14


Fjällbacka 1944

— Hilma!

W głosie Elofa było coś takiego, że żona wybiegła z domu razem z córką.

— Jezu, dlaczego tak się wydzierasz? Co się dzieje? — Hilma urwała, gdy zobaczyła, że Elof nie jest sam. — Mamy gościa? — nerwowo wytarła ręce w fartuch. — A ja właśnie zmywam…

— Uspokój się — odrzekł Elof. — Chłopakowi to nie przeszkadza. Przypłynął z nami. Uciekł przed Niemcami.

Chłopak podał rękę Hilmie i ukłonił się.

— Hans Olavsen — przedstawił się z wyraźnym norweskim akcentem, wyciągając rękę do Elsy.

Elsy niezgrabnie podała swoją i lekko dygnęła.

— Ciężką miał podróż. Może znajdziesz coś, żeby go poczęstować? — powiedział Elof.

Powiesił czapkę i podał płaszcz Elsy. Wzięła go, ale nie ruszyła się z miejsca.

— Nie stój tak, dziewczyno. Powieś ojcu płaszcz — powiedział surowo, ale pogłaskał córkę po policzku.

Wypływanie w morze stało się tak niebezpieczne, że widok żony i córki po powrocie do domu był darem niebios. Chrząknął. Był zakłopotany, że okazał tyle uczuć przy obcym człowieku. Zaprosił go gestem do domu.

— Wchodź, wchodź. Myślę, że Hilma da nam zaraz coś i do zjedzenia, i do wypicia — powiedział, siadając w kuchni na żeberkowym krześle.

— Nie ma tego za wiele. — Hilma mówiła ze spuszczonym wzrokiem. — Ale chętnie się podzielimy.

— Dziękuję z całego serca — powiedział chłopak.

Siadając na krześle naprzeciwko Elofa, spojrzał głodnym wzrokiem na talerz z kanapkami, który Hilma postawiła na stole.

— Proszę się częstować — powiedziała, podchodząc do kredensu.

Ostrożnie nalała im po kieliszku wódki. Napoju drogocennego i w tych okolicznościach stosownego.

Jedli w milczeniu. Gdy na talerzu została już tylko jedna kanapka, Elof podsunął go Norwegowi i zachęcił wzrokiem, żeby ją wziął. Elsy zerkała na nich, stojąc przy zlewie i pomagając matce. Dla niej było to niesamowite przeżycie: w ich kuchni siedzi człowiek, który uciekł spod niemieckiej okupacji! Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła o tym opowiedzieć przyjaciołom. Uderzyła ją pewna myśl i już miała ją wypowiedzieć, gdy ojciec, który widocznie pomyślał o tym samym, spytał:

— Był tu chłopak, z naszych stron, wzięli go Niemcy. Minął już ponad rok, odkąd go nie ma. Może ty…

Rozłożył ręce i patrzył na siedzącego naprzeciw chłopaka.

— Mało prawdopodobne, żebym go znał. W podziemiu jest tylu ludzi. Jak on się nazywa? — spytał.

— Axel Frankel — odparł Elof z wyrazem oczekiwania na twarzy.

Oczekiwanie szybko zamieniło się w zawód, bo po namyśle chłopak potrząsnął głową.

— Niestety. Nie wydaje mi się, żebym się z nim zetknął. Nie wiecie, co się z nim stało? Nic, żadnej informacji?

— Nic. — Elof potrząsnął głową. — Niemcy złapali go w Kristiansand. Od tamtej pory cisza. Kto wie, może nawet…

— Nie, ojcze, to niemożliwe!

Elsy poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Zawstydziła się i pobiegła na górę, do swojego pokoju. Przyniosła wstyd rodzicom! Płakać przy obcym człowieku!

— Czy wasza córka znała tego… Axela? — spytał Norweg ze smutkiem.

— Przyjaźni się z jego młodszym bratem, Erikiem, który bardzo to przeżywa, jak cała rodzina Axela — odparł Elof z westchnieniem.

— Wojna przyniosła cierpienie wielu ludziom — powiedział chłopak ponuro.

Elof domyślił się, że musiał być świadkiem rzeczy, których chłopak w jego wieku nie powinien oglądać.

— A twoja rodzina… — zagadnął ostrożnie.

Stojąca przy zlewie Hilma zastygła z talerzem i ścierką w rękach.

— Nie wiem, gdzie są — odpowiedział w końcu Hans, patrząc w stół. — Odszukam ich, jak wojna się skończy. Jeśli to w ogóle nastąpi. Wcześniej nie mogę wrócić do Norwegii.

Hilma spojrzała na męża ponad jasną głową chłopaka. Porozumieli się wzrokiem i Elof chrząknął.

— Latem wynajmujemy dom letnikom. Sami mieszkamy wtedy w suterenie. Przez resztę roku suterena stoi pusta. Może… chciałbyś zostać tu na jakiś czas, odpocząć i zastanowić się, co dalej. Mógłbym ci znaleźć jakąś pracę. Nie w pełnym wymiarze, ale żebyś miał przynajmniej jakiś grosz w kieszeni. Muszę zgłosić policji, że cię przywiozłem, ale jeśli obiecam, że będę miał na ciebie oko, nie powinno być problemów.

— Pod warunkiem, że z zarobionych pieniędzy będę mógł wam płacić za mieszkanie — powiedział Hans.

Patrzył na nich wzrokiem, w którym była i wdzięczność, i świadomość, jaki dług zaciąga.

Elof spojrzał na Hilmę, a potem skinął głową.

— Niech będzie. W czas wojny przyda się każdy dodatkowy zarobek.

— Pójdę przygotować suterenę — powiedziała Hilma, wkładając palto.

— Bardzo dziękuję. Bardzo — odparł chłopak, spuszczając wzrok, ale Elof zdążył zobaczyć, że oczy mu zalśniły.

— Nie ma o czym mówić — powiedział zażenowany. — Naprawdę nie ma o czym.



Na pomoc!

Erika drgnęła, słysząc krzyk dobiegający z piętra. Pognała na górę. Pokonała schody kilkoma susami.

— Co się stało? — spytała, ale widząc twarz stojącej w drzwiach Margarety, urwała.

Podeszła bliżej i zobaczyła duże podwójne łóżko. Musiała wziąć głęboki oddech.

— Tato — jęknęła Margareta, wchodząc do środka.

Erika stanęła w drzwiach. Wciąż nie miała pewności, co się stało ani co powinna zrobić.

— Tato… — powtórzyła Margareta.

Herman leżał na łóżku. Nie reagował, w oczach miał pustkę. Obok niego leżała Britta, z bladą, martwą twarzą. Nie mogło być wątpliwości, że nie żyje. Herman przytulał się do niej, obejmował sztywne ciało.

— Zabiłem ją — powiedział cicho.

Margareta gwałtownie zaczerpnęła powietrza.

— Tato, co ty opowiadasz? Przecież nie zabiłeś mamy!

— Zabiłem ją — powtórzył monotonnym głosem i jeszcze mocniej objął martwe ciało żony.

Córka obeszła łóżko i przysiadła po stronie ojca. Po chwili udało jej się uwolnić jego ręce. Pogłaskała go po czole i powiedziała cicho:

— Tatusiu, to nie twoja wina. Mama była chora. Pewnie serce nie wytrzymało. Zrozum, to nie twoja wina.

— Zabiłem ją — powtórzył, wpatrując się w plamę na ścianie.

Margareta spojrzała na Erikę.

— Proszę, niech pani zadzwoni po karetkę.

Erika zawahała się.

— Czy zadzwonić również na policję?

— Tata jest w szoku i nie wie, co mówi. Nie potrzeba żadnej policji — ostro odparła Margareta. Odwróciła się do ojca i chwyciła jego dłoń. — Tatusiu, pozwól, że się wszystkim zajmę. Zadzwonię po Annę Gretę i Birgittę. Pomożemy ci, jesteśmy z tobą.

Nie odpowiadał, leżał bez ruchu na łóżku. Pozwolił córce trzymać się za rękę, ale nie odwzajemnił uścisku.

Erika zeszła na dół i sięgnęła po komórkę. Musiała się zastanowić, zanim wybrała numer.

— Martinie, mówi Erika. Słuchaj. Jestem w domu niejakiej Britty Johansson. Ona nie żyje, a jej mąż mówi, że ją zabił. Wygląda to na naturalną śmierć, ale…

— Dobrze, zaczekam. Zadzwonisz po karetkę czy ja mam to zrobić?

— Okej.

Odkładała słuchawkę z nadzieją, że nie popełniła głupstwa. Wszystko wskazywało na to, że Margareta miała rację, że Britta umarła we śnie. Ale dlaczego Herman powiedział, że ją zabił? Co za zbieg okoliczności: umiera kolejna osoba z kręgu przyjaciół matki, zaledwie dwa miesiące od śmierci Erika. Dobrze zrobiła, że zadzwoniła na policję.

Wróciła na piętro.

— Wezwałam pomoc — powiedziała. — Co jeszcze mogłabym…

— Proszę zaparzyć kawy. Spróbuję sprowadzić tatę na dół.

Margareta delikatnie posadziła Hermana na łóżku.

— Chodź, tatusiu, zejdziemy na dół i zaczekamy na karetkę.

Erika zeszła do kuchni. Chwilę musiała szukać. Wreszcie znalazła wszystko, co potrzebne, i zaparzyła duży dzbanek kawy. Po kilku minutach usłyszała na schodach kroki. Margareta ostrożnie sprowadziła ojca na parter, a potem przyprowadziła do kuchni. Osunął się na krzesło jak worek.

— Mam nadzieję, że dadzą mu coś na uspokojenie — powiedziała Margareta. Była wyraźnie zmartwiona. — Musiał tak przy niej leżeć od wczoraj. Nie rozumiem, dlaczego nie zadzwonił po nas…

— Zadzwoniłam… — Erika urwała. Po chwili dokończyła: — Zadzwoniłam też na policję. Na pewno ma pani rację, ale musiałam… — Nie znajdowała słów.

Margareta spojrzała na nią, jakby chciała powiedzieć, że straciła rozum.

— Na policję? Pani naprawdę myśli, że ojciec mówi poważnie? Czy pani oszalała? Przeżył szok, gdy znalazł martwą żonę, a teraz na dodatek będzie przesłuchiwany przez policję? Jak pani śmie?

Margareta zrobiła krok w kierunku Eriki. Erika podniosła dzbanek z kawą. W tym momencie zadzwonił dzwonek.

— To pewnie oni, pójdę otworzyć — powiedziała Erika, odstawiając dzbanek.

Rzeczywiście. Za drzwiami stał Martin. Ponuro kiwnął głową.

— Cześć, Erika.

— Cześć — odparła cicho, odsuwając się od drzwi.

A jeśli się pomyliła i naraziła załamanego człowieka na niepotrzebne cierpienie? Już za późno, żeby się wycofać.

— Leży w sypialni, na górze — powiedziała cicho i wskazując na kuchnię, dodała: — Mąż jest tam. Z córką. To ona ich znalazła… Zdaje się, że ona nie żyje już od jakiegoś czasu.

— Okej. Rozejrzyjmy się.

Martin skinął na Paulę i załogę karetki. Przedstawił Pauli Erikę i poszedł do kuchni. Margareta stała przy ojcu, głaszcząc go po ramieniu.

— To jakiś absurd — powiedziała, patrząc na Martina. — Matka zmarła we śnie, ojciec jest w szoku. Czy to naprawdę konieczne?

Martin podniósł ręce w uspokajającym geście.

— Na pewno jest tak, jak pani mówi. Ale skoro już tu jesteśmy, pozwoli pani, że rzucimy okiem. Zaraz będzie po wszystkim. Naprawdę szczerze pani współczuję.

Spojrzał jej w oczy, Margareta niechętnie skinęła głową.

— Matka leży na górze. Mogę zadzwonić po siostry i męża?

— Oczywiście — odparł Martin, idąc w stronę schodów.

Erika zastanawiała się chwilę. W końcu ruszyła za nim i załogą karetki. Stanęła z boku i powiedziała cicho do Martina:

— Przyszłam, żeby z nią porozmawiać, między innymi o Eriku Franklu. Może to zbieg okoliczności, ale trochę dziwny, prawda?

Martin spojrzał na nią, przepuszczając lekarza.

— Uważasz, że jest jakiś związek między tymi sprawami? Jaki?

— Nie wiem. — Erika potrząsnęła głową. — Ale szperam w przeszłości mojej matki, która od dzieciństwa przyjaźniła się z Erikiem Franklem i Brittą. Był jeszcze jakiś Frans Ringholm.

— Frans Ringholm? — Martin drgnął.

— Tak. Znasz go?

— No, tak… Musieliśmy z nim porozmawiać o zabójstwie Erika — odparł Martin w zamyśleniu. Poczuł, jak w jego głowie ruszają kółeczka jakiegoś mechanizmu.

— Czy to nie dziwne, że teraz umiera Britta? Dwa miesiące po Eriku Franklu? — naciskała Erika.

Martin nadal miał wątpliwości.

— Przecież to nie są młodzi ludzie. W ich wieku przydarzają się różne rzeczy: udary, zawały, co tylko chcesz.

— Cóż, od razu mogę stwierdzić, że to nie był ani zawał, ani udar — z sypialni usłyszeli głos lekarza.

Drgnęli.

— Co w takim razie? — spytał Martin, wchodząc do pokoju.

Przystanął za lekarzem, przy łóżku. Erika wolała zostać w drzwiach. Wyciągała szyję, żeby lepiej widzieć.

— Ta pani została uduszona — powiedział lekarz, wskazując na oczy Britty. Drugą ręką podniósł jej powiekę. — W oczach ma punktowe wybroczyny.

— Co takiego? — Martin nie zrozumiał.

— Małe czerwone plamki na białkach oczu. Skutek niewielkich krwawień z uszkodzonych naczyń włosowatych. Co z kolei jest skutkiem zwiększonego ciśnienia krwi. Bez wątpienia wskutek duszenia.

— A czy mogła się udusić sama, z tym samym skutkiem? — spytała Erika.

— Oczywiście, że mogła — odparł lekarz. — Ale ponieważ już podczas wstępnego badania znalazłem w jej gardle piórko, zaryzykuję stwierdzenie, że to jest narzędzie zbrodni. — Wskazał na białą poduszkę przy głowie Britty. — Wybroczyny wskazują jednak na to, że duszono ją również, naciskając na szyję. Jakby ktoś ją chwycił za gardło. Ostatecznie rozstrzygnie to sekcja zwłok. Jedno jest pewne: nie napiszę w akcie zgonu, że zmarła z przyczyn naturalnych, dopóki lekarz sądowy mnie nie przekona, że się mylę. Od tej chwili należy traktować ten pokój jako miejsce zbrodni.

Wstał i ostrożnie wyszedł. Martin zrobił to samo, a potem zadzwonił po techników, żeby dokładnie zbadali ślady.

Kazał wszystkim zejść na dół, a potem sam zszedł do kuchni i usiadł przed Hermanem. Margareta spojrzała na niego i na jej czole pojawiła się pionowa zmarszczka. Patrząc na niego, domyśliła się, że coś jest nie tak.

— Jak ma na imię pani ojciec? — spytał.

— Herman — odparła. Pionowa zmarszczka jeszcze się pogłębiła.

— Panie Hermanie — odezwał się Martin. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, co tu się stało?

Herman nie odpowiedział. Słychać było tylko, jak załoga karetki rozmawia w salonie przez telefon. W końcu podniósł wzrok i powiedział wyraźnie:

— Zabiłem ją.


Nadszedł piątek, a wraz z nim cudowna pogoda. Mellberg wybrał się na długi spacer, żeby dać się wybiegać Ernstowi. Pies był wyraźnie uradowany babim latem.

— Wiesz, Ernst — powiedział, czekając na psa, który zatrzymał się przy krzaku i podniósł łapę. — Wieczorem twój pan znów idzie pohasać.

Ernst przekrzywił łeb, jakby się zastanawiał, a potem skupił się na załatwianiu swojej potrzeby.

Mellberg złapał się na tym, że pogwizduje na myśl o lekcji i o przytulaniu Rity w tańcu. Naprawdę wciągnęła go ta salsa.

Nagle spochmurniał. Marzenia o gorących rytmach zakłóciły rozważania o śledztwie, a właściwie śledztwach. Niech to szlag trafi. Człowiek nigdy nie ma spokoju, bo inni koniecznie muszą się nawzajem zabijać. Trudno, przynajmniej jedna sprawa wydaje się prosta. Przecież ten mąż się przyznał. Trzeba tylko poczekać na protokół z sekcji zwłok. Potwierdzi, że to morderstwo, i będzie po sprawie. Nie zwracał większej uwagi na Martina Molina, który bredził coś o tym, że to dziwne, że zamordowano kogoś, kto znał Erika Frankla. Mój Boże, znajomość sprzed sześćdziesięciu lat. Cała wieczność minęła od tamtej pory. Jaki to może mieć związek ze śledztwem w sprawie morderstwa? Zupełny absurd. Zgodził się jednak, żeby Molin trochę poszperał, sprawdził billingi i tak dalej, czyli poszukał ewentualnego ogniwa łączącego te sprawy. Na pewno nic nie znajdzie, ale przynajmniej nie będzie już mógł gadać.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że gdy tak się pogrążał w myślach, nogi same zaniosły go pod dom Rity. Ernst przystanął przed klatką schodową i zamerdał ogonem. Mellberg spojrzał na zegarek. Jedenasta. Idealna pora na kawę, pod warunkiem że Rita jest w domu. Chwilę się wahał, ale w końcu nacisnął guzik domofonu. Nikt się nie odezwał.

— Halo!

Za plecami usłyszał czyjś głos i aż podskoczył. Johanna szła z trudem, kołysząc się na boki i podpierając ręką kręgosłup.

— Człowiek musi się zdrowo namęczyć, żeby sobie zrobić mały spacer — powiedziała z rozdrażnieniem. Wychyliła się do tyłu, żeby wyprostować plecy, i skrzywiła się. — Dostaję szału od tego siedzenia w domu, ale ciało nie nadąża za głową.

Westchnęła i pogładziła swój wielki brzuch.

— Przyszedłeś do Rity, prawda? — spojrzała na niego z chytrym uśmiechem.

— Właściwie… no, tak… — odparł Mellberg zmieszany. — My… to znaczy jesteśmy na spacerze, pies mnie przyprowadził, bo pewnie chciał do… ech… Seniority, więc…

— Rity nie ma — wyjaśniła Johanna z tym samym chytrym uśmiechem. Widać było, że bawi ją jego zmieszanie. — Jest u przyjaciółki. Gdybyś miał ochotę na kawę, to znaczy gdyby Ernst miał ochotę wejść na górę mimo nieobecności Seniority — Johanna mrugnęła porozumiewawczo — to możesz mi towarzyszyć. Mam chandrę.

— Tak… bardzo chętnie — powiedział Mellberg i ruszył za nią.

Kiedy weszli, Johanna musiała przysiąść w kuchni, żeby odsapnąć.

— Zaraz nastawię kawę, tylko chwilę odetchnę.

— Posiedź sobie — powiedział Mellberg. — Widziałem, gdzie Rita trzyma kawę, mogę zrobić. Odpocznij sobie.

Johanna patrzyła ze zdziwieniem, jak Mellberg krząta się po kuchni. Cieszyła się, że nie musi wstawać.

— Musi ci być ciężko — powiedział Mellberg, nalewając wody do maszynki i zerkając na jej brzuch.

— Mało powiedziane. Ciąża jest stanem zdecydowanie przereklamowanym. Przez pierwsze trzy miesiące ma się mdłości i nie można się oddalać od ubikacji, bo może się zachcieć rzygać. Potem przez kolejnych parę miesięcy jest całkiem okej, a chwilami nawet przyjemnie. A potem człowiek zmienia się w Barbapapę, a może raczej w Barbamamę.

— Tak, a potem…

— Lepiej nie kończ! — Johanna pogroziła mu palcem. — Boję się nawet o tym myśleć. Jak sobie pomyślę, że dziecko może wyjść tylko w jeden sposób, od razu wpadam w panikę. Jeśli mi teraz powiesz, że kobiety od zawsze rodzą dzieci i jakoś z tego wychodzą, a potem rodzą kolejne, więc nie może być aż tak źle, to niestety będę musiała ci przyłożyć.

Mellberg podniósł ręce do góry.

— Rozmawiasz z kimś, kto nigdy nawet się nie zbliżył do porodówki…

Nakrył do kawy i usiadł przy stole.

— W każdym razie musi być fajnie jeść za dwoje.

Roześmiał się, gdy wsunęła do ust trzecie ciasteczko.

— To wielka zaleta i korzystam, póki mogę. — Zaśmiała się, sięgając po kolejne. — Coś mi się zdaje, że ty też się kierujesz tą zasadą, chociaż nie możesz się zasłaniać ciążą.

Wskazała palcem na jego obfite brzuszysko.

— Raz-dwa go wysalsuję.

Objął brzuch rękami.

— Muszę kiedyś przyjść popatrzeć na was — powiedziała Johanna, uśmiechając się miło.

Mellberg był zachwycony. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby ktoś doceniał jego towarzystwo. Przy okazji doszedł do wniosku, który jego samego zaskoczył: że bardzo dobrze się czuje w jej towarzystwie. Nabrał powietrza, żeby dodać sobie odwagi, i zadał pytanie, które nie dawało mu spokoju od tamtego lunchu, gdy kawałki układanki złożyły się w całość:

— Jak… Ojciec… Kto…

Zdawał sobie sprawę, że nie ujął tego najlepiej, ale Johanna i tak zrozumiała, o co mu chodzi. Spojrzała na niego przenikliwie, jakby się zastanawiała, czy odpowiedzieć. W końcu jej twarz się rozjaśniła. Najwyraźniej postanowiła przyjąć, że powoduje nim tylko ciekawość.

— W klinice. W Danii. Ojciec biologiczny nieznany. W każdym razie nie poderwałam go w żadnej knajpie, jeśli o to ci chodzi.

— Nie… nie pomyślałem tak — zaprzeczył, ale w duchu musiał przyznać, że przyszła mu do głowy taka myśl.

Spojrzał na zegarek. Trzeba wracać do komisariatu. Za chwilę pora lunchu, nie można go przegapić. Podniósł się, odstawił filiżanki i talerzyki do zlewu, a potem przystanął i zastanawiał się chwilę. W końcu sięgnął do tylnej kieszeni spodni, do portfela, wyjął wizytówkę i podał ją Johannie.

— Gdyby… w razie potrzeby albo gdyby coś się stało… Oczywiście domyślam się, że i Paula, i Rita są w pogotowiu… ale tak na wszelki wypadek…

Johanna zdumiała się. Wzięła wizytówkę, a Mellberg pośpieszył do przedpokoju. Sam nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy. Może stąd, że ciągle miał w pamięci wrażenie, jakie zrobiło na nim kopnięcie nóżką o jego dłoń, którą Johanna położyła sobie na brzuchu.

— Ernst, do mnie — powiedział surowo i popchnął psa do wyjścia. Bez pożegnania zamknął za sobą drzwi.


Martin wpatrywał się w billingi. Nie potwierdzały jego domysłów, ale i nie obalały. Na krótko przed śmiercią Erika do braci dzwonił ktoś z domu Britty i Hermana. Zarejestrowano dwie rozmowy. I kolejną parę dni temu: ktoś — Britta lub Herman — dzwonił do Axela. Odnotowano również telefon do Fransa Ringholma.

Martin patrzył w okno. Odsunął krzesło i oparł nogi na blacie biurka. Przez całe przedpołudnie przeglądał papiery, zdjęcia i inne materiały zgromadzone podczas śledztwa w sprawie śmierci Erika Frankla. Był zdecydowany: nie spocznie, dopóki nie znajdzie nici łączącej te morderstwa. Na razie nie miał nic — oprócz billingów.

Rzucił je ze złością na biurko. Chyba utknął. Zdawał sobie sprawę, że Mellberg pozwolił mu przeanalizować okoliczności śmierci Britty Johansson tylko po to, żeby mu zamknąć usta. Był przekonany, podobnie zresztą jak pozostali, że sprawcą jest jej mąż. Do tej pory nie udało się jednak przesłuchać Hermana. Leżał w szpitalu i według lekarzy był w głębokim szoku. Trzeba cierpliwie czekać, aż lekarze uznają, że stan jego zdrowia pozwala go przesłuchać.

Zrobiło się jedno wielkie zamieszanie i Martin zupełnie nie wiedział, od której strony się do tego zabrać. Patrzył na teczkę z dokumentami, jakby je zaklinał, by przemówiły. I wtedy przyszło mu coś do głowy. Że też wcześniej o tym nie pomyślał.

Niespełna pół godziny później podjechał przed dom Patrika i Eriki. Będąc już w drodze, zadzwonił, żeby się upewnić, czy zastanie Patrika. Patrik otworzył mu już po pierwszym dzwonku. Na ręku trzymał Maję. Na widok Martina zaczęła wymachiwać rączkami.

— Cześć, dziewczyno — powiedział Martin i pomachał palcami.

Wyciągnęła do niego ręce i bynajmniej nie miała zamiaru go puścić, więc już po chwili siedział na kanapie w salonie z Mają na kolanach. Patrik usiadł na fotelu i pocierał podbródek, pochylając się nad papierami i zdjęciami.

— Gdzie Erika? — spytał Martin, rozglądając się.

— Co? Erika? — Patrik spojrzał na niego zdezorientowany. — Pojechała do biblioteki. Szuka materiałów do nowej książki.

— Ach tak.

Martin zabrał się do zabawiania Mai, żeby Patrik mógł spokojnie czytać.

— Więc sądzisz, że Erika ma rację? — odezwał się w końcu Patrik i podniósł wzrok na Martina. — Myślisz, że coś łączy te dwa morderstwa?

Martin zastanawiał się chwilę, a potem skinął głową.

— Tak uważam. Na razie nie mam dowodów, ale skoro pytasz, co o tym myślę, odpowiadam: jestem prawie pewien, że jakiś związek jest.

Patrik kiwnął głową.

— No tak. W przeciwnym razie byłby to bardzo dziwny zbieg okoliczności. — Rozprostował nogi. — Pytaliście Axela Frankla i Fransa Ringholma, w jakiej sprawie dzwonili Johanssonowie?

— Nie, jeszcze nie. — Martin potrząsnął głową. — Najpierw chciałem się dowiedzieć, co o tym myślisz. Czy nie zwariowałem, szukając sprawcy, skoro ktoś już się przyznał.

— Tak, ten jej mąż. Tylko dlaczego mówi, że ją zabił, jeśli tego nie zrobił? — powiedział w zamyśleniu Patrik.

— Czy ja wiem? Może dlatego, że chce kogoś chronić?

Martin wzruszył ramionami.

— Hm… — Patrik przewracał kartki. — A co ze śledztwem w sprawie zamordowania Erika Frankla? Jest jakiś postęp?

— Nie powiedziałbym — niechętnie odpowiedział Martin, huśtając Maję na kolanie. — Paula sprawdza Przyjaciół Szwecji. Przesłuchaliśmy sąsiadów, ale nikt sobie nie przypomina, żeby widział coś, co by odbiegało od normy. Faktem jest, że dom Franklów stoi trochę na uboczu, więc nie mieliśmy większych nadziei, że ktoś coś zauważył, i niestety nasze obawy się potwierdziły. Wszystko tam jest.

Wskazał palcem papiery rozłożone na stole.

— A finanse Frankla? — Przerzucał papiery, w końcu wyciągnął kilka leżących na spodzie. — Nie znalazłeś w nich nic dziwnego?

— Niespecjalnie. Zwykłe sprawy. Rachunki, pojedyncze mniejsze wypłaty, no wiesz.

– Żadnych większych przelewów? Nic w tym rodzaju?

Patrik wpatrywał się w kolumny liczb.

— Nie. Jedyna rzecz, która trochę odbiega od reszty, to comiesięczny przelew z jego konta. Według banku robił ten przelew regularnie od prawie pięćdziesięciu lat.

Patrik drgnął i spojrzał na Martina.

— Od pięćdziesięciu lat? Do kogo trafiały te pieniądze?

— Do kogoś z Göteborga. Nazwisko powinno być na którejś z kartek w teczce — powiedział Martin. — To nie były duże sumy. Wprawdzie z czasem wzrosły i ostatnio to były dwa tysiące koron, ale nie wydaje się… Nie sądzę, żeby chodziło o szantaż czy coś podobnego. Bo kto zgodziłby się płacić przez pięćdziesiąt lat?

W tym momencie Martin zdał sobie sprawę, że to, co mówi, nie jest zbyt przekonujące. Miał ochotę puknąć się w czoło. Należało sprawdzić te przelewy. Nic to. Lepiej późno niż wcale.

— Mógłbym jeszcze dziś zadzwonić do tego kogoś, dowiedzieć się, o co chodzi — powiedział.

Przesadził Maję na drugie kolano, bo noga zdrętwiała mu od huśtania.

Patrik milczał chwilę, a potem powiedział:

— Nie. Wiesz co, muszę się trochę ruszyć. — Otworzył teczkę i wyjął kartkę. — Człowiek, który dostawał te przelewy, nazywa się Wilhelm Fridén. Mogę jutro do niego pojechać i pogadać. Tu jest adres. — Machnął kartką. — Chyba aktualny, co?

— Dostaliśmy z banku, czyli powinien być aktualny — odparł Martin.

— Dobrze. Jutro tam pojadę. Sprawa może się okazać delikatna. Głupio byłoby dzwonić.

— Okej, jeśli chcesz i możesz, to będę wdzięczny — powiedział Martin. — Ale co zrobisz z… — Wskazał na Maję.

— Panienka pojedzie ze mną — powiedział Patrik, uśmiechając się szeroko do córki. — Przy okazji odwiedzimy ciocię Lottę i jej dzieci, tak? Fajnie będzie.

Maja zagulgotała na potwierdzenie, że będzie fajnie, i klasnęła w rączki.

— Mógłbym to zatrzymać na parę dni? — spytał Patrik, wskazując na teczkę.

Martin się zamyślił. Większość materiałów została skopiowana, nie powinno być problemu.

— Pewnie, zatrzymaj. I powiedz mi, gdybyś znalazł jeszcze coś, czemu należałoby się przyjrzeć. Jeśli ty sprawdzisz tego człowieka z Göteborga, to my w tym czasie porozmawiamy z Fransem Ringholmem i Axelem Franklem o telefonach od Britty lub Hermana Johanssonów.

— Ale nie pytaj Axela o przelewy, dopóki nie dowiem się więcej.

— Oczywiście.

— I nie załamuj się — powiedział pocieszającym tonem Patrik, gdy razem z Mają odprowadzali Martina do drzwi. — Wiesz, jak jest. Prędzej czy później zawsze udaje się znaleźć brakujący elemencik i nagle wszystko rusza naprzód.

— Wiem — odparł Martin bez przekonania. — Ale szkoda, że akurat teraz masz ten urlop. Przydałbyś się. — Uśmiechnął się, żeby złagodzić te słowa.

— Wierz mi, ciebie też to spotka. Będziesz tkwił po uszy w pieluchach, a ja w tym czasie będę zasuwać w komisariacie.

Mrugnął do Martina i zamknął za nim drzwi.

— Pomyśl, jutro pojedziemy sobie razem do Göteborga — powiedział i zrobił pirueta z córeczką na ręku. — Tylko musimy to chytrze sprzedać mamie.

Maja kiwnęła główką.


Paula była zmęczona i przepełniało ją obrzydzenie. Od kilku godzin tkwiła przy komputerze, szukając w sieci informacji o szwedzkich organizacjach neonazistowskich, a przede wszystkim o Przyjaciołach Szwecji. Hipoteza, że stoją za śmiercią Erika Frankla, wydawała się najbardziej prawdopodobna, ale brakowało konkretów. Nie znaleźli żadnych listów z pogróżkami. Mieli tylko listy od Fransa Ringholma, w których dawał do zrozumienia, że Przyjaciołom Szwecji nie podoba się to, co Erik robi, i oznajmiał, że już nie może go chronić. Nie mieli żadnych dowodów, że ktokolwiek z nich był na miejscu zbrodni. Wszyscy członkowie zarządu Przyjaciół Szwecji zgodzili się, okazując wielką pogardę, żeby policja z Uddevalli pobrała od nich odciski palców. Państwowe Laboratorium Kryminalistyczne nie stwierdziło jednak, żeby odpowiadały odciskom znalezionym w bibliotece Erika i Axela. Również sprawdzanie alibi nie dało rezultatów. Nikt nie miał stuprocentowego, ale większość dostatecznie dobre — dopóki nie wpadną na podważający je trop. Kilku członków zarządu zaświadczyło, że kiedy zamordowano Erika Frankla, Frans Ringholm odwiedzał siostrzaną organizację w Danii. Problem polegał między innymi na tym, że organizacja była znacznie większa, niż Paula się spodziewała, i sprawdzenie alibi wszystkich osób związanych lub sympatyzujących z Przyjaciółmi Szwecji było niemożliwe. A tym bardziej pobranie odcisków palców. Dlatego na razie postanowili się zająć kierownictwem. Jak dotąd poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.

Bezradnie klikała dalej. Skąd się biorą ci ludzie? Dlaczego nienawidzą? Mogłaby jeszcze zrozumieć nienawiść do konkretnych osób za doznane krzywdy. Ale żeby nienawidzić ludzi jedynie za to, że przyjechali z innego kraju albo mają inny kolor skóry? Zupełnie tego nie rozumiała.

Sama nienawidziła katów swego ojca. Ta nienawiść była tak wielka, że mogłaby ich zabić, gdyby tylko mogła. Ale na tym poprzestała. Nie pielęgnowała w sobie nienawiści, nie żyła nią. Ograniczyła ją wyłącznie do mężczyzn, którzy strzałami z karabinów zabili jej ojca. W przeciwnym razie musiałaby znienawidzić również swoją ojczyznę. A jak mogłaby to zrobić? Jak miałaby znienawidzić kraj, w którym się urodziła, w którym stawiała pierwsze kroki, bawiła się z kolegami, przesiadywała na kolanach babci, wieczorami słuchała pieśni i tańczyła na zabawach? Miałaby znienawidzić to wszystko?

A ci ludzie… Czytała kolejny tekst o tym, że takich jak ona powinno się wytępić, a w każdym razie przepędzić. Niech wracają, skąd przyszli. I jeszcze te zdjęcia. Część oczywiście z hitlerowskich Niemiec. Dobrze znane, czarno-białe zdjęcia przedstawiające sterty nagich, wychudzonych i rzuconych jak śmieci zwłok więźniów obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Buchenwaldzie, Dachau… Przerażająco znane nazwy, kojarzące się już na zawsze z najstraszniejszym złem. Autorzy nie kryli podziwu. Albo zaprzeczali, byli i tacy. Jeden z nich, Peter Lindgren, twierdził, że to wszystko nieprawda. Według niego nie było sześciu milionów Żydów wypędzonych, zamęczonych i zagazowanych w obozach koncentracyjnych w czasie drugiej wojny światowej. Jak można czemuś takiemu zaprzeczać, gdy jest tyle dowodów, tylu świadków? Jak funkcjonują takie chore umysły?

Drgnęła, słysząc pukanie.

— Cześć, co robisz?

Martin zajrzał przez uchylone drzwi.

— Czytam o Przyjaciołach Szwecji — odparła z westchnieniem. — Aż strach bierze. Wiedziałeś, że w Szwecji jest około dwudziestu organizacji neonazistowskich? Że nacjonalistyczni Szwedzcy Demokraci zdobyli w sumie dwieście osiemdziesiąt jeden miejsc w stu czterdziestu czterech radach gminy? Kurczę, dokąd ten kraj zmierza?

— Rzeczywiście, człowiek zaczyna się zastanawiać — powiedział Martin.

— W każdym razie nic konkretnego nie znalazłam.

Paula ze złością rzuciła długopisem. Sturlał się na podłogę.

— Chyba dobrze ci zrobi przerwa — powiedział Martin. — Pomyślałem, że byłoby dobrze jeszcze raz porozmawiać z Axelem Franklem. Ciekaw jestem, co ma do powiedzenia. W końcu jako najbliższa osoba wie o Eriku najwięcej. Ale przede wszystkim chciałbym sprawdzić jedną rzecz… — Zawahał się. — Wiem, że tylko mnie się wydaje, że ta sprawa łączy się w jakiś sposób z zamordowaniem Britty Johansson, ale zaledwie parę dni temu ktoś z jej domu dzwonił do Axela. W czerwcu też, chociaż trudno powiedzieć do kogo: do Axela czy do Erika. Porównałem billingi z billingiem Franklów. Któryś z nich dwukrotnie dzwonił do Britty lub Hermana. W czerwcu, czyli zanim Johanssonowie zadzwonili do nich.

— Warto to sprawdzić — powiedziała Paula, zapinając pasy. — Kupię każdą, nawet najbardziej naciąganą teorię, byleby choć chwilę odpocząć od tych nazioli.

Wyjeżdżali z garażu. Martin kiwnął głową na znak, że dobrze ją rozumie. Coś mu jednak mówiło, że ta teoria wcale nie jest taka naciągana.


Przez cały tydzień Anna była w szoku. Dopiero w piątek zaczęła do niej docierać ta wiadomość. Dan przyjął ją znacznie lepiej. Gdy minęło zaskoczenie, zaczął podśpiewywać pod nosem, a na wszystkie jej wątpliwości machał ręką i mówił:

— Wszystko się ułoży. Świetna sprawa! Będziemy mieli dziecko, super!

Anna nie była do końca przekonana, że to super. Przyłapywała się na głaskaniu brzucha, wyobrażaniu sobie znajdującej się w środku drobinki, niekształtnego, mikroskopijnego embriona, który za kilka miesięcy stanie się dzieckiem. Przechodziła to dwukrotnie, ale ciągle nie mogła się nadziwić. Teraz przychodziło jej to z jeszcze większym trudem niż poprzednio, bo prawie nie pamiętała, jak to było, kiedy była w ciąży z Emmą, a potem z Adrianem. Ciąże zlały się w magmę, w której dominującym uczuciem był strach przed biciem. Całą energię skupiała wtedy na tym, żeby chronić brzuch przed Lucasem.

Tym razem nie musiała się bać, co paradoksalnie ją przestraszyło. Mogła się cieszyć, było jej wolno, a nawet powinna. Przecież kocha Dana. Czuje się przy nim bezpieczna, wie, że nie przyszłoby mu do głowy ją skrzywdzić — ani nikogo innego. Dlaczego miałaby się bać? Od kilku dni próbowała sobie radzić ze sprzecznymi odczuciami.

— Jak myślisz? Chłopiec czy dziewczynka? Masz jakieś przeczucia?

Dan zakradł się od tyłu, objął ją i pogłaskał po wciąż płaskim brzuchu.

Anna się roześmiała. Próbowała mieszać w garnku, chociaż przeszkadzały jej ramiona Dana.

— Przecież to dopiero siódmy tydzień. Trochę za wcześnie na takie rozważania. Bo co? — Odwróciła się z niepokojem. — Mam nadzieję, że nie liczysz za bardzo na syna. Wiesz, że o płci dziecka decyduje ojciec, a skoro urodziły ci się już trzy dziewczyny, to prawdopodobieństwo…

– Ćśśś… — Dan ze śmiechem położył jej palec na ustach. — Ktokolwiek się urodzi, będę tak samo szczęśliwy. Będzie chłopiec — bardzo dobrze. Będzie dziewczynka — super. A poza tym… — Spoważniał. — Czuję, jakbym już miał syna. Adriana. Myślałem, że wiesz. Kiedy was zaprosiłem do siebie, miałem na myśli nie tylko ten dom. Także to. — Położył rękę na sercu.

Anna próbowała powstrzymać łzy, ale nie do końca jej się udało. Z rzęs spłynęła jej na policzek kropelka, zadrżała dolna warga. Dan starł łzę, ujął w dłonie jej twarz, spojrzał w oczy i przytrzymał jej spojrzenie.

— Jeśli urodzi się dziewczynka, będziemy się musieli z Adrianem sprzymierzyć przeciw wam, dziewczynom. Ale uwierz mi, dla mnie stanowicie jedność: ty, Emma i Adrian. Kocham całą waszą trójkę. Ciebie też, słyszysz? — zawołał do brzucha Anny.

— Coś mi się zdaje, że uszy wykształcają się dopiero w dwudziestym tygodniu — zaśmiała się Anna.

— Moje dzieci są nad wiek rozwinięte. — Mrugnął do niej.

— A jakże — odparła Anna.

Musiała się roześmiać. Przez chwilę się całowali. Nagle drzwi się otworzyły i natychmiast trzasnęły.

— Halo! Kto tam? — spytał Dan, idąc do przedpokoju.

— To ja — odpowiedziała Belinda, patrząc spode łba. Była nadąsana.

— Jak się tu dostałaś? — spytał Dan z gniewem.

— Kurde, a jak myślisz? Tak samo jak wyjechałam. Autobusem, nie kapujesz?

— Albo będziesz ze mną rozmawiać grzecznie, albo w ogóle — wycedził przez zęby Dan.

— E… w takim razie… — Belinda udała, że się zastanawia. — Już wiem. W ogóle nie będę!

Pomknęła po schodach do swojego pokoju, mocno trzasnęła drzwiami i nastawiła muzykę tak głośno, że zadrżała podłoga.

Dan usiadł ciężko na najniższym schodku, przyciągnął do siebie Annę i przemówił do jej brzucha.

— Mam nadzieję, że zatkałeś uszy, bo gdy ty będziesz w tym wieku, twój tata będzie za stary na taki język.

Anna ze współczuciem pogłaskała go po głowie. Nad ich głowami dudniła muzyka.

Загрузка...