Fjällbacka 1944
Podkopała mu zdrowie ta wojna. Wszystkie te rejsy po morzu, które z przyjaciela stało się wrogiem. Przedtem kochał morze u wybrzeży Bohuslän, jego zapach i odgłos fal rozbijających się o dziób. Ale gdy przyszła wojna, jego stosunki z morzem przestały być przyjacielskie. Morze stało się wrogiem. Pod jego powierzchnią czaiły się zagrożenia w postaci min, na których mógł wylecieć w powietrze z całą załogą kutra. Patrolujący te wody Niemcy byli niewiele lepsi. Nigdy nie było wiadomo, co im przyjdzie do głowy. Morze stało się nieprzewidywalne w zupełnie inny sposób niż dotąd. Ze sztormem i mieliznami potrafili sobie radzić, uczyli się tego od wielu pokoleń. Jeśli górę brał żywioł, przyjmowali to z zimną krwią i spokojem ducha.
Ta nieprzewidywalność była znacznie gorsza. Jeśli udawało się przetrwać podróż przez morze, nowe niebezpieczeństwa pojawiały się w portach, do których zawijali z ładunkiem lub po ładunek. Przypominało mu o tym to, co się stało z Axelem Franklem. Niemcy go zabrali. Wpatrzył się w horyzont, myślał o tym chłopcu. Taki odważny i z pozoru niewzruszony. Nie wiadomo, gdzie teraz jest. Doszły go słuchy, że trafił do Grini, ale nie wiadomo, czy to prawda ani czy nadal tam siedzi. Mówiło się, że część więźniów z Norwegii przetransportowano do Niemiec. Może tam jest. A może w ogóle już go nie ma. W końcu minął już rok, odkąd go zabrali, i nikt nie dostał od niego nawet znaku życia. Dlatego spodziewali się najgorszego. Elof odetchnął głęboko. Czasem wpadał na jego rodziców, państwa Franklów. Doktora i doktorową. Nie potrafił im spojrzeć w oczy. Jeśli tylko mógł, przechodził na drugą stronę ulicy i mijał ich pośpiesznie, ze spuszczoną głową. Wydawało mu się, że powinien był zrobić więcej. Sam nie wiedział co. Cokolwiek. Może nie powinien się zgodzić, żeby z nim płynął.
Bolało go serce również z powodu jego brata, Erika. Zawsze taki poważny. Wprawdzie i przedtem nie należał do wesołków, ale teraz stał się jeszcze bardziej milkliwy. Zamierzał porozmawiać o tym z Elsy. Nie podobało mu się, że spotyka się z tymi chłopcami, Erikiem i Fransem. Nie miał wprawdzie nic przeciwko Erikowi, miał takie miłe wejrzenie. Co innego Frans. Zuchwały, tak by określił tego chłopca. Ale żaden z nich nie był odpowiednim towarzystwem dla jego córki. Wywodzili się z innej warstwy społecznej, z innego świata. Świat Elofa i Hilmy był tak odległy od tego, do którego należały rodziny Franklów i Ringholmów, że równie dobrze mogłyby się znajdować na innych planetach. Te dwa światy nie powinny się ze sobą stykać. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Uchodziło jeszcze, gdy jako dzieci bawili się w wojnę róż albo w berka. Ale teraz są starsi. To się źle skończy.
Hilma tyle razy mu o tym mówiła. Prosiła, żeby porozmawiał z córką, ale jakoś nie miał serca. I tak jest ciężko przez tę wojnę. Koledzy to być może jedyny luksus, na jaki młodzież może sobie pozwolić. Więc jakże mógłby pozbawić Elsy przyjaciół? Ale prędzej czy później będzie musiał. Chłopcy to zawsze chłopcy. Zabawy w berka i wojnę róż zastąpią potajemne uściski. Dobrze o tym wiedział z własnego doświadczenia. Sam był kiedyś młody, chociaż teraz wydawało mu się, że było to bardzo dawno. Trzeba będzie rozdzielić te dwa światy. Trzeba, i już, taki jest porządek rzeczy, nie da się tego zmienić.
— Kapitanie! Niech pan pozwoli na chwilę.
Z zamyślenia wyrwał go czyjś głos. Spojrzał tam, skąd dochodził. Jeden z członków załogi kiwał ręką, żeby zaraz przyszedł. Zdziwił się. Zmarszczył czoło i ruszył w jego stronę. Byli na pełnym morzu, potrzebowali jeszcze kilku godzin, żeby dopłynąć do portu we Fjällbace.
— Mamy pasażera na gapę — stwierdził Calle Ingvarsson sucho i wskazał na ładownię.
Elof się zdumiał. Za jednym z worków kulił się chłopak. Kiedy ich zobaczył, wyczołgał się.
— Znalazłem go, bo usłyszałem hałas. Strasznie kaszlał. Prawdziwy cud, że nie było słychać na pokładzie — powiedział Calle, wkładając szczyptę snusu[19] pod górną wargę. Natychmiast się skrzywił. Wojenny snus to bardzo kiepska rzecz.
— Ktoś ty i co robisz na moim kutrze? — surowo spytał Elof. Zastanawiał się, czy nie wezwać na pomoc któregoś z członków załogi.
— Nazywam się Hans Olavsen. Wsiadłem w Kristiansand — odparł chłopak po norwesku.
Wstał i wyciągnął rękę, żeby się przywitać. Elof po chwili podał mu swoją. Chłopak spojrzał mu prosto w oczy.
— Miałem nadzieję, że się dostanę do Szwecji. Niemcy… powiem tak: nie mogę zostać w Norwegii, jeśli mi życie miłe.
Elof myślał dłuższą chwilę. Nie podobało mu się, że go oszukano. Z drugiej strony: co chłopak miał zrobić? Podejść na oczach Niemców i uprzejmie spytać, czy mógłby się z nimi zabrać do Szwecji?
— Skąd jesteś? — spytał w końcu, obserwując go bardzo uważnie.
— Z Oslo.
— A co takiego zrobiłeś, że nie możesz zostać w Norwegii?
— Nie opowiada się o tym, co się musiało robić na wojnie — odparł Hans i twarz mu pociemniała. — Powiedzmy, że ruch oporu już nie będzie miał ze mnie pożytku.
Pewnie przerzucał ludzi przez granicę, pomyślał Elof. Niebezpieczna robota. Jak Niemcy wpadną na ślad kogoś takiego, lepiej, żeby uciekał, póki żyje. Elof czuł, że mięknie. Pomyślał o Axelu, który tyle razy płynął do Norwegii, nie zważając na konsekwencje, i w końcu za to zapłacił. Miałby być gorszy od dziewiętnastoletniego syna doktora? Podjął decyzję.
— Dobrze, płyniesz z nami. Zmierzamy do Fjällbacki. Jadłeś coś?
Hans potrząsnął głową i przełknął ślinę.
— Nie, od przedwczoraj nic. Droga z Oslo była… trudna. Nie dało się jechać prosto do celu. — Spojrzał w dół.
— Calle, dopilnuj, żeby chłopak coś zjadł. Ja dopilnuję, żebyśmy trafili do domu. Te cholerne miny. Niemcy uparcie rozsiewają je po naszych wodach…
Pokiwał głową i wszedł na schody. Odwrócił się i napotkał wzrok chłopaka. Sam się zdziwił, że tak bardzo mu współczuje. Ile lat mógł mieć? Osiemnaście? Na pewno nie więcej. A jego spojrzenie wyrażało więcej, niż powinno. Utraconą młodość i towarzyszącą jej niewinność. Wojna niewątpliwie zebrała wiele ofiar. Nie tylko wśród martwych.
Gösta czuł się trochę winny. Gdyby zrobił, co do niego należało, Mattias może nie leżałby teraz w szpitalu. Zresztą kto wie, czy to by coś zmieniło. Ale może by się dowiedział, że Per jeszcze wiosną włamał się do Franklów, i może wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdy był u Adama i pobierał od niego odciski palców, chłopak rzeczywiście mówił, że ktoś w szkole wspominał o fantastycznych rzeczach w domu Franklów. Utkwiło mu to w podświadomości i próbowało o sobie przypomnieć. Gdyby był trochę uważniejszy, dokładniejszy. Krótko mówiąc: gdyby zrobił, co do niego należało. Westchnął tym swoim szczególnym westchnieniem. Dzięki wieloletnim ćwiczeniom doprowadził je do perfekcji. Przecież wie, co musi zrobić: musi spróbować naprawić, co się da.
Poszedł do garażu i wziął drugi służbowy samochód. Pierwszym Martin i Paula pojechali do Uddevalli. Po czterdziestu minutach zaparkował przed szpitalem w Strömstad. W recepcji powiedzieli mu, że stan Mattiasa jest stabilny, i wytłumaczyli, jak do niego trafić.
Przed drzwiami zaczerpnął powietrza. Na pewno zastanie jego rodzinę. Nie lubił się spotykać z krewnymi ofiar. Za dużo emocji. Trudno wtedy zachować dystans. Czasem jednak potrafił okazać niezwykłą delikatność w stosunku do ludzi w trudnej sytuacji. Zaskakiwał tym nie tylko kolegów, ale również siebie. Gdyby mu wystarczyło sił i energii, mógłby ten talent wykorzystać w pracy, uczynić z niego swój atut, zamiast traktować jako obciążenie.
— Złapaliście go?
Na jego widok podniósł się potężny mężczyzna. Miał na sobie garnitur, krawat mu się przekrzywił. Chwilę wcześniej obejmował płaczącą kobietę, zapewne matkę chłopaka — była do niego podobna. Podobna raczej do twarzy, którą Gösta zapamiętał ze spotkania przed domem Franklów, bo ten Mattias, którego zobaczył na szpitalnym łóżku, nie był podobny do nikogo. Jego opuchnięta twarz była jedną wielką raną. Miał grube, spuchnięte wargi i tylko jednym okiem widział jako tako. Drugie miał zupełnie zamknięte.
— Niech ja dostanę w swoje ręce tego cholernego… chuligana.
Ojciec Mattiasa zacisnął pięści, łzy napłynęły mu do oczu. Gösta znów pomyślał, że wolałby nie mieć do czynienia z krewnymi ofiar i ich emocjami, ale skoro już tu jest, lepiej mieć to za sobą. Zwłaszcza że im dłużej patrzył na zmasakrowaną twarz Mattiasa, tym bardziej czuł się winny.
— Proszę to zostawić policji — powiedział, siadając koło nich. Przedstawił się, patrząc im prosto w oczy, by się upewnić, że go słuchają. — Przesłuchaliśmy Pera Ringholma. Przyznał się do pobicia, poniesie konsekwencje. Nie wiem jakie, to zależy od prokuratora.
— Ale chyba został zatrzymany? — Matce Mattiasa drżały wargi.
— Nie. Prokurator tylko w wyjątkowych wypadkach podejmuje decyzję o zatrzymaniu w areszcie nieletniego. W praktyce to się prawie nie zdarza. Dlatego na czas postępowania wrócił z matką do domu. Zawiadomiliśmy też opiekę społeczną.
— Więc on sobie jedzie do domu, do mamusi, podczas gdy mój syn leży tutaj i…
Ojcu Mattiasa załamał się głos. Patrzył to na Göstę, to na syna.
— To tymczasowa sytuacja. Ale poniesie konsekwencje. Gwarantuję. A teraz chciałbym, o ile to możliwe, zamienić kilka słów z państwa synem, żeby się upewnić co do wszystkich faktów.
Rodzice Mattiasa spojrzeli po sobie i skinęli głowami.
— Okej, ale pod warunkiem, że go to nie zmęczy. Budzi się co jakiś czas, dostał leki przeciwbólowe.
— Nie będę go naciskać — zapewnił ich Gösta i przyciągnął krzesło do łóżka Mattiasa.
Musiał się mocno starać, żeby zrozumieć jego mamrotanie. W końcu się dowiedział, że było tak, jak zeznał Per. Potem znów zwrócił się do rodziców Mattiasa:
— Czy mógłbym jeszcze pobrać jego odciski palców?
Rodzice Mattiasa znów spojrzeli po sobie. I znów odpowiedział ojciec:
— Jeśli to konieczne… — Nie dokończył, spojrzał na syna oczyma pełnymi łez.
— To potrwa minutę — powiedział Gösta, wyjmując sprzęt.
Chwilę później siedział w samochodzie, na parkingu, i patrzył na pudełko z odciskami palców Mattiasa. Być może okażą się bez znaczenia dla śledztwa, ale w końcu zrobił, co do niego należało. Choć to akurat marna pociecha.
— To ostatni przystanek na dziś, co? — powiedział Martin, wysiadając z samochodu przed redakcją „Bohusläningen”.
— Tak, powinniśmy już wracać.
Paula spojrzała na zegarek. Milczała od chwili, kiedy opuścili biuro Przyjaciół Szwecji. Martin zostawił ją z jej myślami. Rozumiał, że nie jest jej łatwo stawać twarzą w twarz z typami, którzy z góry osądzają człowieka tylko po kolorze skóry, nie zamieniwszy z nim jednego słowa. Wiedział, że to nie może być przyjemne, chociaż jego biała, piegowata twarz i ognistorude włosy nie narażały go na takie spojrzenia. Swoją drogą nasłuchał się w szkole docinków pod swoim adresem. Od tamtej pory minęło jednak sporo czasu. Zresztą to przecież nie to samo.
— Chcielibyśmy porozmawiać z panem Kjellem Ringholmem — powiedziała Paula, podchodząc do recepcji.
— Zaraz go poproszę.
Recepcjonistka podniosła słuchawkę i zawiadomiła Ringholma, że ma gości.
— Proszę usiąść, zaraz po państwa przyjdzie.
— Dziękuję.
Usiedli na fotelach, przy ławie. Po kilku minutach zjawił się tęgawy, ciemnowłosy mężczyzna z wielką brodą. Paula pomyślała, że jest bardzo podobny do Björna. A może Benny’ego[20]. Nie umiała ich rozróżnić.
— Kjell Ringholm — przedstawił się, wyciągając rękę. Uścisk miał tak mocny, że Martin aż się skrzywił.
— Chodźmy do mojego pokoju.
Poprowadził ich przez redakcję.
— Proszę siadać. Myślałem, że znam wszystkich policjantów z Uddevalli, ale was sobie nie przypominam. Z jakiego wydziału jesteście?
Usiadł za zawalonym papierami biurkiem.
— Nie jesteśmy stąd. Jesteśmy z komisariatu w Tanumshede.
— Ach tak? — zdziwił się.
Pauli wydało się, że poza zdziwieniem było w jego minie jeszcze coś, coś, co natychmiast znikło.
— Słucham, jaką macie do mnie sprawę?
Rozsiadł się wygodnie i splótł ręce na brzuchu.
— Przede wszystkim musimy pana powiadomić, że zatrzymaliśmy dziś pańskiego syna. Za pobicie kolegi ze szkoły — powiedział Martin.
Ringholm gwałtowie wyprostował się na krześle.
— Co pan mówi? Zatrzymaliście Pera? Kogo… Jak się czuje ten… — mówił szybko, potykając się o słowa.
Paula zwlekała z odpowiedzią.
— Na szkolnym dziedzińcu pobił kolegę, Mattiasa Larssona. Chłopak trafił do szpitala w Strömstad. Podobno jego stan jest stabilny, ale odniósł poważne obrażenia.
— Co… — Ringholm sprawiał wrażenie, jakby to do niego nie docierało. — Dlaczego nikt wcześniej do mnie nie dzwonił? Z tego, co mówicie, wynika, że było to kilka godzin temu.
— Per prosił, żebyśmy wezwali matkę. Przyjechała do komisariatu i była obecna przy przesłuchaniu. Potem pozwoliliśmy mu z nią wrócić do domu.
— Cóż, pewnie zdążyliście zauważyć, że sytuacja rodzinna nie jest idealna.
Przyglądał im się badawczo.
— Rzeczywiście, podczas przesłuchania zorientowaliśmy się, że są pewne… problemy. — Martin zrobił małą przerwę. — Dlatego zgłosiliśmy sprawę do opieki społecznej. Niech się temu przyjrzą.
Ringholm westchnął.
— Przyznaję, powinienem był się tym zająć wcześniej… Ale ciągle mi coś wypadało… Sam nie wiem…
Spojrzał na stojące na biurku zdjęcie: blondynka z dwojgiem dzieci, mniej niż dziesięcioletnich. Zapadła cisza.
— Co teraz będzie?
— Zajmie się tym prokurator. Zdecyduje, czy i jakie wdrożyć postępowanie. Ale sprawa jest poważna…
Ringholm machnął ręką.
— Wiem, rozumiem. Wierzcie, że nie chcę tego bagatelizować i zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Chciałbym od was usłyszeć jakieś konkrety. Jak wam się wydaje…
Znów spojrzał na zdjęcie, potem na policjantów.
— Trudno powiedzieć — odpowiedziała Paula. — Domyślam się, że trafi do zakładu poprawczego.
Ringholm z rezygnacją kiwnął głową.
— Może to i dobrze. Od dawna są z nim… problemy. Może teraz coś do niego dotrze. Nie było mu łatwo. Nie kontaktowałem się z nim dostatecznie często, a jego matka… Wiecie, jak wygląda sytuacja. Kiedyś tak nie było. To ten rozwód… — Znów zerknął na zdjęcie. — Ciężko to zniosła…
— Jest jeszcze jedna rzecz.
Martin pochylił się do przodu, uważnie obserwując Ringholma.
— Słucham?
— Podczas przesłuchania wyszło na jaw, że w czerwcu Per włamał się do pewnego domu i został przyłapany przez właściciela, Erika Frankla. O ile nam wiadomo, nie jest to dla pana nowina.
Ringholm chwilę milczał, potem potrząsnął głową.
— To prawda. Erik Frankel zamknął Pera w bibliotece i zadzwonił do mnie. Pojechałem tam. — Uśmiechnął się krzywo. — Nawet zabawny widok: Per wśród książek. Prawdopodobnie pierwszy i jedyny raz w życiu.
— Włamanie to nic śmiesznego — stwierdziła sucho Paula. — To poważna sprawa. I mogła się źle skończyć.
— Wiem, przepraszam. Kiepski dowcip. — Ringholm uśmiechnął się przepraszająco. — Ale uzgodniliśmy, że nie będziemy z tego robić sprawy. Erik był zdania, że Per już dostał nauczkę i że to się już nie powtórzy. I tyle. Zabrałem Pera, zmyłem mu głowę i…
Z rezygnacją wzruszył ramionami.
— Ale rozmawialiście chyba o czymś jeszcze. Syn słyszał, jak Frankel mówił panu, że wie coś, co mogłoby pana zainteresować jako dziennikarza. Według Pera umówiliście się na spotkanie przy innej okazji. Coś pan sobie przypomina?
Cisza. Po chwili Ringholm potrząsnął głową.
— Nie, nic takiego sobie nie przypominam. Per albo zmyśla, albo źle zrozumiał. Erik mówił, że mogę się do niego zgłosić, gdybym potrzebował pomocy, gdybym nie mógł dotrzeć do jakichś dokumentów dotyczących nazizmu.
Martin i Paula spojrzeli na niego z powątpiewaniem. Nie wierzyli w ani jedno słowo. Było dla nich oczywiste, że kłamie, ale nie mieli dowodów.
— Nie wie pan przypadkiem, czy pański ojciec i Erik Frankel utrzymywali kontakty? — spytał w końcu Martin.
Ringholm rozluźnił się, jakby mu ulżyło, że zmienili temat.
— O ile wiem, nie. Z drugiej strony nie orientuję się, co robi mój ojciec, i nie jestem ciekaw. Chyba że dotyczy to tego, o czym piszę w gazecie.
— Nie ma pan wrażenia, że to dziwne? — powiedziała z zaciekawieniem Paula. — Że donosi pan na własnego ojca?
— Kto jak kto, ale pani powinna sobie zdawać sprawę, jak ważna jest walka z ksenofobią — odparł Ringholm. — Nienawiść do cudzoziemców toczy to społeczeństwo jak rak. Trzeba z tym walczyć wszelkimi środkami. A skoro tak się złożyło, że mój własny ojciec szerzy tę chorobę… trudno. To jego wybór. — Ringholm rozłożył ręce. — Nic nas nie łączy poza tym, że zrobił dziecko mojej matce. Przez całe dzieciństwo spotykałem się z nim tylko podczas widzeń w więzieniu. Gdy dorosłem na tyle, żeby samodzielnie myśleć i podejmować decyzje, uznałem, że ojciec nie jest w moim życiu osobą pożądaną.
— I nie utrzymujecie żadnych kontaktów? A Per utrzymuje? — spytał Martin raczej z ciekawości niż z przekonania, że może to być istotne dla śledztwa.
— Ja nie utrzymuję. Niestety udało mu się wmówić mojemu synowi całą masę bzdur. Dopóki Per był mały, pilnowaliśmy, żeby się nie spotykali, ale odkąd chodzi własnymi drogami… niestety nie udaje się to tak, jak byśmy chcieli.
— Nie mamy więcej pytań. Na razie — dodał Martin, wstając.
Paula poszła za jego przykładem. Już w drzwiach Martin przystanął.
— Jest pan pewien, że nie wie pan o Eriku Franklu ani od niego o niczym, o czym powinniśmy wiedzieć?
Ich spojrzenia się spotkały. Przez mgnienie oka wydawało się, że Ringholm się waha. Potem zdecydowanie potrząsnął głową i powiedział:
— Nie, nie wiem. Na pewno.
Tym razem też mu nie uwierzyli.
Margareta się denerwowała. Od wczorajszej wizyty ojca dzwoniła do rodziców i nikt nie odbierał telefonu. Było to dziwne i niepokojące. Zawsze uprzedzali, gdy gdzieś się wybierali, ale ostatnio nie robili tego zbyt często. Co wieczór dzwoniła do nich i chwilę gawędzili. Od wielu lat był to swoisty rytuał, nie przypominała sobie, żeby rodzice kiedykolwiek nie odebrali telefonu. Tym razem wielokrotnie wybierała znany na pamięć numer, ale nikt nie podnosił słuchawki. Już wczoraj wieczorem chciała do nich zajrzeć, ale mąż, Owe, przekonał ją, żeby dała spokój i poczekała do rana, bo pewnie po prostu poszli wcześniej spać. Nastał ranek, zaraz będzie przedpołudnie, ale nadal nikt nie odbiera. Ogarniał ją coraz większy niepokój. Była coraz bardziej przekonana, że coś się stało. Było to jedyne wytłumaczenie.
Włożyła buty i kurtkę i wyszła. Do domu rodziców doszła w dziesięć minut. Przez całą drogę złościła się na siebie, że posłuchała męża i nie poszła już wczoraj. Czuła, że coś jest nie tak.
Z odległości kilkuset metrów dostrzegła stojącą przed drzwiami postać. Zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć, ale dopiero gdy podeszła bliżej, rozpoznała Erikę Falck, pisarkę.
— Mogę w czymś pomóc? — spytała uprzejmie, choć zdawała sobie sprawę, że w jej głosie wyraźnie słychać niepokój.
— Chciałabym się spotkać z Brittą, ale nikt nie otwiera.
Stojąca na ganku jasnowłosa kobieta była zakłopotana.
— Dzwonię do rodziców od wczoraj, ale nikt nie odbiera. Sprawdzę, czy wszystko u nich w porządku — powiedziała Margareta. — Proszę wejść ze mną, może pani zaczekać w przedpokoju. — Margareta sięgnęła do belki podtrzymującej daszek nad drzwiami i wzięła klucz. Ręka jej drżała, kiedy otwierała drzwi. — Proszę, niech pani wejdzie. Ja pójdę zobaczyć — powiedziała.
Cieszyła się, że nie jest sama. Właściwie należało przed wyjściem z domu zadzwonić do którejś z sióstr, może nawet do obu, ale nie umiałaby ukryć, że zżera ją niepokój.
Obeszła parter. Wszędzie panował ład i porządek, wszystko wyglądało jak zwykle.
— Mamo? Tato? — zawołała, ale nie usłyszała odpowiedzi. Wystraszyła się, niemal zaparło jej dech. Zdecydowanie powinna była przyjść z siostrami. — Niech pani tu zostanie, pójdę zobaczyć na górę — powiedziała do Eriki.
Szła powoli po schodach, niemal umierając ze strachu. Na piętrze panowała nienaturalna cisza, ale gdy doszła do ostatniego stopnia, dobiegł ją cichy odgłos. Jakby szloch, płacz małego dziecka. Przystanęła i nasłuchiwała. Odgłos dochodził z sypialni rodziców. Z walącym sercem powoli otworzyła drzwi. Potrzebowała kilku sekund, żeby zrozumieć, co widzi. Potem jak przez mgłę usłyszała własny głos wołający na pomoc.
Gdy zadzwonił do drzwi, otworzył Per.
— Dziadek…
Wyglądał jak psiak, który bardzo chciałby, żeby go ktoś pogłaskał.
— Coś ty znowu narobił? — powiedział szorstko Frans, wciskając się do przedpokoju.
— Ale ja… on pieprzył straszne głupoty. Miałem może nic nie mówić? — Per czuł się urażony. Liczył, że chociaż dziadek go zrozumie. — To i tak nic w porównaniu z tym, co ty robiłeś — powiedział wyzywająco, ale nie odważył się spojrzeć mu w oczy.
— Właśnie dlatego wiem, co mówię! — Frans złapał wnuka za ramiona i potrząsnął nim, zmuszając, żeby na niego spojrzał. — Usiądziemy, porozmawiamy. Może wleję trochę oleju do tego twojego zakutego łba. A gdzie mama?
Frans rozejrzał się, gotów walczyć z Cariną o prawo do spotkania się z wnukiem.
— Pewnie śpi. Musi wytrzeźwieć — powiedział Per, człapiąc do kuchni. — Zaczęła chlać już wczoraj, zaraz jak wróciliśmy do domu. A jak się kładłem w nocy, jeszcze piła. Ale od jakiegoś czasu jest cisza.
— Zajrzę do niej. A ty nastaw kawę — powiedział Frans.
— Ale ja nie wiem jak… — zaprotestował płaczliwie Per.
— No to czas się nauczyć — wypalił Frans, idąc do sypialni Cariny.
— Carina — powiedział głośno i wszedł do pokoju.
W odpowiedzi usłyszał głośne chrapnięcie. Leżała na łóżku w takiej pozycji, jakby miała zaraz spaść na podłogę. Jedna ręka zwisała. W pokoju śmierdziało przetrawionym alkoholem i wymiocinami.
— Cholera jasna — zaklął.
Musiał głębiej odetchnąć. Dopiero potem podszedł, położył jej rękę na ramieniu i potrząsnął.
— Carina, trzeba wstawać.
Nadal nie reagowała. Rozejrzał się. Rzucił okiem w stronę łazienki. Wszedł i zaczął przygotowywać kąpiel. Wanna zaczęła się napełniać. Z obrzydzeniem rozebrał Carinę. Poszło mu szybko, bo miała na sobie tylko stanik i majtki. Potem zawinął ją w kołdrę i tak zaniósł do łazienki, a później bez ceregieli wrzucił do wody.
— Co jest, do cholery! — parsknęła wyrwana ze snu była synowa. — Co ty wyprawiasz?
Nie odpowiedział. Otworzył szafę, wyjął czyste ubrania i położył je na sedesie, obok wanny.
— Per nastawił kawę. Umyj się, ubierz i przyjdź do kuchni.
Przez chwilę wydawało mu się, że Carina będzie protestować, ale tylko przytaknęła.
— Udało ci się w końcu uruchomić maszynkę? — spytał wnuka.
Per siedział przy kuchennym stole i ogryzał skórki u paznokci.
— Coś tam leci — burknął. — Ale kawa na pewno będzie ohydna.
Frans spojrzał na smolisty płyn ściekający do szklanego pojemnika.
— W każdym razie mocna.
Dłuższą chwilę siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Dziwne uczucie, patrzeć na drugiego człowieka i widzieć powtórkę własnej historii. Bo widział u wnuka cechy własnego ojca. Ojca, którego nie zabił, i nie mógł tego odżałować. Gdyby to zrobił, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdyby całą kipiącą złość skierował przeciw człowiekowi, który na to zasłużył, nie buzowałaby w nim teraz bez kierunku i celu. Zdawał sobie sprawę, że ta złość nadal w nim jest, chociaż nie pozwalał jej wybuchać, jak dawniej, w latach młodości. Teraz on panował nad gniewem, nie odwrotnie. To właśnie próbował uzmysłowić wnukowi. Gniew to nic złego. Chodzi tylko o to, żeby samemu decydować, kiedy mu dać upust. Wściekłość jest jak dobrze wycelowana strzała, a nie jak topór, którym się wywija nad głową. Sam tego doświadczył i miał z tego tyle, że kawał życia spędził w więzieniu. A teraz jego własny syn nie może na niego patrzeć. Teraz nie ma nikogo. Również wśród członków organizacji. Nie popełnił błędu, nie uważał ich za przyjaciół. Wszyscy byli zbyt pochłonięci własnym gniewem, aby móc nawiązywać takie relacje. Mieli jedynie wspólny cel. To wszystko.
Patrzył na Pera i widział w nim swego ojca, ale i siebie. I Kjella. Syna, którego próbował poznać podczas krótkich widzeń w więzieniu i wtedy, kiedy przez jakiś czas przebywał na wolności. Ale było to przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie. Nie był nawet pewien, czy go kocha. Może kiedyś kochał. Może kiedyś drgnęło mu serce, gdy Rakel przyszła z nim na widzenie. Nie pamiętał.
Najdziwniejsze, że siedząc z wnukiem przy kuchennym stole, nie przypominał sobie, by kochał kogokolwiek poza Elsy. Minęło sześćdziesiąt lat, ale ona wryła mu się w pamięć. Ona i wnuk. Jedyne osoby, na których mu kiedykolwiek zależało. Które umiały wyzwolić w nim jakieś uczucia. Wszystko inne było martwe, zabite przez ojca. Dawno nie wracał myślami do tamtych czasów. Do ojca i całej reszty. A teraz, nagle, przeszłość powróciła. Pora o niej pomyśleć.
— Ojciec dostanie szału, jak się dowie, że tu przychodzisz.
Carina stała w drzwiach. Chwiała się lekko, ale była czysta i ubrana. Włosy miała zupełnie mokre. Zarzuciła ręcznik na ramiona, żeby nie zamoczyć sweterka.
— Nie obchodzi mnie, co pomyśli Kjell — odparł sucho Frans.
Wstał i nalał kawy sobie i Carinie.
Usiadła i spojrzała na filiżankę smolistej cieczy.
— To się nie nadaje do picia — powiedziała.
— Masz to wypić.
Frans przystąpił do otwierania wszystkich szafek i szuflad.
— Co ty robisz? — Carina wypiła łyk kawy i skrzywiła się. — Odwal się od moich szafek!
Frans nie odpowiedział. Po kolei wyjmował z szafek butelki, a zawartość wylewał do zlewu.
— Nie wtrącaj się! Nic ci do tego! — krzyknęła.
Per wstał, chciał wyjść.
— Siedź — powiedział rozkazującym tonem Frans. — Doprowadzimy sprawę do końca.
Per posłuchał i opadł na krzesło.
Po godzinie w całym domu nie było nawet kropli wódki. Tylko sama naga prawda.
Kjell patrzył na ekran komputera. Sumienie nie dawało mu spokoju. Po wczorajszej rozmowie z policjantami zbierał się, żeby pojechać do Pera i Cariny, ale nie miał siły. Nie wiedział, jak się do tego zabrać, i przeraził się, bo czuł, że daje za wygraną. Zawsze był gotów stawać do walki z wrogami, z władzą i neonazistami. Nie czuł znużenia, nawet gdy była to walka z wiatrakami. Ale gdy chodziło o jego byłą rodzinę, Pera i Carinę, nie wystarczyło mu siły. Zjadły ją wyrzuty sumienia.
Spojrzał na zdjęcie Beaty i dzieci. Oczywiście kochał Magdę i Lokego, nie chciałby, żeby ich nie było w jego życiu… ale wszystko potoczyło się za szybko, i w dodatku nie w tę stronę. Porwał go bieg wydarzeń. Czasem się zastanawiał, czy nie wynikło z tego więcej złego niż dobrego. Może po prostu miał zły okres. Może przeżywał coś w rodzaju kryzysu wieku średniego i spotkał Beatę w złym momencie. Początkowo nie mógł uwierzyć, że taka ładna, młoda dziewczyna mogła się zainteresować kimś takim jak on. Przecież powinna go uważać za starca. Ale ona się zakochała, a on nie umiał się jej oprzeć. Szedł z nią do łóżka, odurzał się nagim jędrnym ciałem i pełnymi podziwu spojrzeniami. Nie potrafił trzeźwo myśleć, zrobić kroku w tył i podjąć racjonalnej decyzji. Dał się ponieść, odurzyć. Jak na ironię sytuacja wymknęła mu się z rąk właśnie wtedy, gdy pojawiły się pierwsze oznaki otrzeźwienia. Gdy poczuł się znudzony, bo rozmawiając z nią, nie mógł liczyć na żadną ripostę, bo nie miała pojęcia ani o lądowaniu na Księżycu, ani o powstaniu na Węgrzech. Znudził go nawet dotyk jej gładkiej skóry.
Pamiętał chwilę, gdy wszystko runęło. Jakby to było wczoraj. Randka w kawiarni. Jej wielkie, promienne niebieskie oczy, gdy mu oznajmiła, że zostanie ojcem. Będą mieli dziecko i musi powiedzieć Carinie, jak od dawna obiecywał.
Wtedy nagle zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Pamiętał, jaki poczuł ciężar w piersi, gdy sobie uświadomił, że to błąd nie do naprawienia. Miał ochotę wstać i zostawić ją w kawiarni. Pójść do domu, położyć się na kanapie obok Cariny i razem z nią obejrzeć dziennik. Pięcioletni Per spałby spokojnie w swoim łóżeczku.
Ale męski instynkt podpowiedział mu, że to nie wchodzi w rachubę. Bo są kochanki, które nie pójdą do żony, i takie, które pójdą. Domyślał się, do której kategorii należy Beata. Nie będzie się zastanawiać, kogo i co zniszczy, jeśli sama poczuje się zraniona. Podepcze wszystko, całe jego życie, i nawet się nie obejrzy. A on zostanie sam na zgliszczach.
Wiedział o tym, więc zachował się jak tchórz. Nie mógł znieść myśli, że mógłby zostać sam w jakiejś nędznej kawalerce i wpatrując się w ściany, zadawać sobie pytanie, co się stało z jego życiem. Więc wybrał jedyne możliwe wyjście. To, które zaproponowała Beata. Wygrała. Rzucił Carinę i Pera, jak rzuca się śmieć przy drodze. Tak właśnie się poczuli: odrzuceni. Upokorzył i zniszczył Carinę, a jednocześnie utracił Pera. Taką cenę zapłacił za przyjemność dotykania młodego ciała.
Może udałoby mu się nie stracić syna, gdyby umiał sobie poradzić z poczuciem winy. Ciążyło mu w piersi jak głaz. Ale nie umiał. Co jakiś czas wtrącał się w jego wychowanie, pozował na autorytet i z kiepskim skutkiem bawił się w tatusia.
Już nie znał swojego syna, stał się dla niego obcym człowiekiem. Wiedział, że nie będzie nawet próbował. Stał się taki sam jak jego ojciec. Taka była gorzka prawda. Całe życie nienawidził ojca za to, że wybrał życie, które go odcięło od syna.
Zdał sobie sprawę, że zrobił to samo.
Grzmotnął pięścią w stół, jakby chciał zagłuszyć ból w sercu bólem fizycznym. Nie pomogło. Wysunął dolną szufladę biurka, żeby się zająć jedyną rzeczą, która była w stanie odwrócić jego uwagę.
Spojrzał na teczkę. Przez chwilę kusiło go, żeby oddać materiały policjantom, ale nie pozwolił mu na to dziennikarski honor. Frankel nie przyniósł tego dużo. Zjawił się w redakcji i długo krążył wokół tematu, jakby nie był pewien, co i ile może powiedzieć. W pewnym momencie Kjellowi wydawało się nawet, że obróci się na pięcie i wyjdzie, nie ujawniając nic.
Otworzył teczkę. Żałował, że nie zdążył wypytać Erika, co ma zrobić i gdzie szukać. Dostał tylko kilka wycinków. Erik dał mu je bez słowa wyjaśnienia.
— Co mam z tym zrobić? — spytał Kjell, rozkładając ręce.
— To już twoja sprawa — odparł Erik. — Rozumiem, że jesteś zdziwiony, ale nie odpowiem. Nie potrafię. Dostarczam ci narzędzi. Reszta należy do ciebie.
I wyszedł, zostawiając Kjella przy biurku, z teczką z trzema wycinkami z gazet.
Kjell podrapał się w brodę i otworzył teczkę. Czytał te materiały, nawet po kilka razy, ale ciągle coś mu wypadało i nie pozwalało zająć się nimi na serio. Właściwie wątpił, czy jest sens poświęcać im aż tyle czasu. Staremu mogło się już zacząć mieszać w głowie. Zresztą jeśli materiały są rzeczywiście tak sensacyjne, jak sugerował, mógłby mówić otwartym tekstem. Ale teraz wszystko się zmieniło, Erik Frankel został zamordowany. Nagle Kjell poczuł, że ta teczka go parzy.
Pora zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Już wiedział, od czego zacząć. Od jedynego wspólnego mianownika łączącego trzy teksty, czyli od Hansa Olavsena, bojownika norweskiego ruchu oporu.