Przedostanie się na drugą stronę muru okazało się dziecinnie proste. Był wysoki, ale nie tak wysoki, by nie można było przez niego przeskoczyć. Policjanci byli już w środku. Przekradłam się w wąską alejkę, która była porośnięta ciemnozielonymi kameliami, które tworzyły drugi mur, prawie skrywając dom przed naszym wzrokiem. To nie była pora ich kwitnienia, więc były tylko wysokimi krzakami z grubymi liśćmi. Miałam czas, by dokładnie przyjrzeć się tym liściom, ponieważ Lucy i Galen zatrzymali mnie w tych cholernych krzakach. Poszłabym dalej, ale oboje chcieli mieć pewność, że nie zrobię nic głupiego.
Jeden z idących z nami policjantów w mundurze poszedł za róg i wrócił z wiadomością, że z tyłu domu są przesuwane oszklone drzwi: łatwe do sforsowania. Właśnie mieliśmy iść za ten róg i otworzyć drzwi, by poszukać Maeve Reed, gdy zdarzyło się coś okropnego.
Bezimienny stał się widzialny.
Jego magiczna osłona opadła. Wciąż wciśnięta w krzaki kamelii, nie mogłam nic dostrzec, ale dwóch policjantów otworzyło szeroko usta i zaczęło krzyczeć. Inni policjanci tylko zbledli i próbowali uspokoić tamtych dwóch, ale jeden z krzyczących upadł na kolana i usiłował wydrapać sobie oczy. Jeden z policjantów rzucił się wówczas na niego, by go przed tym powstrzymać. Inny zaczął policzkować drugiego z krzyczących, klnąc pod nosem po każdym uderzeniu, aż w końcu tamten usiadł na trawie i zasłonił twarz, szlochając.
Pozostali dwaj policjanci i Lucy byli bladzi, ale trzymali pistolety w gotowości.
Kiedy magiczna osłona opadła, Galen odsunął się od muru i stał oniemiały, patrząc na to, co było przed nami. Ledwo mogłam patrzeć. Byłam po części człowiekiem; mój umysł mógł nie wytrzymać tego wszystkiego, podobnie jak umysły tych dwóch policjantów. Musiałam jednak się temu czemuś przyjrzeć.
Jak można opisać coś niemożliwego do opisania? To coś miało macki, oczy, ręce, usta i zęby, ale za każdym razem, gdy wydawało mi się, że udaje mi się dostrzec, jakiego jest kształtu, ten kształt się zmieniał. Może po prostu nie mogłam tego ogarnąć umysłem. Może to, co widziałam, było wszystkim, co mogłam pojąć. Może ta drżąca góra przede mną była okrojoną wersją tego, co mój umysł pozwalał mi widzieć, może nie wytrzymałabym straszniejszego widoku.
Lucy wpatrywała się w ziemię, grymas bólu wykrzywiał jej twarz.
– I my to mamy zabić, tak? – spytała.
– Powstrzymać – odparł Galen. – Tego nie można zabić.
Potrząsnęła głową, zaciskając mocniej palce na pistolecie, po czym zmusiła się do spojrzenia w górę.
Policyjne krótkofalówki zaskrzeczały. Wydano rozkaz: ognia!
Zdążyłam tylko pomyśleć: „Gdzie jest Maeve?”, gdy nagle Galen rzucił się na mnie i przygniótł mnie do ziemi. Chwilę później usłyszałam świst kul nad głową. Jeden z krzyczących policjantów wyrwał się dwóm kolegom, którzy usiłowali go przewrócić na ziemię, i padł trafiony serią kul. W tej chwili ostrzał policjantów był dla nas bardziej niebezpieczny niż Bezimienny.
– Mamy tu zabitego! – krzyknęła Lucy do krótkofalówki. – Zginął od naszego ognia! Nie możemy dłużej chronić cywilów! Wstrzymajcie ogień, chyba że jasno widzicie cel, do którego strzelacie. – Strzały nie milkły. Lucy krzyczała dalej: – Zabiliście jednego z naszych! Powtarzam: jednego z naszych!
Strzały zaczęły wreszcie cichnąć, aż w końcu całkiem umilkły. Przez kilka chwil leżeliśmy jeszcze na ziemi, nasłuchując. Zaczerpnęłam powietrza, jakbym robiła to po raz pierwszy w życiu. A może to zakrwawione ciało nieżyjącego policjanta sprawiło, że oddychanie stało się taką przyjemnością, zupełnie jakbyśmy wszyscy nadrabiali za niego.
W końcu Lucy uklękła. Pozostali policjanci również zaczęli się podnosić. Nie upadli na ziemię bez życia, więc i my ostrożnie wstaliśmy.
– Patrzcie – powiedział jeden z policjantów.
Spojrzeliśmy. Bezimienny krwawił. Krew leciała karmazynową strużką z jego „głowy”.
– Cholera – powiedziała Lucy. – Chyba będziemy potrzebować dział przeciwpancernych, żeby to coś rozwalić.
Zgodziłam się z nią.
– Ile czasu zajęłoby ich sprowadzenie?
– Zbyt dużo – odparła. Jej krótkofalówka znowu zaskrzeczała. Wsłuchała się w niewyraźny głos, po czym powiedziała: – Helikopter już wyleciał. Musimy odszukać panią Reed i wydostać ją na zewnątrz.
Nie musieliśmy szukać pani Reed; to ona odszukała nas. Ona i Gordon Reed wyszli zza rogu budynku tak szybko, na ile pozwalał stan jej męża. Za nimi szedł Julian. Największym niebezpieczeństwem w pierwszej chwili było to, że z nerwów ktoś mógł do nich strzelić. Jakoś się opanowaliśmy, ale i tak w skroniach mi pulsowało i wszyscy patrzyliśmy na siebie wielkimi oczami.
Maeve Reed ścisnęła moją rękę dwiema swoimi.
– Czy to Taranis? Czy się dowiedział?
– O dziecku nie.
– W takim razie…
– Dowiedział się o naszym spotkaniu.
– Pani Reed – powiedział jeden z policjantów – musimy wyprowadzić panią poza teren posiadłości.
Pocałowała mnie w policzek i pozwoliła, by policjant podsadził ją, żeby przeszła przez mur.
Potem przyszła kolej na Gordona Reeda. Nic nie mówił. Wydawał się całkowicie pochłonięty tym, żeby oddychać równo i stać prosto pomiędzy Julianem i tym samym policjantem, który przed chwilą pomagał Maeve.
– A gdzie twoi pozostali ludzie? – spytałam Juliana, gdy już państwo Reed byli bezpieczni.
– Wszyscy z wyjątkiem Maxa nie żyją. Max był zbyt ciężko ranny, żeby z nami iść. Ukryłem go więc w domu.
Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Na szczęście policjant powiedział do Juliana: „Teraz pan” – i nie musiałam już nic mówić, patrzyłam tylko, jak wchodzi na mur. Za nim zaczęli przechodzić na drugą stronę policjanci.
Nagle Lucy powiedziała cicho:
– O mój Boże. Odwróciłam się do Bezimiennego.
Białe włosy Rhysa błyszczały na tle ciemniejszych kolorów potwora. Coś pomiędzy ręką a macką było owinięte wokół niego na wysokości piersi. Ostrze jego toporka zabłysło w słońcu, gdy rzucił nim w oko wielkości samochodu. Oko zalało się krwią, a potwór krzyknął. Rhys również.
– Zabierzcie stąd Merry – powiedział Galen. A potem zaczął biec w stronę pola walki.