Rozdział 18

Usiadł na boku łóżka najbliższym lustra, najbliższym mnie. Był prawie niewidoczny za zasłoną czarnych włosów. U niemal wszystkich wojowników sidhe, jakich znam, jest jakiś kontrast między włosami, skórą a oczami; Doyle jest jednobarwny, jakby został wyrzeźbiony z jednego kawałka drewna. Rozpuszczone włosy spływały po nim czarną chmurą, a hebanowa skóra prawie pod nimi ginęła. Bardzo długi lok opadał mu na twarz, a czarnych oczu nie było widać w ciemności. Uniósł rękę, by założyć kosmyk za ucho. Kolczyki zamigotały jak gwiazdy na nocnym niebie.

Podeszłam do przodu i oparłam się nogami o łóżko. Poczułam jego włosy uwięzione między moimi nogami a materacem. Odwrócił głowę i poczułam, jak jego włosy się przesuwają. Nacisnęłam mocniej, przytrzymując je.

Skierował na mnie wzrok, a w jego oczach były kolory, których próżno było szukać w tym pokoju: niebieski, biały, żółty, zielony, czerwony i fioletowy, a także barwy, których nazw nie znam. Wirowały i tańczyły w powietrzu, i przez chwilę miałam wrażenie, jakby latały dookoła mnie, owiewając mnie delikatnymi podmuchami, jakbym dostała się w środek chmary motyli; potem omdlałam, ale Doyle mnie złapał.

Doszłam do siebie w jego ramionach, siedząc mu na kolanach.

– Dlaczego? – spytałam, kiedy już mogłam mówić.

– Jestem siłą, z którą należy się liczyć, Meredith, i chciałbym, żebyś o tym pamiętała. Król powinien mieć do zaoferowania coś więcej niż tylko nasienie.

Przejechałam rękami po jego skórze i objęłam go za szyję.

– To brzmi jak autoreklama.

Uśmiechnął się.

– Wszyscy staramy się jak najlepiej przed tobą zaprezentować, Meredith. W porywie namiętności nie powinnaś zapominać, że wybierasz ojca dla swojego dziecka, króla dla dworu i kogoś, do kogo zostaniesz przywiązana na zawsze.

Ukryłam twarz w jego szyi. Jego skóra była ciepła w dotyku. Jego tętno pulsowało na mojej twarzy. Był tak ciepły, tak bardzo ciepły…

– Myślałam już o tym – powiedziałam.

Potarł szyją o moją twarz.

– I do jakich doszłaś wniosków?

Odsunęłam się, by popatrzeć mu w oczy.

– Że Nicca byłby na tronie katastrofą. Że Rhys jest cudowny w łóżku, ale nie widzę go jako króla. Że mój ojciec miał rację: Galen byłby w tej roli fatalny. Że na dworze jest wielu wojowników, których prędzej bym zabiła, niż związała się z nimi na całe życie.

Przyłożył usta do mojej szyi, ale nie do pocałunku. Przemówił do mojej skóry, delikatnie całując mnie słowami.

– Jest Mróz i… ja.

Dotyk jego ust sprawił, że zadrżałam, wijąc się na jego kolanach. Wciągnął gwałtownie powietrze, obejmując mnie w talii i trzymając za uda.

– Merry – wyszeptał, owiewając mnie ciepłym i gwałtownym oddechem i wpijając palce w skórę. W jego rękach była taka siła, jakby przy niewielkim wysiłku mógł zatopić palce w moim ciele i obrać mnie jak dojrzały, słodki owoc. Coś we mnie czekało na jego ręce, na to, by mnie otworzyły, na rozkosz, która wyleje się ze mnie na jego dłonie, jego ciało.

Uniósł mnie, po czym rzucił na łóżko. Oczekiwałam, że przyciśnie mnie sobą, ale tego nie zrobił. Stanął nade mną na czworakach, niczym kobyła nad źrebakiem, choć w tym, jak na mnie spoglądał, nie było nic matczynego. Przerzucił włosy przez ramię. Jego skóra lśniła jak wypolerowany heban. Jego oddech był głęboki i szybki, kolczyk w sutku kołysał się i migotał.

Dotknęłam tego kolczyka, a Doyle mruknął niskim głosem, który przypominał warczenie dzikiej bestii. Obnażył białe zęby. To mruknięcie brzmiało jak ostrzeżenie.

Serce zaczęło mi szybciej bić, ale nie bałam się. Jeszcze nie. Pochylił głowę i warknął:

– Uciekaj!

Zamrugałam, serce podeszło mi do gardła.

Odrzucił głowę do tyłu i zawył. Włosy stanęły mi dęba i na sekundę wstrzymałam oddech, ponieważ znałam ten dźwięk.

To było czyste zło, wycie czarnych psów myśliwskich Dzikiego Gonu. Przybliżył do mnie twarz i powtórzył:

– Uciekaj!

Wyrwałam się spod niego, a on obserwował mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, nieruchomy, ale napięty tak, że zdawało się, iż za chwilę podejmie jakieś gwałtowne działania, przestanie się hamować.

Przetoczyłam się pod okno. Błąd. Byłam teraz uwięziona między oknem a łóżkiem. Drzwi znajdowały się po drugiej stronie łóżka, za Doyle’em. Bawiłam się już kiedyś w polowanie. Wiele istot na Dworze Unseelie to lubi, ale traktują to jak zabawę, grę wstępną. Doyle patrzył na mnie tak wygłodniałym wzrokiem, że nie byłam pewna, czy nie podchodzi do tego zbyt poważnie.

– Nie… uciekasz – powiedział przez zaciśnięte zęby. Ruszył w moją stronę. Przeskoczyłam przez krawędź łóżka, przetoczyłam się i upadłam na podłogę przy drzwiach. Stałam już z ręką na klamce, kiedy uderzył we mnie z całym impetem. Drzwi się zatrzęsły, a moje ciało odbiło się od nich. Nie mogłam się oprzeć jego sile.

Krzyknęłam.

Oderwał mnie od drzwi i cisnął na łóżko. Próbowałam się przekręcić na bok, ale już był na mnie, przyciskając mnie do materaca. Przez jego spodnie czułam twardość jego członka.

Drzwi za nami otworzyły się. Do środka zajrzał Rhys. Doyle zawarczał na niego.

– Krzyczałaś? – spytał Rhys z poważną miną. W ręku trzymał pistolet. Nie mierzył z niego, zawsze jednak był to pistolet.

– Wyjdź! – warknął Doyle.

– Wyjdę na rozkaz księżniczki, nie twój. – Wzruszył ramionami. – Przepraszam. Dobrze się bawisz, Merry, czy… – Wykonał nieznaczny ruch pistoletem.

– Ja… nie jestem pewna – powiedziałam ochrypłym głosem. Wszystko to mogło być podniecające, ale tylko pod warunkiem, że było zabawą.

Jego ręce na moich udach trzęsły się, całe ciało dygotało z wysiłku. Najwyraźniej nie chciał za wcześnie skończyć tego, co zaczął. Delikatnie dotknęłam jego twarzy. Przestraszył się, jakbym go zraniła, po czym odwrócił się i spojrzał na mnie. Spojrzenie jego oczu było ledwie ludzkie. Było jak spojrzenie tygrysa: piękne, obojętne, wygłodniałe.

– To tylko zabawa, Doyle, czy może zamierzasz mnie zagryźć? – Mój głos był teraz spokojniejszy, pewniejszy.

– Za pierwszym razem nie chciałbym być zbyt brutalny.

Zdaje się, że mnie nie zrozumiał.

– Nie powiedziałam: „ugryźć”, tylko „zagryźć” – wyjaśniłam. Mój głos brzmiał teraz całkowicie spokojnie, zwyczajnie. Zupełnie jakbym była w biurze i omawiała interesy.

Zamrugał i zobaczyłam na jego twarzy wyraz zmieszania. Zdałam sobie sprawę, że wymagam od niego zbyt wielkiego wysiłku intelektualnego. Udał się do miejsca, do którego rzadko się zapuszczał. Nie myślał w tej chwili jak człowiek.

Przesunął nogi i mocniej mnie przycisnął. Krzyknęłam, choć nie z bólu.

– Chcesz tego? – Jego głos był prawie normalny, zdyszany, ale prawie normalny.

Przyjrzałam się uważnie jego twarzy, próbowałam wyczytać z niej coś, co dodałoby mi otuchy. W jego oczach był jakiś odprysk dawnego Doyle’a. Nabrałam powietrza i powiedziałam:

– Tak.

– Słyszałeś ją. Wyjdź. – Jego głos zaczął znowu przechodzić w pomruk, z każdym słowem był niższy.

– Jesteś pewna, Merry? – spytał Rhys.

Prawie o nim zapomniałam. Skinęłam głową.

– Jestem.

– Więc zamykamy drzwi i ignorujemy hałasy, mając nadzieję, że nic ci się nie stanie?

Popatrzyłam w oczy Doyle’a i nie znalazłam w nich niczego poza potrzebą, potrzebą niepodobną do niczego, co widziałam kiedykolwiek w spojrzeniu mężczyzny. To już nie było pożądanie, to była prawdziwa potrzeba, taka jak jedzenie czy picie. Gdybym teraz odwróciła się od niego, moglibyśmy zostać kochankami, ale nigdy więcej nie zapędziłby się tak daleko. Wyłączyłby na zawsze tę cząstkę siebie, pozwolił jej obumrzeć.

Trwałam w takim stanie przez lata, umierając po kawałku na brzegu oceanu. Doyle mnie odnalazł i przywrócił Krainie Faerie. Przywrócił te wszystkie cząstki mnie, o których musiałam zapomnieć, by uchodzić za człowieka z niewielką domieszką krwi istot magicznych. Gdybym teraz odsunęła się od niego, czy w ogóle odnalazłby znowu tę część siebie?

– Nic mi nie będzie, Rhysie – powiedziałam, ale nie patrzyłam na niego, patrzyłam na Doyle’a.

– Jesteś pewna?

Doyle odwrócił się i przemówił głosem, który był niemal zbyt zwierzęcy i niski, by go zrozumieć:

– Słyszałeś ją. Wynoś się.

Rhys ukłonił się i zamknął za sobą drzwi. Doyle przeniósł na mnie wzrok.

– Chcesz tego? – bardziej warknął, niż powiedział. Dawał mi ostatnią szansę, bym mogła się wycofać. Ale kiedy to mówił, jego ciało wciskało się w moje, palce zaś wpijały się w moje uda.

Zamknęłam oczy i zadrżałam pod nim. Zamruczał mi prosto w twarz.

– Chcesz tego? – powtórzył.

– Chcę.

Przeniósł rękę z mojego uda na jedwabne majteczki. Rozdarł je. Zadrżałam, gdy przycisnął do mojego nagiego ciała szorstki materiał dżinsów. Krzyknęłam po części z przyjemności, a po części z bólu.

Przesunął mnie na tyle, by móc zsunąć spodnie. Po raz pierwszy w życiu ujrzałam go w pełnej krasie. Jego członek był długi i gruby. Wsunął we mnie palec. Krzyknęłam. Kiedy przekonał się, że jestem mokra i gotowa, wszedł we mnie. Chociaż byłam wilgotna, kosztowało go to trochę wysiłku. Krzyczałam pod nim, zanim zdołał cały się we mnie zmieścić. Miałam wrażenie, że wypełnił mnie całą.

Potem zaczął wysuwać się ze mnie i wsuwać z powrotem, a mnie ogarniała rozkosz. Patrzyłam, jak jego ogromny czarny członek wsuwa się i wysuwa z mojego białego ciała, i sam ten widok sprawiał, że krzyczałam.

Moja skóra zaczęła błyszczeć blaskiem księżyca, a jego ciemna skóra lśniła w odpowiedzi, wypełniona kolorami, które miał w oczach. Tak jakby był czarną wodą odbijającą poświatę księżyca, którym byłam ja. Kolory przepływały mu pod skórą, a pokój rozjaśniał, migocząc, jakbyśmy płonęli kolorowym płomieniem. Rzucaliśmy cienie na ścianę i sufit, jakbyśmy leżeli pośrodku jakiegoś wielkiego płomienia, i nagle staliśmy się tym płomieniem, tym ogniem, tym żarem.

Miałam wrażenie, jakby nasze ciała stopiły się razem i czułam, jak te tańczące kolory przepływają mi po skórze. Utonęłam w jego ciemnym lśnieniu, a Doyle został pochłonięty przez mój biały blask. Krzyczałam, oddając się rozkoszy tak wielkiej, że graniczyła z bólem. Słyszałam też jego krzyk, jego wycie, ale w tym momencie nic mnie to nie obchodziło. Mógłby rozszarpać mi gardło i odeszłabym z uśmiechem na ustach.

Po wszystkim dochodziłam do siebie z Doyle’em leżącym na mnie. Jego oddech był ciężki, plecy połyskiwały potem i krwią. Uniosłam ręce i ujrzałam na dłoniach krew. Nieświadomie poraniłam mu plecy. Poczułam strużkę krwi i ujrzałam ślady jego zębów na swoim ramieniu. Te krwawiące ranki trochę bolały, ale nie za bardzo, jeszcze nie. Nic nie mogło boleć, gdy miałam Doyle’a nadal w sobie, kiedy oboje na nowo uczyliśmy się oddychać.

– Czy cię zraniłem? – wydyszał.

Dotknęłam zakrwawionymi palcami ranki na ramieniu, po czym pokazałam mu je.

– Sądzę, że powinnam zadać ci to samo pytanie.

Sięgnął ręką do tyłu, by dotknąć ran na plecach, jakby do tej pory ich nie czuł. Podparł się na łokciu i przyjrzał krwi na rękach. Potem odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. A kiedy skończył się śmiać, zapłakał.

Загрузка...