Rozdział 41

Zanim dojechaliśmy do posiadłości Maeve Reed, była ona już otoczona przez policję. Radiowozy, samochody bez oznaczeń, wozy opancerzone, karetki czekające w bezpiecznej odległości. Pistolety były wszędzie. Wszystkie wymierzone w mur otaczający rezydencję. Kłopot w tym, że nie było nikogo, w kogo można by strzelać.

Kobieta w pełnym rynsztunku brygady antyterrorystycznej stała za barierą z samochodów w pentagramie i kręgu, który narysowała kredą na jezdni. Los Angeles było jednym z pierwszych miast, w których policja wprowadziła osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych do wszystkich jednostek specjalnych.

W chwili, gdy silnik samochodu zgasł, wyczułam jej zaklęcie. Czyniło powietrze trudnym do oddychania. Doyle, Mróz i ja przyjechaliśmy z Lucy. Doyle źle zniósł szybką jazdę. Ukląkł teraz obok rosnących przy drodze krzewów. Ludzie mogliby pomyśleć, że się modli – i faktycznie, w pewnym sensie to robił. Odnawiał swój kontakt z ziemią. Doyle był przerażony prawie wszystkimi środkami transportu wymyślonymi przez człowieka. Mógł podróżować mistycznymi drogami, które mnie z kolei napełniały przerażeniem, ale szybka jazda po Los Angeles to było coś ponad jego siły. Mróz, w odróżnieniu od niego, nie miał z tym problemu.

Pozostali strażnicy i Mędrzec wysiedli z vana. Na skutek nalegań Doyle’a wrócili do mojego mieszkania po broń. Lucy była temu przeciwna, ale wyjaśnił jej, że dopóki nie przedrzemy się przez osłonę Bezimiennego, kule nie będą się go imać. Zapewnił ją, że w mieszkaniu mamy magiczną broń, dzięki której sforsowanie osłony powinno być możliwe.

Lucy przyznała, że to warte nadrobienia drogi. Uprzedziła przez radio innych policjantów, że bez wsparcia magii nie zdołają nawet zobaczyć atakującego, a co dopiero go ostrzelać.

Najwyraźniej uwierzyli jej na słowo. Prawdopodobnie wiedźma, którą sprowadzili, początkowo próbowała czegoś prostego, a gdy to nie przyniosło żadnych rezultatów, zaczęła pisać kredą. Jej magia działała jak muskający skórę wiaterek.

Zaklęcie rozwinęło się i uderzyło w swój cel. Powietrze drgało jak nad rozgrzanym asfaltem w upalny dzień. Tylko że tutaj słup rozgrzanego powietrza unosił się jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią.

Nie byłam pewna, czy policjanci bez zdolności nadprzyrodzonych w ogóle byli w stanie coś zauważyć, ale ich sapnięcia i przekleństwa przekonały mnie, że tak.

Lucy wpatrzyła się w słup drgającego powietrza.

– Czy mamy po prostu w to strzelać?

– Tak – odparł Mróz.

To naprawdę nie miało znaczenia, co zrobimy. Ktoś jednak musiał wydać rozkaz do strzału, bo nagle zewsząd zaczęły dobiegać wystrzały, zamieniając się w jedną wielką eksplozję.

Kule przechodziły przez słup powietrza, jakby tam nic nie było. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie wszystkie te kule poleciały, ponieważ w końcu musiały w coś trafić. Potem rozległy się krzyki:

– Wstrzymać ogień!

Nagła cisza zadźwięczała mi w uszach. Słup powietrza dalej naciskał na mur posiadłości Maeve czy też raczej na jej osłonę. Wydawał się nie zwracać uwagi na ostrzał.

– Co się dzieje? – spytała Lucy.

– Używa specjalnego rodzaju osłony, która pozwala istotom magicznym ukrywać się przed oczami śmiertelników – odparł Doyle. Podszedł do nas, gdy obserwowaliśmy strzelaninę.

Lucy spojrzała na mnie.

– Umiesz to zrobić?

– Nie – odparłam.

– Ani nikt inny spośród nas – dodał Doyle. – Oddaliśmy tę umiejętność Bezimiennemu.

– Nigdy nie byłam w stanie zrobić czegoś takiego – powiedziałam.

– Urodziłaś się po tym, jak ostatni raz oddaliśmy naszą magię Bezimiennemu – zauważył Doyle. – Jak ktoś mógłby cię winić za to, że jesteś gorsza, niż my kiedyś byliśmy?

– Wiedźma złamała trochę osłony – włączył się Mróz.

– Ale nie wystarczająco – odparł Doyle.

Wymienili spojrzenia.

– Nie ma mowy – powiedziałam. – Nawet o tym nie myślcie.

Spojrzeli na mnie.

– Meredith, musimy go powstrzymać.

– Nie – odparłam. – Musimy tylko utrzymać Maeve Reed przy życiu. Tak, jak postanowiliśmy. Nie było mowy o tym, żeby zabijać Bezimiennego. A zresztą, czy jego w ogóle można zabić?

Znów wymienili spojrzenia.

– Nie, nie można – włączył się Rhys.

– Czy on jest realny? – spytała Lucy.

– Co masz na myśli?

– Czy to jest ciało stałe, któremu możemy coś zrobić naszymi kulami?

Skinął głową.

– Tak, na to jest wystarczająco realny. Pod warunkiem, że nie ma magicznej osłony.

– Musimy go jej pozbawić – powiedział Doyle.

– Niby jak? – spytałam i zrobiło mi się niedobrze na samą myśl, czego to może wymagać.

– Musi zostać zraniony – stwierdził Mróz.

Spojrzałam na jego arogancką minę i domyśliłam się, że coś przede mną ukrywa. Ścisnęłam go za ramię.

– Jak możemy go zranić? – spytałam.

Jego spojrzenie złagodniało, gdy popatrzył na mnie; szarość jego oczu zmieniła się z barwy chmur burzowych w kolor nieba zaraz po deszczu, gdy właśnie zza chmur wychodzi słońce.

– Magiczną bronią, jeśli władający nią posługuje się nią z dostateczną biegłością.

Ścisnęłam mocniej jego ramię.

– Co to znaczy: z dostateczną biegłością?

– Z biegłością dostateczną, żeby nie dać się zabić – wyjaśnił Rhys.

Mróz i Doyle popatrzyli na niego nieprzyjaźnie.

– Słuchajcie, nie mamy czasu na wygłupy. Jeden z nas musi mu upuścić krwi – powiedział.

Dalej trzymałam Mrożą za ramię, ale spojrzałam na Doyle’a.

– Który z was dwóch jest na tyle biegły w posługiwaniu się bronią, żeby to zrobić?

– Czuję się urażony – oświadczył Rhys. – Doyle i Mróz nie są jedynymi, którzy tu stoją.

Po raz kolejny popatrzyli na niego niezbyt przyjaźnie.

– Nigdy nie byłem ulubionym strażnikiem królowej, ale moje umiejętności w sztuce walki były cenione.

– Jestem jak Merry – powiedział Galen. – Urodziłem się długo po starych czasach. Dobrze władam mieczami, ale nie są to miecze magiczne.

– Ponieważ straciliśmy zdolność robienia takich rzeczy – dodał Mróz.

– Za każdym razem, gdy oddawaliśmy coś Bezimiennemu, stawaliśmy się bardziej cieleśni a mniej duchowi. Dzięki temu przetrwaliśmy, ale nie obyło się bez poniesienia pewnych kosztów.

Spojrzałam na Mroza i ujrzałam przy jego boku jego miecz, Zimowy Pocałunek. Popatrzyłam na pozostałych. Mróz jako jedyny był w tunice. Inni mieli na sobie normalne ubrania: T-shirty, dżinsy, buty, z wyjątkiem Kitta, który nosił tylko szorty i koszulkę. Ubiór mieli źle dobrany, ale ich broń była jak najbardziej na miejscu.

Mróz miał na plecach drugi miecz, który był prawie tak duży jak ja. Wiedziałam, że tunika skrywała więcej broni. Zawsze nosił pod nią broń, mimo że królowa tego zakazała.

Doyle nosił pistolet w kaburze na ramieniu, ale oprócz tego miał miecz przy biodrze i dwie pochwy z nożami na nadgarstkach. Noże błyszczały srebrzyście na jego czarnej skórze, ale miecz był tak samo czarny jak on. Ostrze było żelazne, a nie stalowe. Nie wiedziałam, z czego wykonana została czarna rękojeść; na pewno był to metal, ale metal, którego nie znałam. Ten miecz nazywany był Czarnym Szaleństwem, Bainidhe Dub. Jeśli ktokolwiek inny poza Doyle’em próbował go użyć, stawał się kompletnie szalony. Sztylety na jego nadgarstkach były takie same, wykonane zostały razem. Te legendarne ostrza trafiały w każdy cel. Na dworze nazywano je Ugryź i Zagryź. Naprawdę nazywają się zupełnie inaczej, ale nie wiedziałam jak.

Galen miał miecz przy boku i był to dobry miecz, ale nie magiczny. Przy jego pasku wisiał też sztylet. Pod koszulą miał oprócz tego kaburę z pistoletem i drugi pistolet z tyłu.

Ja przepasana byłam paskiem z kaburą, w której miałam pistolet. Nie pasował do sukienki, ale wolałam uratować się, wyglądając nieco głupio, niż zginąć, wyglądając idealnie. Oprócz tego miałam dwa składane noże za podwiązkami pod sukienką i mniejszy pistolet przy kostce u nogi. Swego czasu obydwa dwory uznały mnie za niegodną noszenia nawet niemagicznej broni.

Rhys miał swój miecz na plecach. Był on znany jako Przerażająca Śmierć, Uamhas. Oprócz tego miał topór przyczepiony do pasa i sztylety, ale nie jestem pewna, czy chciałabym stać obok tego kogoś, w kogo rzucał. Kiedy nie masz jednego oka, możesz mieć problemy z celnością.

Nicca miał miecz, który, podobnie jak miecz Galena, pozbawiony był magicznej mocy, a także dwa pistolety w kaburach.

Miałam powody, by sądzić, że obie ręce ma jednakowo sprawne. Z tyłu miał trzeci pistolet, a na pasku sztylet. To było standardowe wyposażenie, podobnie jak miecz.

Kitto miał tak małe pojęcie o broni palnej, że lepiej było nie ryzykować tego, że strzeli sobie w stopę, ale miał krótki miecz.

Mędrzec dysponował zaś malutkim mieczykiem, który błyszczał srebrzyście w słońcu. Nie zdradził nam jego nazwy.

– Znać nazwę czegoś, to mieć nad tym czymś władzę – wyjaśnił.

Rozległo się dudnienie. Ziemia uniosła się do góry, gdy część muru otaczającego posiadłość Maeve upadła. Bezimienny przechytrzył nas. Nie mógł ominąć osłony, więc zniszczył to, do czego była przymocowana.

Drgający kształt ruszył przez wyrwę w murze. Rozległo się kilka strzałów i dowódcy krzyknęli:

– Nie strzelać! Nie strzelać!

Doyle ruszył zdecydowanym krokiem naprzód.

– Użyję sztyletów. Muszą go trafić, taką mają moc.

– Czy uda ci się podejść wystarczająco blisko, a jednocześnie pozostać poza jego zasięgiem? – spytał Mróz.

Doyle spojrzał na niego przez ramię.

– Mam nadzieję – odparł, po czym ruszył dalej.

Mróz odsunął mnie od siebie i położył mi ręce na ramionach.

– Muszę iść z nim. Tam, gdzie on, tam i ja.

– Najpierw mnie pocałuj – powiedziałam.

Potrząsnął głową.

– Jeśli dotknę twoich ust, nie będę w stanie się od ciebie oderwać. – Pocałował mnie w czoło, po czym pobiegł za Doyle’em.

Rhys porwał mnie w ramiona. Byłam zbyt zaskoczona, by zareagować. Pocałował mnie tak mocno, że miał na ustach większość mojej czerwonej szminki. Opuścił mnie na ziemię cokolwiek pozbawioną tchu.

– Nie możesz odebrać mi odwagi jednym pocałunkiem, Merry. Nie kochasz mnie wystarczająco mocno. – Z tymi słowy pobiegł za Doyle’em i Mrozem, zanim byłam w stanie coś powiedzieć.

Brygada antyterrorystyczna udała się w ślad za mężczyznami, by ich wesprzeć. Potem wszyscy zniknęli nam z oczu, przechodząc przez wyrwę w murze.

O dziwo, Bezimienny również zniknął, chociaż słup powietrza powinien górować nad murem.

– A gdybyśmy weszli od tyłu i wyciągnęli stamtąd Maeve? – spytał Galen w ciszy, która zapadła.

Spojrzeliśmy na niego.

– Nie damy rady walczyć z Bezimiennym, ale to możemy zrobić.

Lucy uderzyła się w czoło.

– Ale ze mnie kretynka. Powinniśmy ewakuować stąd panią Reed już dawno temu.

– Ruszyłby za nią – odparłam. – Nie udałoby się nam jej stąd wywieźć, chyba że mielibyśmy na miejscu helikopter.

Lucy zamyśliła się.

– Może uda się go załatwić. Reedowie mają w tym mieście duże wpływy.

– Więc go załatw, jeśli możesz – powiedziałam.

– A tymczasem daj nam kilku ludzi i pozwól nam iść na tyły posiadłości – włączył się Galen.

– Idę z wami – oznajmiłam.

Potrząsnął z powagą głową.

– Nie, Merry, zostajesz.

– A właśnie, że idę. Zostałam nauczona, że przywódca nigdy nie prosi swoich ludzi o to, czego nie chce zrobić sam.

– Twój ojciec dobrze cię uczył, ale nie zapominaj, że jesteś śmiertelna, Merry. My nie.

– Policjanci też są śmiertelni, a idą z wami.

Potrząsnął głową.

– Nie pójdziesz.

W końcu postawiłam na swoim, ponieważ wszyscy mężczyźni, którzy mieliby szansę mnie przekonać, znajdowali się po drugiej stronie muru, stojąc twarzą w twarz z tym czymś, co mieliśmy zniszczyć.

Загрузка...