie wyładowane śledziami. We śnie prawie słyszał krzyk mew krążących pożądliwie wokół masztów. Brzmiał w gruncie rzeczy brzydko, ale zrósł się w jedno z miejscowością i jej atmosferą. Śniło mu się, że wciąga w nozdrza zapach wodorostów, docierający aż na górę, niesiony przez ciepły letni wiatr omiatający jego postać.

Rzeczywistość była zbyt zimna i wilgotna, żeby mógł spać. Poczuł szorstki dotyk koca na policzku. Zrzucił go z siebie i spuścił nogi z rozklekotanej pryczy. Skręcał go głód. Owszem, dawali im jeść, ale rzadko i mało.

— Pora wychodzić — powiedział młodszy strażnik. Przystanął obok niego. — Zimno dziś — powiedział miłym głosem.

Axel unikał jego spojrzenia. Był to ten sam chłopak, którego wypytywał po przybyciu do więzienia, ponieważ wydał mu się życzliwy. To wrażenie okazało się słuszne. Nigdy nie widział, żeby bił albo poniżał ludzi, jak większość jego kolegów. Ale miesiące spędzone w więzieniu zaznaczyły między nimi wyraźną granicę. Więzień i strażnik, dwa różne byty, żyjące życiem tak odmiennym, że Axel ledwie mógł patrzeć na przechodzących strażników. Przydzielony mu mundur gwardyjski był pierwszym sygnałem, że należy do mniej wartościowej części ludzkości. Dowiedział się od współwięźniów, że mundury wprowadzono po ucieczce więźnia w 1941 roku. Zdziwił się, że ktoś miał siłę uciekać. On sam czuł się absolutnie bezsilny i pozbawiony energii. Wpłynęły na to ciężka praca, skąpe wyżywienie, mało snu i ogromny niepokój o najbliższych. I nadmiar nieszczęść.

— Rusz się — powiedział młody strażnik i pchnął go lekko.

Axel posłuchał i przyśpieszył kroku. Spóźnienie na zbiórkę mogło go drogo kosztować.

Schodząc po schodach na dziedziniec, potknął się. Poczuł, jak jego stopa traci oparcie, i poleciał w przód, na idącego przed nim strażnika. Machnął rękami, żeby złapać równowagę, ale niechcący złapał strażnika za mundur i wylądował mu na plecach. Uderzył o nie piersią i na chwilę stracił oddech. Najpierw zapadła absolutna cisza. Potem jedno szarpnięcie i już stał na nogach.

— Napadł na ciebie — odezwał się strażnik, który trzymał Axela za kołnierz. Był to Jensen, jeden z najokrutniejszych strażników w więzieniu.

— Nie sądzę… — powoli powiedział młody strażnik, wstając i otrzepując mundur.

— A ja ci mówię, że na ciebie napadł! — Twarz Jensena poczerwieniała. Korzystał z każdej okazji, żeby atakować wszystkich, nad którymi miał jakąś władzę. Gdy szedł przez obóz, tłum rozdzielał się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

— Nie, on…

— Widziałem, jak cię zaatakował! — krzyknął Jensen i postąpił krok naprzód. — To jak? Dasz mu nauczkę czy ja mam to zrobić?

— Ale on…

Młodszy strażnik, chłopak jeszcze, rzucił Axelowi rozpaczliwe spojrzenie, potem spojrzał na Jensena.

Axel obserwował go obojętnie. Dawno przestał reagować, przestał czuć. Niech się dzieje, co chce. Kto spróbuje stawić opór, nie przeżyje.

— W takim razie ja się… — Jensen podniósł do góry karabin.

— Nie! Ja to zrobię! To mój obowiązek… — powiedział chłopak niewyraźnie, stając między nimi.

Spojrzał Axelowi w oczy, jakby przepraszał. Potem uniósł dłoń i wymierzył mu policzek.

— To ma być kara?! — ochryple wrzasnął Jensen.

Wokół nich zebrała się mała gromadka. Kilku strażników śmiało się, czekając niecierpliwie na coś, co wypełni zwykłą więzienną nudę.

— Uderz mocniej! — krzyknął Jensen, czerwieniejąc jeszcze bardziej.

Chłopak spojrzał na Axela, Axel znów odwrócił wzrok. Strażnik zamachnął się i zaciśniętą pięścią uderzył go w podbródek. Głowa mu odskoczyła, ale utrzymał się na nogach.

— Mocniej! — krzyczało kilku strażników.

Na czole chłopaka pokazały się kropelki potu. Już nie szukał wzroku Axela. Oczy mu błyszczały. Schylił się po leżący na ziemi karabin i zamierzył się.

Axel odruchowo odwrócił głowę, karabin trafił go w lewe ucho. W środku jakby coś pękło, ból był nie do opisania. Następny cios odebrał prosto w twarz. Nic więcej nie zapamiętał. Czuł jedynie ból.



Na drzwiach nie było żadnej informacji o tym, że mieści się tu lokal Przyjaciół Szwecji. Tylko kartka nad skrzynką na listy: „Nie wrzucać reklam”, i tabliczka z nazwiskiem Svensson. Martin i Paula dostali ten adres od kolegów z Uddevalli, którzy mieli oko na działalność organizacji.

Nie zadzwonili, żeby uprzedzić o swojej wizycie. Postanowili sprawdzić, czy zastaną kogoś w godzinach urzędowania. Martin nacisnął dzwonek. Za drzwiami rozległ się głośny sygnał, ale nikt się nie odezwał. Już miał zadzwonić drugi raz, gdy drzwi się otworzyły.

— Słucham?

Mężczyzna około trzydziestki spojrzał na nich pytającym wzrokiem. Kiedy zobaczył mundury, między jego brwiami pojawiła się zmarszczka. Stała się jeszcze głębsza, gdy spojrzał na Paulę. Przez kilka sekund mierzył ją wzrokiem, z góry na dół, i to tak, że miała ochotę wsadzić mu kolano między nogi.

— Tak. W czym mogę pomóc władzy? — spytał złośliwie.

— Chcielibyśmy zamienić kilka słów z przedstawicielem Przyjaciół Szwecji. Czy dobrze trafiliśmy?

— Oczywiście, proszę wejść.

Mężczyzna, jasnowłosy, wysoki, aż nazbyt mocno zbudowany, wpuścił ich do środka.

— Nazywam się Martin Molin, a to Paula Morales. Policja z Tanumshede.

— Proszę, goście z daleka — odparł, prowadząc ich do niewielkiego biura. — Nazywam się Peter Lindgren.

Usiadł za biurkiem, wskazując im dwa krzesła dla gości.

Martin zapamiętał nazwisko, żeby po powrocie do komisariatu sprawdzić w rejestrze. Coś mu mówiło, że znajdzie sporo przydatnych informacji.

— Słucham, czego sobie państwo życzą?

Lindgren rozparł się na krześle, ręce splótł na kolanach.

— Prowadzimy śledztwo w sprawie zamordowania Erika Frankla. Czy mówi panu coś to nazwisko?

Paula narzuciła sobie spokój. Mężczyźni tego rodzaju budzili w niej odrazę, od której aż cierpła jej skóra. Jak na ironię Peter Lindgren zapewne czuł do niej dokładnie to samo.

— A powinno? — spytał, patrząc na Martina, nie na Paulę.

— Tak, powinno — odparł Martin. — Utrzymywaliście z nim… kontakt. Ściślej mówiąc, groziliście mu. Ale panu pewnie nic o tym nie wiadomo? — spytał z przekąsem.

Peter Lindgren potrząsnął głową.

— Nie, nic o tym nie wiem. Macie jakieś dowody na te… pogróżki? — Uśmiechnął się.

Martin poczuł, że przejrzał go na wylot. Po chwili wahania odparł:

— Mamy czy nie mamy, to w tej chwili nieistotne. Wiemy, że groziliście Erikowi Franklowi. Wiemy też, że znał go i ostrzegał członek waszej organizacji Frans Ringholm.

— Nie traktowałbym Fransa zbyt poważnie — powiedział Lindgren. W jego oczach pojawił się groźny błysk. — Cieszy się wielkim poważaniem w naszej organizacji, ale posunął się w latach, a my… cóż, jesteśmy nowym pokoleniem, gotowym do przejęcia władzy. Nowe czasy, nowe uwarunkowania, a… tacy jak Frans nie zawsze rozumieją, że obowiązują nowe zasady.

— A tacy jak pan rozumieją? — spytał Martin.

Peter rozłożył ręce.

— Trzeba wiedzieć, kiedy należy przestrzegać zasad, a kiedy je łamać. Chodzi o to, żeby działać tak, żeby na dłuższą metę służyło to sprawie.

— A w tym przypadku? — wtrąciła ostro Paula.

Zdawała sobie sprawę ze swego tonu. Upewniło ją ostrzegawcze spojrzenie Martina.

— Poprawie warunków życia — spokojnie odparł Peter. — Nasi rządzący nie postępowali dobrze, bo pozwolili… obcym siłom rozprzestrzenić się kosztem prawdziwej szwedzkości. — Spojrzał wyzywająco na Paulę. Paula zmusiła się do milczenia i tylko przełykała ślinę. Nie to miejsce, nie ta okazja. Zdawała sobie sprawę, że Lindgren próbuje ją sprowokować. — Ale czujemy, że powiał inny wiatr. Ludzie są coraz bardziej świadomi, że jeszcze trochę i zbliżymy się do przepaści, jeśli pozwolimy rządzącym zburzyć, co zbudowali nasi przodkowie. Nasza propozycja to lepsze społeczeństwo.

— W jaki sposób… teoretycznie… starszy, emerytowany nauczyciel historii miałby zagrażać… temu celowi?

— Teoretycznie… — Peter znów splótł dłonie. — Teoretycznie nie mógł stanowić większego zagrożenia. Ale przyczyniał się do szerzenia fałszywego obrazu, o którego stworzenie postarali się ci, którzy wygrali drugą wojnę światową. Tego oczywiście nie można tolerować. Teoretycznie.

Martin chciał coś powiedzieć, ale Peter jeszcze nie skończył.

— Wszystkie te zdjęcia, opowieści z obozów koncentracyjnych i tym podobne zostały spreparowane. To kłamstwa, a ludziom wmówiono, że to prawda. A wie pan dlaczego? Żeby pognębić, zniszczyć nasze przesłanie. Historię piszą zwycięzcy. A oni postanowili utopić prawdę we krwi, zniekształcić ją w oczach świata, żeby nikt nie odważył się wątpić, że wygrali ci, co powinni. Erik Frankel brał udział w zaciemnianiu tego obrazu, w tej propagandzie. Dlatego… teoretycznie… ktoś taki jak Erik Frankel mógł stanowić przeszkodę na drodze do budowania nowego społeczeństwa.

— Ale, o ile panu wiadomo, nie kierowaliście żadnych gróźb pod jego adresem?

Martin obserwował go, chociaż i tak wiedział, co usłyszy.

— Nie kierowaliśmy. Działamy zgodnie z zasadami demokracji. Kartka do głosowania. Manifest wyborczy. Zdobycie władzy dzięki poparciu ludu. Inne metody są nam zdecydowanie obce.

Spoglądał na Paulę. Zacisnęła pięści na kolanach. Przypomnieli jej się żołnierze, którzy przyszli po jej ojca. To samo spojrzenie.

— Cóż, nie będziemy panu dłużej przeszkadzać. — Martin wstał. — Nazwiska pozostałych członków zarządu otrzymaliśmy od policji z Uddevalli… Oczywiście z nimi również porozmawiamy.

Lindgren skinął głową i wstał.

— Naturalnie. Nie przypuszczam, żeby powiedzieli więcej niż ja. A co do Fransa… nie słuchałbym starego człowieka, który żyje przeszłością.


Erika nie mogła się skupić na pisaniu, przeszkadzały jej myśli o matce. Sięgnęła po stertę artykułów, na wierzchu położyła ten ze zdjęciem. Jakie to frustrujące patrzeć na twarze tych ludzi i nie móc wyczytać żadnej odpowiedzi. Pochyliła się, wpatrując się kolejno w postaci na zdjęciu. Najpierw Erik Frankel. Poważna mina i oczy patrzące w obiektyw. Sztywna sylwetka. Otaczała go aura smutku. Erika doszła do wniosku, słusznego czy nie, że to pewnie z powodu uwięzienia jego brata. Jednak tę samą aurę powagi i smutku wokół niego dostrzegła w czerwcu, gdy przyszła do niego w sprawie medalu.

Spojrzała na człowieka stojącego obok Erika. Frans Ringholm. Przystojny. Nawet bardzo. Jasne, wijące się na karku przy kołnierzu włosy, chyba dłuższe, niżby chcieli jego rodzice. Patrzył w obiektyw z szerokim, ujmującym uśmiechem, obejmując niedbale dwie osoby stojące najbliżej. Żadna z nich nie wydawała się tym zachwycona.

Erika wpatrywała się w osobę stojącą na prawo od Fransa. W swoją matkę. Elsy Moström. Wyglądała na milszą, niż zapamiętała, ale w jej skromnym uśmiechu była też rezerwa: widać było, że nie podoba jej się ta ręka na jej ramieniu. Erika nie mogła nie zauważyć, że matka była kiedyś śliczna i wyglądała na przemiłą. Tymczasem ona pamiętała ją jako osobę chłodną i nieprzystępną. Nikt by się tego nie spodziewał po tej dziewczynie ze zdjęcia. Erika przesunęła palcem po jej twarzy. Wszystko byłoby inaczej, gdyby znała matkę właśnie taką. Co się stało z tą dziewczyną, gdzie się podziała ta miękkość? Skąd się wzięła obojętność? Dlaczego nie potrafiła się zdobyć na to, żeby tymi miękkimi ramionami wyglądającymi spod rękawków kwiecistej sukienki objąć i przytulić swoje córki?

Przesunęła wzrok na kolejną osobę. Britta nie patrzyła w obiektyw, tylko na Elsy. A może na Fransa. Nie sposób stwierdzić. Erika sięgnęła na biurko po szkło powiększające. Przytrzymała je nad twarzą Britty i zmrużyła oczy, żeby obraz się wyostrzył. Nadal trudno jej było coś stwierdzić, ale pierwsze wrażenie było takie, że Britta jest zła. Kąciki ust miała opuszczone, szczęki mocno zaciśnięte. A jej spojrzenie! Erika była prawie pewna, że Britta obserwuje któreś z nich, Elsy albo Fransa, albo oboje.

Ostatnia osoba: chłopak w mniej więcej tym samym wieku co pozostali. Blondyn, jak Frans, ale włosy krótsze, kręcone. Wysoki, smukły, zamyślony. Ani wesoły, ani smutny. Właśnie zamyślony — tak by to Erika określiła.

Jeszcze raz przeczytała artykuł. Hans Olavsen, członek norweskiego ruchu oporu, uciekł z kraju na pokładzie kutra rybackiego „Elfrida”, z Fjällbacki. Szyper Elof Moström przyjął go pod swój dach. Podpis pod zdjęciem oznajmiał, że Hans Olavsen wraz z przyjaciółmi świętuje zakończenie wojny.

Erika odłożyła kartkę na kupkę. Zastanowiło ją napięcie, które wyczytała ze zdjęcia. Wydawało jej się, że między tymi młodymi ludźmi… Nie umiała tego nazwać. Coś, może intuicja, podpowiadało jej, że to jest odpowiedź na wszystkie jej pytania. A było ich tym więcej, im więcej się dowiadywała. Musi się dowiedzieć prawdy o tym zdjęciu, o relacjach między przyjaciółmi i o członku norweskiego ruchu oporu Hansie Olavsenie. Mogła spytać tylko dwie osoby: Axela Frankla i Brittę Johansson. Najprościej byłoby zwrócić się do Britty. Musi się dowiedzieć, skąd ta złość w jej spojrzeniu. Zrobiło jej się głupio na samą myśl o pójściu do starszej pani, która miała zamęt w głowie. Ale może uda jej się przekonać jej męża, że to konieczne, i porozmawiać z nią, kiedy będzie miała jasny umysł. Postanowiła chwycić byka za rogi. Jutro pójdzie tam jeszcze raz.

Coś jej mówiło, że Britta zna odpowiedzi na jej pytania.

Загрузка...