3


Kristiansand 1943

Przez całą drogę do Norwegii męczyła go choroba morska. Innym jakoś nie dokuczała. Przyzwyczaili się. Dorastali na morzu. Ojciec mawiał, że czują morze w nogach. Poruszali się pewnie po pokładzie, amortyzując huśtanie, i nigdy nie cierpieli na mdłości podchodzące z żołądka do gardła. Axel ciężko oparł się o reling. Najchętniej wychyliłby się i zwymiotował, ale uważał, że to poniżające, i nie chciał się narażać na docinki. Wiedział, że nie byłyby złośliwe, ale duma nie pozwalała mu znosić kpin rybaków. Wkrótce dopłyną na miejsce. Wystarczy, że znajdzie się na lądzie, a mdłości miną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wiedział o tym z doświadczenia. Nieraz pływał już na tej trasie.

— Widać ląd! — zawołał szyper Elof. — Za dziesięć minut będziemy na miejscu. — Stojąc przy sterze, rzucił Axelowi długie spojrzenie.

Axel podszedł do niego. Stary był ogorzały od słońca i wiatru, skórę miał pomarszczoną od wystawiania się na pogodę i niepogodę.

— Wszystko u ciebie w porządku? — spytał cicho, rozglądając się dokoła. Niemieckie jednostki zacumowane jedna przy drugiej w porcie Kristiansand przypominały o rzeczywistości. Niemcy podbili Norwegię. Szwecja na razie uniknęła tego losu, ale nikt nie wiedział, jak długo to potrwa. Na razie Szwedzi bacznie obserwowali, co się dzieje u sąsiadów z zachodu. Przyglądali się również poczynaniom Niemców w innych częściach Europy.

— Pilnujcie swoich spraw, ja przypilnuję swoich — odparł Axel. Zabrzmiało to bardziej szorstko, niż zamierzał, ale miał wyrzuty sumienia, że naraża załogę na ryzyko, które wolałby ponosić sam. Musiał sobie przypomnieć, że przecież nikogo do niczego nie zmusza. Gdy spytał, czy mógłby czasem popłynąć z nimi z… towarem, Elof z miejsca się zgodził. Nigdy nie musiał się tłumaczyć, co przewozi, a Elof nigdy nie pytał. Reszta załogi „Elfridy” też nie.

Zacumowali w porcie i przygotowali papiery do kontroli. Niemcy niczego nie zostawiali przypadkowi. Przed przystąpieniem do rozładunku musieli załatwić formalności. Kiedy to zrobili, zaczęli wyładowywać części maszyn. Oficjalnie to był ich ładunek. Norwegowie odbierali towar pod okiem Niemców stojących z bronią gotową do strzału. Axel czekał, aż zapadnie zmrok. Dopiero wtedy mógł wyładować swój towar. Najczęściej była to żywność. Żywność i informacje. Tym razem też tak było.

W pełnej napięcia ciszy zjedli obiad. Axel niecierpliwie wyczekiwał umówionej godziny. Wszyscy aż podskoczyli, gdy rozległo się ostrożne pukanie w szybę. Axel schylił się, wyjął deski z podłogi i zaczął wyładowywać drewniane paki. Ostrożnie, w milczeniu wynosili je na nabrzeże. Z pobliskiego baraku słyszeli głośną rozmowę Niemców. O tej porze sięgali już po mocniejsze trunki, więc okoliczności sprzyjały. Pijanych Niemców łatwiej było oszukać niż trzeźwych.

Krótkie „dziękuję” po norwesku i ładunek znikł w ciemnościach. Kolejny raz poszło gładko. Wszedł do nadbudówki z uczuciem ogromnej ulgi. Spojrzały na niego trzy pary oczu, ale nikt się nie odezwał. Elof tylko skinął głową, a potem odwrócił się, żeby nabić fajkę. Axel poczuł ogromną wdzięczność dla tych ludzi. Z takim samym spokojem stawiali czoło burzom i Niemcom. Już dawno zrozumieli, że nie da się zmienić kolei losu i życia. Człowiek robi, co może, i żyje, jak się da, a reszta jest w ręku Boga.

Axel poszedł się położyć. Był tak wyczerpany, że od razu zasnął, kołysany do snu lekkim bujaniem łodzi i pluskaniem wody o kadłub. W baraku stojącym na nabrzeżu głosy Niemców wznosiły się i opadały. Po jakimś czasie zaczęli śpiewać, ale wtedy Axel już spał.



No to co wiemy na tę chwilę?

Mellberg rozejrzał się po pokoju socjalnym. Kawa zaparzona, drożdżówki na stole, wszyscy obecni.

Paula odchrząknęła.

— Skontaktowałam się z bratem denata, Axelem. Dowiedziałam się, że pracuje w Paryżu i tam zawsze spędza lato. Już jest w drodze do domu. Gdy mu powiedziałam o śmierci brata, wydawał się załamany.

— Wiemy, kiedy wyjechał ze Szwecji? — spytał Martin.

Paula zajrzała do notatek.

— Powiedział, że trzeciego czerwca. Oczywiście sprawdzę to.

Martin skinął głową.

— Dostaliśmy już wstępny raport od Torbjörna i jego ekipy? — Mellberg ostrożnie poruszył stopami. Zaczęły mu drętwieć, bo Ernst położył się na nich całym ciężarem. A on nie mógł się zdobyć na to, żeby go zepchnąć.

— Jeszcze nie — powiedział Gösta, sięgając po drożdżówkę. — Rano z nim rozmawiałem i może jutro coś przyśle.

— Dopilnuj tego — odparł Mellberg.

Znów spróbował odsunąć stopy, ale Ernst przesunął się za nimi.

— Czy na tym etapie mamy jakichś podejrzanych? Miał wrogów? Może dostawał pogróżki? Cokolwiek?

Mellberg spoglądał wyczekująco na Martina, ale Martin potrząsnął głową.

— W każdym razie nic nam o tym nie wiadomo. Musimy jednak pamiętać, że zainteresowania miał dość kontrowersyjne. Temat nazizmu potrafi doprowadzić ludzi do białej gorączki.

— Można by pojechać do jego domu i sprawdzić, czy w jakiejś szufladzie nie leżą listy z pogróżkami czy coś takiego.

Wszyscy spojrzeli na Göstę ze zdziwieniem. Nieczęsto występował z inicjatywą, ale jak już z czymś wyszedł, przypominało to wybuch wulkanu, którego nie da się zignorować.

— Weź Martina i jedźcie po odprawie — powiedział Mellberg, uśmiechając się z zadowoleniem do Gösty.

Ten kiwnął głową i natychmiast odzyskał swój zwykły, nieobecny wyraz twarzy. Chęć życia odzyskiwał jedynie na polu golfowym. Koledzy wiedzieli o tym od dawna, zdążyli się nawet z tym pogodzić.

— Paula, pilnuj powrotu brata, jak mu tam… Axel, tak? Żebyśmy z nim porozmawiali. Jeszcze nie wiemy, kiedy zabito Erika Frankla. Można na przykład założyć, że to brat uderzył go w głowę, a potem uciekł z kraju. Więc bądźcie na lotnisku, jak tylko wysiądzie z samolotu. Właśnie, kiedy przylatuje?

Paula znów zajrzała do notatek.

— Jutro, kwadrans po dziewiątej, na Landvetter[5].

— Okej. Najpierw go tu przywieźcie.

Teraz już Mellberg musiał odsunąć zdrętwiałe stopy. Mrowiły go nieprzyjemnie. Ernst wstał, spojrzał na niego z urazą i ze spuszczonym ogonem wyszedł z pokoju. Poszedł na swoje posłanie w gabinecie Mellberga.

— To wygląda na prawdziwą miłość — powiedziała ze śmiechem Annika, patrząc na wychodzącego psa.

— Tak… — Mellberg patrzył w stół, odchrząknął. — Właśnie miałem spytać, kiedy stąd zabiorą tego kundla.

Annika zrobiła niewinną minę.

— To nie takie proste. Dzwoniłam po ludziach. Nikt nie może wziąć do siebie tak dużego psa, więc gdybyś mógł go przetrzymać jeszcze kilka dni… — Annika spoglądała na szefa wielkimi niebieskimi oczyma.

Mellberg stęknął.

— Dobrze, jeszcze kilka dni wytrzymam z tym psiskiem, ale jeśli nie znajdziesz mu domu, wyląduje na ulicy.

— Dzięki, Bertil, to bardzo ładnie z twojej strony. Postaram się.

Mellberg nie widział, jak Annika mruga do kolegów, a oni powstrzymali się od śmiechu. Domyślali się, co knuje. Spryciula, bez dwóch zdań.

— W takim razie wracamy do pracy. — Mellberg wyszedł, powłócząc nogami.

— Słyszeliście, co mówił szef — powiedział Martin, wstając. — Gösta, jedziemy?

Gösta wyglądał, jakby już żałował, że się odezwał. Ten pomysł oznaczał więcej pracy, ale kiwnął niedbale głową i poszedł za Martinem. Trzeba jakoś przetrwać do weekendu. Rozkwitnie o siódmej rano, w sobotę i w niedzielę. Całą resztę trzeba uznać za dojazd na pole golfowe.


Myśli o Eriku Franklu i medalu nie dawały Erice spokoju przez cały wieczór. Próbowała je odgonić, co udawało się raz na parę godzin, bo wreszcie ruszyła z pisaniem. Wystarczyło jednak, że trochę się rozproszyła, a już wracały. Erik Frankel pozostał w jej pamięci jako miły, uprzejmy pan, który ożywiał się, gdy mówił o swojej pasji, czyli czasach nazizmu.

Zapisała dokument i przez chwilę się wahała. A potem otworzyła najpierw Explorera, a następnie wyszukiwarkę Google. W okienku wpisała „Erik Frankel” i wcisnęła enter. Wyskoczyło sporo wyników. I tylko kilka odnoszących się do innych osób. Większość dotyczyła tego Erika Frankla. Erika ponad godzinę klikała w kolejne informacje. Urodzony w 1930 roku we Fjällbace. Miał tylko jednego brata, starszego o cztery lata Axela. Ojciec był lekarzem we Fjällbace, w latach 1935–1954. Dom, w którym mieszkał z bratem, odziedziczyli po rodzicach. Szukała dalej. Nazwisko Erika Frankla pojawiało się na wielu forach dotyczących nazizmu, ale nie znalazła nic, co by świadczyło o tym, że sympatyzował z tą ideologią. Wręcz przeciwnie. W kilku wypowiedziach można się jednak było doszukać mimowolnego podziwu dla niektórych aspektów nazizmu, a przynajmniej pewnej fascynacji, która wyraźnie była motywem jego działania.

Zamknęła okienko Explorera i splotła ręce na karku. Nie miała czasu się tym zajmować, ale była bardzo zaciekawiona.

Drgnęła, kiedy usłyszała pukanie za plecami.

— Nie przeszkadzam? — Patrik wsunął głowę.

— Nie, proszę. — Obróciła się do niego na krześle.

— Chciałem tylko powiedzieć, że Maja śpi, a ja chciałbym wyskoczyć coś załatwić. Mogłabyś zerknąć? — Podał jej elektroniczną nianię.

— Wiesz… powinnam pracować. — Westchnęła w duchu. — Co masz do załatwienia?

— Dostałem awizo i chciałbym odebrać książki z poczty. Potem muszę iść do apteki po krople do nosa. Przy okazji oddałbym kupon totka. No i zrobiłbym zakupy.

W tym momencie Erika poczuła się bardzo zmęczona. Przypomniała sobie, ile spraw musiała załatwiać z Mają w wózku albo na ręku. Często była potem cała mokra. I nie miała nikogo, kto by przypilnował Mai, żeby mogła polecieć jak strzała i spokojnie wszystko załatwić. Odpędziła od siebie te myśli, nie chciała się czepiać, nie chciała wyjść na zrzędę.

— Oczywiście, popilnuję — odpowiedziała, starając się, by jej uśmiech sięgnął oczu. — Skoro śpi, będę mogła pracować.

— To miło z twojej strony. — Patrik pocałował ją w policzek i zamknął za sobą drzwi.

— Pewnie, że miło — mruknęła do siebie Erika.

Wróciła do Worda, odganiając od siebie myśli o Eriku Franklu.

Zdążyła położyć palce na klawiaturze, gdy zatrzeszczał czujnik elektronicznej niani. Znieruchomiała. To pewnie nic takiego, Maja tylko się poruszyła w łóżeczku. Czasem czujnik podnosił fałszywy alarm. Samochód właśnie ruszył spod domu, Patrik odjechał. Erika spojrzała na ekran, chciała napisać kolejne zdanie. Znów zatrzeszczało. Spojrzała na czujnik, jakby chciała go zaczarować, zmusić do milczenia, ale usłyszała głośne: „Uaaaaa!”. A potem: „Mamaaaaa… tataaaaa…”.

Z rezygnacją odsunęła krzesło i wstała. Zawsze tak jest. Przeszła korytarzem do pokoju Mai i otworzyła drzwi. Córeczka stała w łóżeczku, krzycząc wniebogłosy.

— Kochanie, miałaś spać.

Maja potrząsnęła główką.

— Właśnie że tak. Masz spać.

Erika powiedziała to tak zdecydowanie, jak tylko umiała. Ułożyła córeczkę w łóżeczku, ale Maja podskoczyła jak sprężynka.

— Mamaaaa! — krzyczała tak głośno, że szyby drżały.

Erika poczuła, jak wzbiera w niej złość. Znała to na pamięć. Tyle dni karmienia, noszenia, usypiania i bawienia. Kochała swoją córeczkę, a jednocześnie czuła rozpaczliwą potrzebę przekazania odpowiedzialności za nią komuś innemu. Potrzebowała przerwy, chciała znów poczuć się dorosłym człowiekiem, który robi to, co robią dorośli. Tak jak Patrik przez ten rok, który ona spędziła w domu, zajmując się Mają.

Jeszcze raz ułożyła Maję w łóżeczku, ale mała wpadła w furię.

— Masz spać — powiedziała Erika.

Wyszła tyłem i zamknęła drzwi. Gotując się ze złości, chwyciła telefon i energicznie, za mocno naciskając klawisze, wybrała numer komórki Patrika. Uzyskała połączenie i drgnęła, słysząc sygnał dochodzący z parteru. Komórka Patrika leżała na kuchennym stole.

— Do jasnej cholery!

Cisnęła telefon na stół. Wzięła kilka głębszych oddechów. Łzy gniewu napłynęły jej do oczu, choć powtarzała sobie, że świat się nie zawali, jeśli przez chwilę zastąpi Patrika. A jednak. Właśnie o to chodzi, że nie może sobie pozwolić nawet na chwilę przerwy. Nie miała wrażenia, że Patrik przejął pałeczkę.

Trudno. Najważniejsze, żeby nie odbiło się to na Mai. Przecież to nie jej wina. Jeszcze raz głęboko odetchnęła i wróciła do pokoju córki.

Maja poczerwieniała na buzi, w pokoju czuć było wyraźny zapach. Zagadka się wyjaśniła. Dlatego nie mogła zasnąć. Rozczulona, z poczuciem winy, że nie jest dostatecznie dobrą matką, Erika wzięła ją na ręce i zaczęła pocieszać. Tuliła do piersi pokrytą meszkiem główkę.

— Już dobrze, malutka. Zaraz mama zabierze tę wstrętną pieluchę, już nie płacz.

Maja pochlipywała, tuląc się do niej. W kuchni głośno dzwonił telefon Patrika.


Upiornie tu…

Martin przystanął w przedpokoju, nasłuchując charakterystycznych odgłosów starego domu. Skrzypnięć, zgrzytów, świstów wiatru.

Gösta potwierdził skinieniem. Rzeczywiście, atmosfera była dość upiorna. Gösta przypisywał to nie tyle domowi, ile świadomości, co się w tych murach wydarzyło.

— Mówiłeś, że Torbjörn dał nam zielone światło i możemy wchodzić? — spytał Martin.

— Tak, wszystkie badania już porobili.

Gösta kiwnął głową w stronę biblioteki. Wszędzie widać było wyraźne ślady po proszku do pobierania odcisków palców. Zamazane czarne plamy szpecące piękny pokój.

— Dobrze. — Martin wytarł buty o wycieraczkę i ruszył do biblioteki. — Może tu zaczniemy?

— Tak by wypadało — westchnął Gösta, niechętnie podążając za nim.

— Sprawdzę biurko, a ty przejrzyj segregatory.

— Oczywiście. — Gösta znów westchnął, ale Martin tego nie usłyszał. Gösta zawsze wzdychał, gdy miał coś do zrobienia.

Martin ostrożnie podszedł do biurka: ogromnego, misternie rzeźbionego mebla z ciemnego drewna. Według Martina pasowało raczej do angielskiej rezydencji niż do tego przestronnego pokoju. Na blacie panował wzorowy porządek. Były tam tylko pióro i pudełko ze spinaczami, ułożone idealnie równo. Na zabazgranym do ostatniej strony notatniku było trochę krwi. Martin nachylił się, żeby sprawdzić, co tam nakreślono tyle razy. Ignoto militi. Nic mu to nie mówiło. Ostrożnie wyciągał po kolei szuflady biurka i przeglądał zawartość. Nic nie wzbudziło jego zainteresowania. Mógł tylko stwierdzić, że najwyraźniej pracowali przy nim obaj, tak jak dzielili zamiłowanie do porządku.

— Nie sądzisz, że to dziwactwo?

Gösta pokazał Martinowi zawartość jednego z segregatorów. Wszystkie kartki były ułożone niezwykle starannie. Na pierwszej stronie Erik lub Axel pieczołowicie notowali, co znajduje się pod każdą zakładką.

— Mogę powiedzieć tylko tyle, że nie mam takiego porządku w papierach — zaśmiał się Martin.

— Zawsze uważałem, że z ludźmi, którzy mają w domach taki porządek, coś jest nie tak. Według mnie ma to związek z przyuczaniem do nocnika w dzieciństwie czy z czymś takim…

— Może i tak. — Martin uśmiechnął się. Gösta bywał bardzo dowcipny, najczęściej zupełnie niezamierzenie. — Znalazłeś coś? Bo ja nic. — Wsunął ostatnią szufladę.

— Jak dotąd nic. Rachunki, umowy, i tak dalej. Wiesz, trzymali rachunki za prąd od niepamiętnych czasów, według dat. — Gösta potrząsnął głową. — Przejrzyj to.

Sięgnął do regału stojącego za biurkiem po wielki, gruby segregator z czarnym grzbietem i podał go Martinowi.

Martin wziął segregator i usiadł na krześle. Gösta miał rację. Porządek w papierach mieli idealny. Przejrzał wszystko, kartka po kartce. Już ogarniało go zniechęcenie, gdy dotarł do litery P. Rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że pod P mowa o „Przyjaciołach Szwecji”. Martin z zainteresowaniem przerzucał kartki. W prawym górnym rogu każdej z nich widniało logo: korona na tle powiewającej flagi Szwecji. Wszystkie listy przyszły od tego samego nadawcy, Fransa Ringholma.

— Posłuchaj. — Martin zaczął głośno czytać list. Jak wynikało z daty, jeden z ostatnich. — „Mimo dawnych wspólnych dziejów nie mogę dłużej przechodzić do porządku nad faktem, że zwalczasz cele i działalność Przyjaciół Szwecji. Dotychczas, przez wzgląd na dawną przyjaźń, osłaniałem cię, jak mogłem, ale pewne elementy w łonie organizacji patrzą na to niechętnym okiem i przyjdzie czas, że nie będę już mógł cię chronić”. — Martin uniósł brew. — Dalej mniej więcej to samo. — Szybko przekartkował pozostałe listy. W sumie było ich pięć. — Wygląda na to, że Erik Frankel nadepnął na odcisk jakiejś organizacji nazistowskiej, ale, o dziwo, miał w jej szeregach obrońcę. Chyba nie ma wątpliwości, że powinniśmy porozmawiać z Fransem Ringholmem.

— Ringholm… — Gösta patrzył przed siebie w zamyśleniu. — Znam to nazwisko. — Skrzywił się. Próbował sobie przypomnieć, ale nic z tego nie wyszło. Wrócił do segregatorów.

Po ponad godzinie Martin zamknął ostatni i stwierdził:

— Nie znalazłem już nic ciekawego. A ty?

Gösta potrząsnął głową.

— Ja też nie. I nic, co by się odnosiło do tych Przyjaciół Szwecji.

Opuścili bibliotekę i poszli przeszukać pozostałą część domu. Wszędzie znajdowali wyraźne ślady zainteresowania Niemcami i drugą wojną światową. Ale nic takiego, co by mogło zainteresować policję. Dom był urządzony ładnie, choć w staroświeckim stylu, nieco już podniszczony. Na ścianach, a także na komodach i stolikach stały oprawione w stare ramki czarno-białe zdjęcia portretowe rodziców braci i innych krewnych. Odnosiło się wrażenie, że wciąż żyją. Bracia chyba niewiele w domu zmienili i stąd ten klimat staroświeckości. Wrażenie schludności psuła cienka warstewka kurzu.

— Ciekaw jestem, czy sami sprzątają, czy ktoś tu przychodzi — odezwał się Martin i przeciągnął palcem po stojącej w jednej z trzech sypialni na piętrze komodzie.

— Nie wyobrażam sobie, żeby dwaj dziadkowie po siedemdziesiątce sami sprzątali — powiedział Gösta, otwierając drzwi najbliższej szafy. — Jak sądzisz? To pokój Erika czy Axela?

Spoglądał na rząd brązowych marynarek i białych koszul.

— Erika — odparł Martin. Sięgnął po leżącą na nocnym stoliku książkę i pokazał Göście stronę tytułową, na której widniało zapisane ołówkiem nazwisko: Erik Frankel. Była to biografia Alberta Speera. — Architekt Hitlera — odczytał głośno, a potem odłożył książkę na miejsce.

— Po wojnie dwadzieścia lat spędził w więzieniu Spandau — mruknął Gösta.

Martin był zdziwiony.

— Ja też się interesuję drugą wojną światową i sporo czytałem na ten temat. Oglądam programy historyczne na Discovery i tak dalej.

Martin znów się zdziwił. Od dawna razem pracują, a dopiero teraz się dowiaduje, że Gösta ma inne zainteresowania poza golfem.

Jeszcze godzinę przeszukiwali dom, ale nic nowego nie znaleźli. Mimo to gdy wracali do komisariatu, Martin był zadowolony. Nazwisko Frans Ringholm jest jakimś punktem zaczepienia.


W Konsumie panował spokój. Patrik chodził nieśpiesznie między regałami. Czuł ulgę, że mógł wyjść z domu i pobyć sam. Mijał dopiero trzeci dzień jego urlopu ojcowskiego. Z jednej strony cieszył się, że jest z Mają, z drugiej jednak nie mógł się przyzwyczaić, że jest w domu, a nie w pracy. Nie dlatego, żeby narzekał na brak zajęć, bo szybko się zorientował, że opiekując się rocznym dzieckiem, ma pełne ręce roboty. Problem polegał na tym, że nie było to zbyt… inspirujące, co stwierdził z pewnym zawstydzeniem. To niesamowite, jaki człowiek jest uwiązany, nie może nawet spokojnie pójść do ubikacji, bo Maja staje pod drzwiami i waląc piąstkami, woła: „Tata, tata, tata”, dopóki nie da za wygraną i nie otworzy. A potem obserwuje go z ciekawością podczas czynności, które dotąd wykonywał zawsze w samotności.

Poczuł wyrzuty sumienia, że poprosił Erikę o chwilowe zastępstwo, ale usprawiedliwił się sam przed sobą: przecież może pracować, bo Maja śpi. Może jednak powinien na wszelki wypadek zadzwonić do domu i sprawdzić. Sięgnął do kieszeni po komórkę i w tym momencie przypomniał sobie, że została na stole w kuchni. Cholera jasna! Trudno, na pewno nic złego się nie dzieje. Podszedł do regału z jedzeniem dla dzieci i zaczął oglądać słoiczki. Duszona wołowina w sosie śmietanowym, ryba w sosie koperkowym, chyba nie… Spaghetti z sosem mięsnym, to już lepiej. Niech będzie pięć słoiczków. A może sam powinien gotować dla Mai? Uznał, że to dobry pomysł, i odstawił na półkę trzy słoiczki. Mógłby od razu nagotować więcej, Maja siedziałaby sobie obok i…

— Niech zgadnę… To typowy błąd nowicjusza: zastanawiasz się, czy nie powinieneś sam gotować.

Głos wydał mu się znajomy, ale dziwnie nie na miejscu. Odwrócił się.

— Karin? Cześć! Co ty tu robisz?

Nie spodziewał się, że w Konsumie we Fjällbace spotka byłą żonę. Ostatnio widzieli się, gdy się wyprowadzała z ich wspólnego szeregowca w Tanumshede, by zamieszkać z mężczyzną, z którym ją nakrył w sypialni. Stanęła mu przed oczami ta scena, ale natychmiast znikła. To było tak dawno. Stara sprawa.

— Kupiliśmy tu z Leifem dom, w Sumpan.

— Co ty powiesz? — Patrik starał się ukryć zaskoczenie.

— Tak. Gdy się urodził Ludde, postanowiliśmy zamieszkać bliżej rodziców Leifa. — Wskazała na sklepowy wózek, w którym, Patrik dopiero teraz to spostrzegł, siedział mały szkrab, uśmiechnięty od ucha do ucha.

— No proszę, co za zbieg okoliczności — zauważył Patrik. — Ja mam córeczkę. Maja jest w tym samym wieku.

— A jakże, doszły mnie słuchy — zaśmiała się Karin. — Słyszałam, że twoją żoną jest Erika Falck, tak? Powtórz jej, że bardzo mi się podobają jej książki.

— Powtórzę — odparł Patrik i pomachał Luddemu. Mały ewidentnie próbował go oczarować. — A ty co porabiasz? — spytał. — Zdaje się, że pracowałaś w jakimś biurze rachunkowym.

— Tak, ale odeszłam stamtąd trzy lata temu. Teraz jestem na urlopie macierzyńskim, ale pracuję w firmie zajmującej się doradztwem finansowym.

— A ja od trzech dni mam urlop ojcowski — powiedział nie bez dumy Patrik.

— Fajnie! A gdzie jest…

Karin rozejrzała się, a Patrik uśmiechnął się głupawo.

— Zostawiłem ją z Eriką. Miałem kilka spraw do załatwienia.

— Skąd ja to znam. — Karin puściła oko. — Ta powszechna niezdolność facetów do ogarnięcia kilku spraw naraz.

— Może i tak — odparł z zawstydzeniem Patrik.

— Wiesz co? Może byśmy się spotkali razem z dziećmi? Pobawiliby się ze sobą, a my moglibyśmy przez ten czas pogadać jak dorośli. Wiesz, jakie to cenne?

Przewróciła oczami i spojrzała na Patrika pytająco.

— Bardzo chętnie. Gdzie i kiedy?

— Zazwyczaj około dziesiątej wychodzę z małym na długi spacer. Możecie się przyłączyć. Moglibyśmy się spotkać przed apteką kwadrans po dziesiątej. Co ty na to?

– Świetnie. A tak w ogóle to która godzina? Zostawiłem w domu komórkę, służy mi jako zegarek.

Karin zerknęła na zegarek.

— Piętnaście po drugiej.

Shit! Już dwie godziny jestem poza domem! — Ruszył biegiem do kasy, popychając przed sobą wózek. — Do zobaczenia jutro!

— Piętnaście po dziesiątej. Przed apteką. I nie spóźnij się, jak zwykle, o kwadrans! — zawołała za nim Karin.

— Nie ma obaw! — krzyknął Patrik, wyrzucając zakupy na taśmę. Miał nadzieję, że Maja nadal śpi.


Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania w Göteborgu, za oknem zalegała jeszcze poranna mgła. Rozległ się głuchy odgłos wysuwania podwozia. Axel oparł głowę na fotelu i zamknął oczy. Błąd. Pojawiły się te same obrazy co od lat. Ponownie otworzył zmęczone oczy. Niewiele spał, raczej przewracał się na łóżku w swoim paryskim mieszkaniu.

Głos kobiety w słuchawce był chłodny. Gdy mu przekazywała wiadomość o śmierci Erika, w jej głosie słychać było współczucie, ale jednocześnie jakby się od tego dystansowała. Zrobiła to tak, że domyślił się, że nie po raz pierwszy zawiadamia kogoś o śmierci bliskiej osoby.

Niemal zakręciło mu się w głowie, gdy spróbował sobie wyobrazić, ile musiało być takich zawiadomień na przestrzeni dziejów. Telefon z policji, ksiądz stojący na progu, koperta z pieczęcią armii. Miliony, miliony zmarłych. Ktoś musiał informować najbliższych. Zawsze ktoś musi o tym poinformować.

Axel złapał się za ucho. Z wiekiem nabrał tego zwyczaju, ale nie uświadamiał go sobie. Nie słyszał na lewe ucho, ale dotyk, o dziwo, sprawiał, że szum w tym uchu stawał się znośniejszy.

Chciał wyjrzeć przez okno, ale zobaczył w nim własne odbicie. Siwy, pomarszczony mężczyzna koło osiemdziesiątki. Smutne, głęboko osadzone oczy. Dotknął twarzy. Przez moment miał wrażenie, że widzi Erika.

Podwozie uderzyło o ziemię. Był w domu.


Mądry po szkodzie, a właściwie po małym incydencie w gabinecie, Mellberg wziął smycz zawieszoną na gwoździu na ścianie i przyczepił do obroży Ernsta.

— Chodź, miejmy to wreszcie z głowy — mruczał pod nosem, a Ernst z radości zaczął ciągnąć do drzwi tak mocno, że Mellberg musiał niemal biec.

— Ty masz prowadzić psa, nie odwrotnie — zauważyła Annika, gdy ją mijali.

— Jak chcesz, możesz go sama wyprowadzić — warknął Mellberg w drzwiach.

Prawdziwy łobuziak. Ręce go bolały od trzymania psa. Po chwili Ernst zatrzymał się przy jakimś krzaku, podniósł łapę i ulżył sobie. Natychmiast się uspokoił i mogli iść dalej nieco wolniej. Mellberg złapał się na tym, że pogwizduje. To nawet nie jest takie głupie. Trochę ruchu na świeżym powietrzu dobrze mu zrobi. Ernst też zrobił się całkiem posłuszny. Szedł naprzód ścieżką i węszył. Proszę, jaki spokojny. Tak samo jest z człowiekiem, gdy już się zorientuje, kto rządzi. Nauczyć posłuchu to żaden problem.

W tym momencie Ernst się zatrzymał. Zastrzygł uszami, napiął wszystkie mięśnie i ostro ruszył naprzód.

— Ernst! Kurde, co jest? — Mellberg o mało się nie przewrócił, kiedy szarpnęło smyczą. W ostatniej chwili złapał równowagę. Usiłował dotrzymać kroku gnającemu przed siebie psu.

— Ernst! Ernst! Stój natychmiast! Wróć! Do mnie!

Nienawykły do takiego wysiłku sapał ciężko, co utrudniało mu pokrzykiwanie na psa. A pies całkowicie ignorował jego komendy. Gdy minęli, a raczej przelecieli zakręt, wyjaśniło się, co go skłoniło do takiego biegu. Ernst rzucił się do dużego, jasnego, podobnego do niego psa. Psy zaczęły baraszkować. Pani tamtego psa szarpała za jedną smycz, a Mellberg za drugą.

— Seniorita, fuj! Nie wolno! — Kobieta upominała swojego psa, usiłując nawiązać z nim kontakt wzrokowy.

Mellberg chciał odruchowo stanąć na baczność. Musiał się powstrzymywać.

— Bardzo… przepraszam — wyjąkał i szarpnął smycz, żeby Ernst nie mógł się znów rzucić na jej psa. Sądząc po imieniu — sukę.

— Raczej nie ma pan posłuchu u swojego psa.

Właścicielka Seniority powiedziała to ostro i spojrzała na Mellberga ciemnymi, iskrzącymi oczami. Mówiła z lekkim obcym akcentem, który pozostawał w zgodzie z jej południową urodą.

— To nie mój pies… Opiekuję się nim chwilowo… — Mellberg zdał sobie sprawę, że jąka się jak nastolatek. Chrząknął i zaczął od nowa, bardziej władczo: — Nie znam się na psach. Zresztą to nie mój pies.

— Pies najwyraźniej uważa inaczej.

Wskazała palcem na Ernsta, który zaniechał zaczepek i usiadł, tuląc się do nóg Mellberga. Spoglądał na niego z uwielbieniem.

— No tak… — mruknął Mellberg z zażenowaniem.

— Może pospacerujmy razem? Mam na imię Rita. — I wyciągnęła dłoń. Mellberg chwycił ją po chwili wahania. — Całe życie miałam do czynienia z psami. Mogę to i owo podpowiedzieć. Poza tym przyjemniej się spaceruje w towarzystwie.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła ścieżką przed siebie. Mellberg nie wiedział, jak to się stało, że poszedł za nią. Zupełnie jakby nogi same go poniosły. Ernst nie miał nic przeciwko temu. Z zachwytem dołączył do Seniority. Szedł obok niej, niestrudzenie merdając ogonem.

Загрузка...