17


Sachsenhausen 1945

Transport do Niemiec był jak sen. Zapamiętał przede wszystkim, że bardzo bolało go ucho, zaczęło ropieć. Stłoczony z innymi więźniami z Grini, jechał pociągiem i nie potrafił myśleć o niczym innym jak o bólu rozsadzajacym mu czaszkę. Nawet wiadomość, że zostaną przewiezieni do Niemiec, przyjął z tępą obojętnością. Poczuł nawet niejaką ulgę. Rozumiał, co to oznacza. Śmierć — choć w zasadzie nikt nie wiedział, co ich czeka. Krążyły szepty, aluzje i pogłoski, że czeka ich śmierć. Wiedział, że więźniów z jego grupy objęto akcją pod kryptonimem NN. Nacht und Nebel. Mieli zniknąć, jakby zgubili się w nocnej mgle, bez sądu, bez wyroku. Wszyscy o tym słyszeli i przygotowali się na to, co miało ich czekać na stacji końcowej.

A przecież nic nie mogło ich przygotować na straszliwą rzeczywistość obozu. Na pobyt w piekle, choć nie płonął tam ogień piekielny. Minęło już kilka tygodni, odkąd przyjechał, i to, co przez ten czas zdążył zobaczyć, prześladowało go we śnie i potem, gdy musieli wstawać przed świtem, o trzeciej, żeby pracować bez przerwy do dziewiątej wieczorem.

Więźniom z grupy NN było najtrudniej. Traktowano ich jak zmarłych, więc stali bardzo nisko w obozowej hierarchii. Żeby nie było wątpliwości, kim są, nosili na plecach czerwoną literę N. Kolor czerwony wskazywał, że są więźniami politycznymi. Kryminalni nosili zielone znaki. Między czerwonymi i zielonymi toczyła się ciągła walka o panowanie nad obozową społecznością. Jedyną pociechą była solidarność więźniów z krajów skandynawskich. Choć mieszkali w różnych częściach obozu, wieczorem, po pracy, spotykali się, żeby porozmawiać o ostatnich wydarzeniach. Kto mógł, odłamywał kawałeczek ze swego dziennego przydziału chleba. Okruchy te zbierano dla skandynawskich więźniów z bloku szpitalnego, żeby jak najwięcej z nich mogło wrócić do domu. Nie była to skuteczna pomoc. Umierało ich więcej, niż Axel potrafił zliczyć.

Spojrzał na rękę, w której trzymał łopatę. Sama kość obciągnięta skórą, żadnych mięśni. Oparł się na niej, korzystając z okazji, że stojący najbliżej strażnik patrzy w inną stronę, ale strażnik się odwrócił i Axel natychmiast zaczął kopać. Dysząc z wysiłku, starał się nie patrzeć na to, co mieli zakopać. Pierwszego dnia popełnił błąd. Teraz wystarczyło, że zamknął powieki, żeby mu stanął przed oczami stos trupów. Skrajnie wychudzonych ludzkich zwłok, rzuconych na kupę jak odpadki. Spadały jak leci do dołu. Starał się nie patrzeć, ale i tak widział je kątem oka, gdy z wielkim trudem nabierał na łopatę tylko tyle ziemi, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi strażników.

Więzień stojący obok osunął się na ziemię. Równie chudy i niedożywiony jak Axel. Runął na ziemię i nie mógł wstać. Axelowi przemknęła przez głowę myśl, żeby podejść i pomóc, ale takie myśli nigdy nie zamieniały się w czyn. Chodziło o to, żeby przeżyć, i tylko na to starczało energii. Żeby przeżyć, każdy musiał pilnować swego. Posłuchał rady niemieckich więźniów politycznych: Nie auffallen, pod żadnym pozorem nie podpaść, nie zwracać na siebie uwagi, a gdy się zanosi na awanturę, dyskretnie wmieszać się w tłum. Dlatego Axel patrzył obojętnie, jak strażnik podchodzi do więźnia, chwyta go za ramię i ściąga w sam środek dołu, w najgłębsze miejsce. Zostawił go i wdrapał się na górę. Nie strzelił, szkoda mu było kuli. Przyszły takie czasy, że strzelanie do kogoś, kto w zasadzie już jest martwy, byłoby marnotrawstwem. Przykryją go trupy. Udusi się pod nimi, chyba że wcześniej umrze. Axel odwrócił wzrok i kopał dalej. Już nie wędrował myślami do domu, do swoich. Jeśli się chce przeżyć, nie ma miejsca na takie myśli.



Minęły już dwa dni, a Erika nadal była przygnębiona. Myślała, że dowie się o medalu czegoś więcej. Zdawała sobie sprawę, że Patrik czuje się podobnie. Jemu też się nie udało wyjaśnić tajemnicy przelewów z konta Erika. Ale nie rezygnowali. Patrik nadal wierzył, że znajdzie coś w papierach Wilhelma Fridéna, a Erika postanowiła nadal szukać informacji o medalu.

Usiadła do pisania, ale nie mogła się skupić na książce. Zbyt wiele myśli krążyło jej po głowie. Sięgnęła po torebkę cukierków i już po chwili rozkoszowała się smakiem irysa w czekoladzie. Trzeba z tym skończyć. Ale ostatnio tyle się działo, że nie mogła sobie odmówić odrobiny przyjemności. Pomyśli o tym, ale później. Przecież wiosną, przed ślubem, dzięki silnej woli udało jej się schudnąć. Na pewno uda się jeszcze raz. Ale nie dziś.

— Erika! — zawołał z dołu Patrik.

Wyjrzała na schody.

— Dzwoniła Karin. Idzie na spacer z Luddem. Dołączymy do niej z Mają.

— Okej — odparła Erika, międląc irysa w ustach.

Wróciła do pokoju i usiadła przed komputerem. Nadal nie wiedziała, co ma myśleć o tych spacerach z byłą żoną. Karin wydała jej się wprawdzie sympatyczna, a od czasu ich rozwodu minęło sporo czasu, w dodatku była zupełnie przekonana, że jeśli chodzi o Patrika, sprawa jest absolutnie zakończona. A jednak. Puszczając go na spacer z byłą, czuła się dziwnie. Przecież kiedyś z nią spał. Potrząsnęła głową, żeby nie wyobrażać sobie za dużo. Na pocieszenie sięgnęła po następnego irysa. Powinna się wziąć w garść. Przecież nie jest zazdrosna.

Żeby rozproszyć te myśli, zaczęła surfować po internecie. Coś jej się przypomniało. Otworzyła wyszukiwarkę, wpisała Ignoto militi i kliknęła na przycisk „szukaj”. Pojawiło się kilka linków. Otworzyła pierwszy od góry i przeczytała z zainteresowaniem. Przypomniała sobie, skąd zna te słowa. Ze szkolnej wycieczki do Paryża, wieki temu. Z grupką znudzonych adeptów języka francuskiego znalazła się pod Łukiem Triumfalnym przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Ignoto militi znaczy po prostu: nieznanemu żołnierzowi.

Ze zmarszczonym czołem patrzyła na ekran. Myśli galopujące w jej głowie zamieniały się w pytania. Czy to przypadek, że Erik Frankel nabazgrał te słowa w swoim notatniku? A może to coś znaczy? Jeśli tak, to co? Szukała w sieci dalej, ale nie znalazła już nic i zamknęła wyszukiwarkę. Włożyła do ust kolejnego, trzeciego irysa, nogi położyła na biurku i zaczęła się zastanawiać, co dalej. Zanim zdążyła wyssać irysa do końca, przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Przecież jest ktoś, kto może coś wiedzieć. Wprawdzie to strzał w ciemno, ale… Zbiegła na dół, w przedpokoju złapała ze stolika kluczyki od samochodu i pojechała do Uddevalli.

Trzy kwadranse później wjechała na szpitalny parking. Musiała jeszcze chwilę posiedzieć w samochodzie, bo zdała sobie sprawę, że nie ma żadnego sensownego planu. Bez trudu dowiedziała się przez telefon, na którym oddziale leży Herman. Nie wiedziała natomiast, czy łatwo się tam dostać. Nie ma rady, okaże się. Najwyżej będzie improwizować. Na wszelki wypadek weszła do sklepiku przy głównym wejściu i kupiła duży bukiet kwiatów. Wjechała windą na piętro i nie zwracając niczyjej uwagi, energicznie szła przez oddział. Zerkała na numery na drzwiach. Trzydzieści pięć. To tu. Oby był sam, oby nie było u niego córek, bo zrobią piekło.

Nabrała powietrza i otworzyła drzwi. Z ulgą stwierdziła, że nikogo nie ma. Weszła i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Herman leżał na jednym z dwóch łóżek. Pacjent leżący na drugim łóżku wydawał się pogrążony we śnie. Herman patrzył w sufit, ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała.

— Dzień dobry — powiedziała miękko Erika, przysuwając krzesło do jego łóżka. — Nie wiem, czy pan mnie pamięta. Odwiedziłam pańską żonę. Pogniewał się pan wtedy na mnie.

Już myślała, że Herman jej nie słyszy, a może nie chce słyszeć, ale powoli odwrócił wzrok w jej stronę.

— Poznaję cię, jesteś córką Elsy.

— Zgadza się. Jestem córką Elsy. — Uśmiechnęła się.

— Parę dni temu też… byłaś u nas.

Patrzył na nią, powieki nawet mu nie drgnęły. Erikę ogarnęła szczególna tkliwość. Przypomniała sobie, jak leżał, tuląc ciało zmarłej żony. Leżąc na szpitalnym łóżku, wydawał się taki drobny i kruchy. Absolutnie nie był to ten sam człowiek, który ją zbeształ za to, że zdenerwowała jego żonę.

— Zgadza się, byłam. Z Margaretą — powiedziała. Herman tylko skinął głową. Erika chwilę milczała, a potem powiedziała: — Próbuję dowiedzieć się czegoś o swojej matce. W ten sposób trafiłam na Brittę. Gdy z nią rozmawiałam, odniosłam wrażenie, że wiedziała więcej, niż chciała albo mogła ujawnić.

Herman uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Erika mówiła dalej:

— Nie mogę się nadziwić, że dwie z trzech osób, z którymi w tamtych czasach spotykała się moja mama, zginęły w tak krótkim czasie… — umilkła.

Czekała na jego reakcję. Herman podniósł rękę i starł łzę, która spłynęła mu po policzku.

— Zabiłem ją — powiedział, patrząc przed siebie. — Zabiłem ją.

Erika słyszała, co powiedział. Według Patrika nic nie wskazywało na to, żeby było inaczej, ale Martin miał wątpliwości. Ona czuła podobnie. W głosie Hermana usłyszała dziwny ton. Nie umiała go sobie wytłumaczyć.

— Wie pan, czego Britta nie chciała mi powiedzieć? Chodziło o coś, co się działo w czasie wojny? Coś, co dotyczyło mojej mamy? Uważam, że mam prawo wiedzieć — nalegała.

Nie chciała zbyt mocno naciskać na starego człowieka, którego równowaga psychiczna została zaburzona, ale pragnienie, by poznać przeszłość matki, było tak silne, że stępiło jej wrażliwość. Nie doczekała się odpowiedzi, więc ciągnęła dalej:

— Kiedy rozmawiałyśmy i Britta zaczęła się gubić, wspomniała o nieznanym żołnierzu, który coś szeptał. Czy wie pan, o co jej chodziło? Wzięła mnie wtedy za moją mamę. I mówiła o nieznanym żołnierzu. Wie pan, co miała na myśli?

Herman wydał jakiś odgłos. W pierwszej chwili Erika nie zorientowała się, że to śmiech, a raczej żałosna imitacja śmiechu. Nie potrafiła zrozumieć, co w tym śmiesznego.

— Spytaj Paula Heckla. I Friedricha Hücka. Oni ci odpowiedzą.

Znów zaczął się śmiać, głośniej, coraz głośniej, w końcu zatrzęsło się całe łóżko. Ten śmiech wystraszył ją bardziej niż wcześniej łzy. Mimo to spytała:

— Kim oni są? Gdzie ich znajdę? Co oni mają z tym wspólnego?

Miała ochotę wytrząsnąć z niego odpowiedź, ale nagle otworzyły się drzwi. Stanął w nich lekarz i z surową miną i rękoma skrzyżowanymi na piersi spytał:

— Co tu się dzieje?

— Przepraszam, pomyliłam pokoje. Starszy pan chciał porozmawiać, ale potem…

Zerwała się z krzesła i szybko wyszła.

Serce jej waliło, gdy dotarła do samochodu. Wymienił dwa nazwiska, nic jej nie mówiły. Co mają do tego dwaj Niemcy? Czy mieli coś wspólnego z Hansem Olavsenem? Przecież zanim uciekł, walczył z Niemcami. Nic z tego nie rozumiała.

Ruszyła z powrotem do Fjällbacki. Przez całą drogę chodziły jej po głowie te dwa nazwiska. Paul Heckel i Friedrich Hück. Dziwne. Była pewna, że nigdy ich nie słyszała, a jednak brzmiały dziwnie znajomo…


Martin Molin, słucham.

Podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale i kilka minut słuchał uważnie, przerywając tylko krótkimi pytaniami. Potem chwycił notatki i poszedł do Mellberga, którego zastał w dziwnej pozycji. Szef siedział na podłodze, bez powodzenia usiłując złapać się za palce wyprostowanych nóg.

– Ćwiczyłem stretching — mruknął i sztywnym krokiem ruszył w stronę fotela.

Martin zasłonił ręką usta. Robi się coraz zabawniej.

— Masz coś do mnie czy przyszedłeś tylko poprzeszkadzać? — syknął Mellberg, sięgając do dolnej szuflady biurka po kokosową kulkę.

Ernst zwietrzył znajomy cudowny zapach i ruszył w jego stronę. Patrzył na pana błagalnym wzrokiem. Mellberg zrobił surową minę, ale zaraz zmiękł. Sięgnął po następną kulkę i rzucił psu. Jedna chwila i już jej nie było.

— Robi mu się brzuszek.

Martin spojrzał z niepokojem na psa, który zaczynał przypominać swego pana.

— Na pewno na tym nie straci. Nawet zyska, bo zrobi dobre wrażenie na innych — powiedział z zadowoleniem Mellberg i poklepał się po brzuchu.

— Dzwonił Pedersen. Rano dostałem raport Torbjörna. Wszystko się zgadza. Britta Johansson została zamordowana. Uduszona poduszką, która leżała obok.

— A skąd on wie… — zaczął Mellberg, ale Martin zajrzał do notatnika i przerwał mu.

— Pedersen jak zwykle mówił zawile, ale upraszczając, w przełyku denatki znalazł piórko z tej poduszki. Pewnie jeszcze próbowała łapać powietrze, gdy przycisnął jej do twarzy poduszkę. Pedersen sprawdził przełyk i znalazł włókna z poduszki. Oprócz tego miała uszkodzone kręgi szyjne, co dowodzi, że sprawca uciskał również szyję. Prawdopodobnie ręką. Szukali odcisków palców na szyi, ale nie znaleźli.

— Czyli sprawa jest całkiem oczywista. Słyszałem, że była chora. Na głowę. — Mellberg zakręcił palcem wskazującym w okolicy skroni.

— Miała alzheimera — ostro wtrącił Martin.

— Niech ci będzie — powiedział Mellberg. — Tylko nie zaprzeczaj. Wszystko wskazuje na to, że sprawcą jest ten dziadek. Może to było… zabójstwo z litości. — Był tak zadowolony ze swej umiejętności wnioskowania, że zjadł kolejną kulkę.

— Tak… oczywiście… — niechętnie przyznał Martin, wertując notatki. — Na poduszce znaleźli też odcisk palca. Według Torbjörna całkiem wyraźny. Zdejmowanie odcisków palców z tkaniny jest raczej trudne, ale guziki na poszewce były gładkie i na jednym z nich znaleźli wyraźny odcisk kciuka. Nie był to kciuk Hermana — podkreślił.

Mellberg zmartwił się i zmarszczył czoło. Po chwili się rozjaśnił.

— Pewnie którejś z córek. Sprawdź. A potem zadzwoń do ordynatora oddziału i powiedz mu, żeby coś z nim zrobili. Niech mu dadzą lekarstwa, zastosują terapię wstrząsową, zresztą cholera wie co. Tak czy inaczej musi oprzytomnieć, bo do końca tygodnia musimy go przesłuchać. Zrozumiano?!

Martin westchnął i tylko skinął głową. Wcale mu się to nie podobało. Ale Mellberg ma rację. Jak dotąd nie ma dowodów, że sprawcą mógł być kto inny. Poza tym jednym odciskiem kciuka. Jeśli ma pecha, to Mellberg ma rację.

Już miał wychodzić, ale nagle zawrócił i puknął się w czoło.

— Byłbym zapomniał. Głupi jestem. Pedersen znalazł pod paznokciami denatki sporo DNA, zarówno fragmenty naskórka, jak i drobinki krwi. Prawdopodobnie podrapała zabójcę, i to mocno. Miała ostre paznokcie. Według Pedersena podrapała mu ręce albo twarz. — Martin oparł się o framugę.

— Czy mąż jest podrapany? — spytał Mellberg, pochylając się nad biurkiem.

— Wychodzi na to, że powinniśmy go odwiedzić, i to natychmiast.

— Bez wątpienia — odparł Mellberg i spojrzał na niego wyczekująco. — Zabierz ze sobą Paulę! — zawołał, ale Martin zdążył już wyjść.


Od kilku dni chodził koło niej na palcach, chociaż nie wierzył, że ten stan długo się utrzyma. Dotychczas matka nie wytrzymywała w trzeźwości nawet doby. Od czasu, kiedy ojciec odszedł. Nie pamiętał, jak było przedtem, miał tylko kilka niejasnych wspomnień, całkiem przyjemnych.

Obudziła się w nim nadzieja. Choć bronił się przed nią, rosła z godziny na godzinę, nawet z minuty na minutę. Matka była wyraźnie rozbita i mijając się z nim, za każdym razem rzucała mu zawstydzone spojrzenie. Ale była trzeźwa. Przeszukał cały dom i nie znalazł ani jednej nowej flaszki. Ani jednej. Chociaż znał wszystkie kryjówki. Nie rozumiał, po co je chowała. Równie dobrze mogły stać na wierzchu, w kuchni.

— Ugotować ci coś na obiad? — spytała cicho i spojrzała na syna.

Chodzili koło siebie jak zwierzęta, które spotkały się po raz pierwszy i nie wiedzą, co z tego wyniknie. Może właśnie tak było. Per od dawna nie widział jej całkowicie trzeźwej i nie znał jej takiej, a ona nie znała jego. Skąd miałaby znać, skoro zawsze tkwiła w pijackiej mgle i patrzyła na wszystko jak przez filtr. Nie znali się, ale obserwowali się z ciekawością i nadzieją.

— Widziałeś się z dziadkiem? — spytała, sięgając do lodówki. Zamierzała zrobić sos mięsny do spaghetti.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez cały okres dorastania słyszał, że nie wolno mu się kontaktować z dziadkiem, a teraz okazuje się, że jego interwencja uratowała sytuację, przynajmniej na razie.

Carina dostrzegła jego zakłopotanie.

— W porządku. Niech sobie ojciec mówi, co chce. Jeśli o mnie chodzi, możesz rozmawiać z dziadkiem. Żebyś tylko… — Zawahała się. Nie chciała powiedzieć czegoś, co mogłoby zniszczyć to, co się między nimi odradza, ale wciąż jest kruche. — Nie mam nic przeciwko temu, żebyś się kontaktował z dziadkiem — mówiła dalej. — To… powiedział parę rzeczy, które należało powiedzieć. Dzięki temu zrozumiałam, że… — Odłożyła nóż, którym zaczęła kroić cebulę, i powstrzymując łzy, odwróciła się do syna. — Dzięki niemu dotarło do mnie, że to się musi zmienić. Będę mu za to wdzięczna do końca życia. Ale chcę, żebyś mi przyrzekł, że nie będziesz się spotykać z… jego kolegami… — Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. Zadrżał jej podbródek. — Nie mogę ci nic obiecać… Mam nadzieję, że rozumiesz. Jest mi bardzo ciężko. Codziennie, w każdej chwili. Mogę tylko obiecać, że się postaram. Okej? — Znów to zawstydzone błagalne spojrzenie.

Per poczuł, jak twarda gula w jego piersi zaczyna topnieć. Od odejścia ojca przez wszystkie te lata, zwłaszcza na początku, marzył o tym, żeby znów być małym chłopcem. Tymczasem musiał sprzątać jej wymiociny, pilnować, żeby paląc w łóżku, nie spaliła domu, i chodzić po zakupy. Robił rzeczy, które nie powinny należeć do obowiązków dziecka. Wspomnienia zamigotały mu przed oczami jak film. Nieważne. Słyszał jej głos, proszący, taki miękki, maminy. Zrobił krok w jej stronę i objął ją, a potem skulił się w jej objęciach, chociaż był od niej wyższy o głowę. Po raz pierwszy od dziesięciu lat znów poczuł się jak mały chłopiec.

Загрузка...