Rozdział 20

Królowa miała na sobie czarną satynową suknię balową, która połyskiwała w świetle świec, a na rękach czarne satynowe rękawiczki. Czarne włosy były zebrane do góry, wzdłuż twarzy i smukłej szyi opadały jedynie pojedyncze kosmyki. Jej usta miały barwę krwi, a trójkolorowe oczy obrysowane były czarną konturówką, tak że wydawały się ogromne.

To, że była wystrojona, wcale mnie nie zdziwiło. Lubiła się bawić. Każda okazja ku temu była dobra. Zdziwiło mnie co innego: jej łóżko było puste. Królowa nigdy nie sypiała sama.

Pozostawaliśmy nieruchomi, wpatrując się w jej oczy. Doyle ścisnął moje ramię.

– Wasza Wysokość – zaczęłam – niezmiernie się cieszymy, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością, mimo że tak niespodziewanie. – Mój głos był tak obojętny, jak tylko się dało. Uprzejmość nakazywała dać jakiś znak, zanim się tak do kogoś wpadło. Nigdy nie wiadomo, w czym się komuś przeszkodzi.

– Czyżbyś ośmielała się mnie krytykować, bratanico? – Jej głos był bardzo zimny, prawie wściekły. Nie zrobiłam niczego, by ją rozgniewać, przynajmniej świadomie.

Usadowiłam się odrobinę wygodniej przy Doyle’u. Marzyłam o szlafroku, ale wiedziałam, że ubieranie się teraz sugerowałoby, że jej nie lubię, bądź jej nie ufam. To, że to była prawda, było moim zmartwieniem, nie jej.

– Nie chciałam cię skrytykować, ciociu Andais. Ja tylko stwierdziłam fakt. Tego wieczoru nie oczekiwaliśmy rozmowy z tobą.

– Moja droga bratanico, tak się składa, że jest już prawie rano, choć jeszcze nie było wschodu słońca. Widzę, że spałaś nie więcej ode mnie.

– Miałam lepsze rzeczy do roboty, ciociu. Zresztą ty chyba też.

Dotknęła dołu sukni balowej.

– Tak, kolejne przyjęcie. – Nie wyglądała na zadowoloną.

Chciałam zapytać, czy przyjęcie się nie udało, ale się nie odważyłam. Było to zbyt osobiste pytanie, żeby zadać je królowej.

Nabrała powietrza w płuca. Przód jej sukni przesunął się, jakby nie była ona dostatecznie ciasna. Jeśli nie byłaś zbyt hojnie obdarzona przez naturę, mogłaś nosić takie suknie, które zdawały się unosić wokół ciebie. Dla mnie byłoby krępujące czekać na to, co się stanie. Zamierzona nagość to coś zupełnie innego od niespodziewanego wypadnięcia z sukienki.

Skierowała na nas spojrzenie swoich mocno obrysowanych oczu.

– Krwawisz, moja Ciemności – zauważyła z przekąsem.

Zerknęłam na Doyle’a i zdałam sobie sprawę, że nadal leży na boku, dzięki czemu widziała jego plecy i ślady paznokci na czarnej skórze.

– Tak, pani – potwierdził doskonale obojętnym, ostrożnym głosem.

– Kto skrzywdził moją Ciemność? – Jej wzrok spoczął na mnie. Było to bardzo nieprzyjazne spojrzenie.

– Nie uważam, żeby stała mi się krzywda, pani – powiedział Doyle.

Przeniosła na niego wzrok, po czym znowu popatrzyła na mnie.

– Jesteś bardzo pracowitą dziewczynką, Meredith.

Odsunęłam się od Doyle’a i usiadłam.

– Myślałam, że życzysz sobie, żebym taka była, ciociu Andais.

– Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przedtem widziała twoje nagie piersi, Meredith. Jak na sidhe, trochę duże, ale bardzo ładne. – Jej oczy nie były pełne pożądania, był w nich groźny błysk. Wszystko, co do tej pory powiedziała, mogłoby zostać pomylone z grzecznością. Nigdy nie widziała moich nagich piersi, więc powinna je teraz komplementować; ale tylko gdybym usiłowała być atrakcyjna, a tego nie robiłam. Po prostu nie miałam na sobie ubrania. Nie czułam się ani trochę ponętna w obecności swojej ciotki, i to nie tylko dlatego, że jestem heteroseksualna.

– A ciebie, moja Ciemności, tak wiele stuleci temu widziałam ostatni raz nagiego, że już nie pamiętam. Czy jest jakiś powód, dla którego odwracasz się do mnie tyłem? Czy jest jakiś powód, dla którego ukrywasz się przed moim wzrokiem? Czyżbyś miał jakiś… defekt, którego nie pamiętam, a który psuje widok?

Pytanie, czy nie ma jakiegoś defektu, żądanie, by pokazał się cały, było nieuprzejme. Gdyby to był ktokolwiek inny, kazałabym mu iść do diabła.

– Nie ma żadnego defektu, ciociu Andais – powiedziałam i zdałam sobie sprawę z tego, że ton mojego głosu nie jest wystarczająco obojętny. Lata spędzone poza dworem sprawiły, że straciłam zdolność kontrolowania głosu. Musiałam się tego nauczyć na nowo – i to szybko.

Spojrzała na mnie zimno.

– Nie mówiłam do ciebie, księżniczko Meredith. Mówiłam do mojej Ciemności.

Użyła mojego tytułu; nie nazwała mnie bratanicą, nie użyła imienia, a tytułu. Nie był to dobry znak.

Doyle znowu ścisnął mnie za ramię, tym razem mocniej, jakby przywoływał mnie do porządku. Odpowiedział Andais, ale nie za pomocą słów. Odwrócił się na plecy ze ściśniętymi kolanami, tak że udo zasłaniało go przed jej spojrzeniem, po czym powoli obniżył nogę.

Dopiero teraz w jej oczach pojawił się żar, prawdziwy żar, prawdziwe pragnienie.

– No, no, skrywałeś prawdziwe skarby.

– Nic, czego nie mogłaś odkryć przez ostatnie tysiąc lat. – Teraz to jego głos nie był obojętny. Nigdy dotąd nie słyszałam, by stracił panowanie nad sobą w obecności królowej.

Tym razem była moja kolej, żeby położyć mu rękę na ramieniu, by mu przypomnieć, z kim rozmawiamy. Myślę, że na mojej twarzy nie widać było strachu, chociaż strasznie się bałam.

Król Taranis mógłby mnie nie skrzywdzić ze strachu przed Andais. Andais mogła mnie skrzywdzić w napadzie szału. Pewnie by potem żałowała, ale dla kogoś, kto jest martwy, to wątpliwe pocieszenie.

Spojrzenie, które mu posłała, sprawiło, że przyłożyłam dłoń mocniej do ramienia Doyle’a, wpijając w nie paznokcie. Jego ciało zareagowało i miałam nadzieję, że przypomniałam mu, by postępował ostrożnie.

– Uważaj, Ciemności, albo stanę się rozkojarzona i zapomnę, dlaczego się z wami skontaktowałam.

– Czekamy na twoje wieści, królowo Andais – powiedziałam.

Spojrzała na mnie i w jej spojrzeniu pojawiło się zmęczenie. Andais zazwyczaj nie była tak łatwa do odczytania; najwyraźniej uważała, że nie musi się tutaj nikogo obawiać.

– Bezimienny jest na wolności.

Doyle opuścił nogi na podłogę i usiadł. Nagle przestało mieć znaczenie, że jest nagi, nikt nie zwracał na to uwagi. Bezimienny składał się z najgorszych rzeczy, które istniały w Krainie Faerie. To było ostatnie wielkie zaklęcie, nad którym pracowały wspólnie oba dwory. Zrzuciliśmy z siebie wszystko, co najgorsze, wszystko, co mogło uniemożliwić nam życie w nowym państwie, i umieściliśmy to w nim. Nikt tego od nas nie żądał. Po prostu nie chcieliśmy być wygnani z ostatniego kraju, który jeszcze nas chciał, więc poświęciliśmy trochę tego, czym byliśmy, żeby stać się bardziej… ludzcy. Niektórzy są zdania, że to Bezimienny spowodował, że zaczęliśmy gasnąć, ale to nieprawda. Sidhe gasną od stuleci. Bezimienny był tylko złem koniecznym. Dzięki niemu nie obróciliśmy Ameryki w kolejne pole bitwy.

– Czy to ty go uwolniłaś, pani? – spytał Doyle.

– Oczywiście, że nie – odparła.

– A więc kto?

– Mogłabym zmyślić jakąś ładną historyjkę, ale odpowiedź jest prostsza: nie wiem. – Było oczywiste, że nie podoba jej się, że musi to powiedzieć, i równie oczywiste, że mówi prawdę. Zdjęła jedną z czarnych rękawiczek i zaczęła ją przekładać z ręki do ręki.

– Niewiele jest w Krainie Faerie istot, które mogłyby to zrobić – powiedział Doyle.

– Myślisz, że o tym nie wiem? – żachnęła się.

– Co mamy zrobić, królowo?

– Nie wiem, ale ostatni ślad prowadził na zachód.

– Czy sądzisz, że tu przybędzie? – spytał.

– To mało prawdopodobne – powiedziała, uderzając rękawiczką o rękę. – Ale Bezimienny jest niemal nie do powstrzymania. To, czego się pozbyliśmy i umieściliśmy w nim, to była wielka część naszej mocy. Jeśli został wysłany przeciwko Meredith, już teraz musicie zacząć się przygotowywać do spotkania z nim.

– Naprawdę sądzisz, że został uwolniony, żeby uderzyć w księżniczkę?

– Gdyby został tylko uwolniony, wówczas spustoszyłby najbliższą okolicę. Ale on tego nie zrobił. – Wstała, ukazując prawie nagie plecy. Odwróciła się do nas nagłym ruchem. – Bardzo szybko zniknął nam z oczu. Nie możemy go wytropić, a to znaczy, że wspomaga go ktoś bardzo ważny.

– Ale Bezimienny jest częścią dworów, tego, czym byliście. Powinniście być w stanie go wytropić. – W chwili, kiedy skończyłam, wiedziałam, że powinnam siedzieć cicho.

Na jej twarzy pojawił się wyraz gniewu. Zatrzęsła się z wściekłości. Sądzę, że przez chwilę była zbyt wściekła, by mówić.

Doyle wstał, zasłaniając mnie swym ciałem.

– Czy powiedziałaś o tym Dworowi Seelie?

– Nie musisz jej przede mną chować, Ciemności. Zbyt wiele wysiłku kosztowało mnie utrzymanie jej przy życiu, żebym miała ją teraz zabijać. Tak, Seelie wiedzą, co się stało.

– Czy dwory połączą się, żeby schwytać Bezimiennego? – spytał. Nie ruszył się z miejsca, pozostało mi zerkać zza jego pleców. To nie był dobry sposób, żeby zaznaczyć silnie swoją obecność. Przesunęłam się, by widzieć lustro, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

– Nie.

– Ale to z pewnością byłoby korzystne dla wszystkich.

– Taranis sprawia problemy. Zachowuje się tak, jakby Bezimienny został stworzony tylko z energii Unseelie. Udaje, że jego dwór jest bez skazy. – Wyglądała tak, jakby spróbowała czegoś kwaśnego. – Nie pomoże nam, bo udzielenie pomocy oznaczałoby przyznanie się do udziału w stworzeniu tego czegoś.

– To głupota.

Skinęła głową.

– Zawsze był bardziej zainteresowany iluzją czystości niż samą czystością.

– Kto może powstrzymać Bezimiennego? – spytał Doyle głosem tak cichym, jakby po prostu głośno myślał.

– Nie wiemy. Ale jest on pełen starej magii, rzeczy, których już nie tolerujemy nawet między Unseelie. – Usiadła na brzegu łoża. – Ktokolwiek go uwolnił i ukrył przed naszym wzrokiem… jeśli naprawdę potrafi go kontrolować, dysponuje naprawdę potężną bronią.

– Czego ode mnie oczekujesz, królowo?

Spojrzała na niego niezbyt przyjaźnie.

– A jeśli powiem: Wracaj do domu, wracaj do domu i chroń mnie? A jeśli powiem, że nie czuję się bezpieczna, nie mając ciebie i Mroza przy boku?

Klęknął na jedno kolano. Jego twarz zginęła pod falą włosów.

– Nadal jestem kapitanem Kruków Królowej.

– Przybyłbyś? – spytała cichym głosem.

– Gdybyś rozkazała…

Próbowałam nie okazywać żadnych uczuć. Przyciągnęłam kolana do piersi i usiłowałam nie pokazywać nic po sobie. Gdyby udało mi się nie myśleć, nie byłoby nic widać na mojej twarzy.

– Twierdzisz, że nadal jesteś kapitanem moich Kruków, ale czy nadal też jesteś moją Ciemnością, czy może należysz już do kogoś innego?

Głowę trzymał opuszczoną i milczał. Ja usiłowałam nie myśleć o niczym. Posłała mi bardzo nieprzyjazne spojrzenie.

– Ukradłaś mi moją Ciemność, Meredith.

– Co mam powiedzieć, ciociu Andais?

– Dobrze, że mi przypomniałaś, że jesteś moją krewną. Widok jego poranionych pleców pozwala mieć nadzieję, że masz ze mną więcej wspólnego, niż się spodziewałam.

Chciałam myśleć o niczym. Wyobraziłam sobie pustkę, wyobraziłam sobie szybę, za którą jest następna szyba, a za nią jeszcze jedna…

– Bezimienny nie został wypuszczony bez powodu. Dopóki nie dowiem się, co to za powód, ostrzegam tych, z którymi wiążę największe nadzieje. Jedną z tych osób jest piękna Meredith. Nadal mam nadzieję, że doczekam jej dziecka.

Spojrzała na mnie wrogo.

– Czy jest tak wspaniały, jak wygląda?

Wysiliłam głos, żeby zabrzmiał obojętnie.

– Tak.

Królowa westchnęła.

– Szkoda. Już dawno wzięłabym go do łóżka, gdybym się nie bała, że urodzę szczenięta.

– Szczenięta?

– Nie powiedział ci? Doyle ma dwie ciotki, których prawdziwymi formami są psy. Jego babka była ogarem z Dzikiego Gonu. Ogary piekielne – tak je ludzie teraz nazywają, chociaż, jak wiesz, z piekłem nie mamy nic wspólnego. To zupełnie inny system religijny.

Przypomniałam sobie wycie i głodny wzrok Doyle’a.

– Wiedziałam, że Doyle nie jest czystym sidhe.

– Jego dziad był phouka – tak złym, że jako pies sparzył się z ogarem z Dzikiego Gonu i przeżył, żeby o tym opowiedzieć. – Uśmiechnęła się złośliwie.

– A więc Doyle jest równie mieszanej krwi jak ja. – Głos miałam nadal obojętny; punkt dla mnie.

– Ale czy wiedziałaś, że jest po części psem, zanim go wzięłaś do łóżka?

Doyle klęczał przez ten cały czas, włosy skrywały mu twarz.

– Wiedziałam, że w jego żyłach płynie krew Dzikiego Gonu, zanim we mnie wszedł.

– Doprawdy? – Zabrzmiało to tak, jakby mi nie wierzyła.

– Słyszałam, jak z jego ust wydobywa się ujadanie ogarów. – Odgarnęłam włosy, żeby mogła zobaczyć znak ugryzienia na ramieniu, bardzo blisko szyi. – Wiedziałam, że jest głodny mojego ciała nie tylko w sensie seksualnym.

Jej wzrok znowu stał się surowy.

– Zaskakujesz mnie, Meredith. Nawet nie przypuszczałam, że lubisz przemoc.

– Nie sprawia mi przyjemności krzywdzenie ludzi. Przemoc w sypialni, kiedy wszyscy się na nią godzą, to co innego.

– Dla mnie nie – powiedziała.

– Wiem – odparłam.

– Jak ty to robisz? – spytała.

– Co robię?

– Jak udaje ci się mówić tak obojętnym tonem? Jesteś w stanie powiedzieć „idź do diabła” z uśmiechem na ustach.

– To nie jest świadome, ciociu Andais, wierz mi.

– Przynajmniej nie zaprzeczyłaś.

– Nie okłamujemy się nawzajem – powiedziałam zmęczonym głosem.

– Wstań, Ciemności, i pokaż swojej królowej zranione plecy.

Podniósł się bez słowa, odwrócił się plecami do lustra i odgarnął włosy na bok.

Andais podeszła bliżej do lustra, wyciągając rękę w rękawiczce. Przez chwilę wydawało mi się, że ta ręka wysunie się przez lustro.

– Brałam cię za osobę dominującą, Doyle, a ja nie lubię się nikomu podporządkowywać.

– Nigdy nie pytałaś, co lubię. – Nadal stał odwrócony tyłem do lustra.

– Nie sądziłam również, że jesteś tak hojnie obdarzony przez naturę. – Teraz w jej głosie pojawiła się nutka nostalgii. Przypominała dziecko, które nie dostało na urodziny upragnionej zabawki. – To znaczy, psy i phouka nie są aż tak hojnie obdarzone.

– Większość phouka może przybierać również inne formy, pani.

– Tak, wiem, niektóre mogą stawać się również końmi, czasami orłami… Ale co to ma… – Przerwała w połowie zdania i uśmiech wygiął jej uszminkowane usta. – Chcesz powiedzieć, że twój dziad mógł zamieniać się zarówno w konia, jak i psa?

– Tak, pani – odrzekł cicho.

– Dlatego masz tak wielkiego jak koń. – Roześmiała się.

Nic nie powiedział, tylko wzruszył ramionami. Byłam zbyt zaskoczona jej śmiechem, by się do niego przyłączyć.

– Ale przecież nie jesteś koniem.

– Phouka są zmiennokształtni, moja królowo.

Przestała się śmiać.

– Sugerujesz, że możesz zmieniać jego wielkość?

– Czy sugerowałbym coś takiego? – spytał obojętnym głosem.

Patrzyłam, jak na jej twarzy pojawia się wyraz niedowierzania, ciekawości, wreszcie z trudem skrywanego pragnienia. Wpatrywała się w niego tak, jak skąpcy w złoto: pożądliwie, natarczywie, samolubnie.

– Kiedy to wszystko się skończy, Ciemności, a ty nie okażesz się ojcem dziecka księżniczki, sprawimy, żebyś spełnił te przechwałki.

Myślę, że nie zachowałam obojętnej miny, ale próbowałam.

– Ja się nie przechwalam, pani – powiedział Doyle, niemal szeptem.

– Nie wiem, czego teraz pragnąć. Jeśli zapłodnisz Meredith, nigdy nie zaznam z tobą przyjemności. I nadal wierzę w to, w co zawsze wierzyłam, a co naprawdę trzymało cię z dala od mojego łoża.

– Czy mogę spytać, co to jest?

– Możesz. A ja mogę nawet odpowiedzieć.

Jednak nie odpowiedziała. Zapadła cisza. W końcu Doyle spytał:

– W co takiego wierzyłaś, że trzymałaś mnie z dala od swojego łoża? – Kiedy pytał, odwrócił głowę na tyle, by widzieć Andais.

– W to, że mógłbyś być królem, prawdziwym królem, a nie tylko z nazwy. A ja nie podzielę się swoją władzą. – Spojrzała na mnie. Starałam się ze wszystkich sił zachować bezmyślny wyraz twarzy, ale wiedziałam, że mi się to nie udaje. – A ty, Meredith? Co sądzisz o posiadaniu prawdziwego króla, który zażąda podziału władzy?

Postanowiłam powiedzieć prawdę.

– Umiem się lepiej dzielić niż ty, ciociu Andais.

Spojrzała na mnie. Nie potrafiłam odczytać tego spojrzenia. Napotkałam jej wzrok.

– Umiesz się dzielić lepiej niż ja – powtórzyła. – Co to znaczył Przecież ja w ogóle się niczym nie dzielę?

– No właśnie, ciociu Andais.

Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę.

– Taranis również nie dzieli się władzą.

– Wiem – powiedziałam.

– Nie można być dyktatorem, jeśli się nie dyktuje innym, co mają robić.

– Z moich obserwacji wynika, że królowa musi rządzić wszystkimi wokoło, naprawdę nimi rządzić. Nie oznacza to jednak, że musi też od razu dyktować wszystkim, co mają robić. Czasami warto wysłuchać rad strażników, których w swej mądrości wysłałaś ze mną.

– Mam doradców – powiedziała i zabrzmiało to niemal tak, jakby się usprawiedliwiała.

– Taranis również – zauważyłam.

Andais oparła się o jedną z kolumienek podtrzymujących baldachim. Wydawało się, że za chwilę spadnie. Bawiła się czarnymi kokardkami przy sukni.

– Ale żadne z nas nikogo nie słucha. Król jest nagi.

Ostatnie zdanie zaskoczyło mnie. Chyba było to widoczne, bo powiedziała:

– Wyglądasz na zaskoczoną, moja bratanico.

– Nie spodziewałam się, że znasz tę baśń.

– Miałam kiedyś kochanka-człowieka, który lubił historyjki dla dzieci. Czytał mi je, kiedy nie mogłam spać. – W jej głosie pojawiła się marzycielska nuta, nuta prawdziwego żalu. Kontynuowała bardziej normalnym tonem: – Bezimienny został uwolniony. Widziano go, jak kieruje się na zachód. Wątpię, żeby dostał się aż do Morza Zachodniego, ale pomyślałam, że mimo wszystko powinnaś o tym wiedzieć. – Po tych słowach machnęła ręką i zniknęła.

Moje oczy w lustrze były bardzo duże.

– Czy możesz tak ustawić lustro, żeby nikt nie połączył się bez wcześniejszej zapowiedzi? – spytałam Doyle’a.

– Tak – odparł.

– Więc zrób to.

– Królowa może to źle przyjąć.

Skinęłam głową, patrząc na odbicie swojej przestraszonej twarzy. Teraz nie musiałam już udawać, mogłam wyglądać na tak przestraszoną, jaką byłam w rzeczywistości.

– Zrób to, po prostu to zrób. Nie chcę dziś żadnych niespodzianek więcej.

Podszedł do lustra i wykonał nieznaczne ruchy przy jego krawędziach. Czułam, jak zaklęcie kłuje mnie w skórę.

Doyle odwrócił się od lustra i zawahał się, stając przy łóżku.

– Czy nadal pragniesz mojego towarzystwa?

Wyciągnęłam do niego ręce.

– Chodź tu i ukołysz mnie do snu.

Uśmiechnął się i wślizgnął pod kołdrę. Wtuliłam się w jego ramiona, pierś, brzuch, uda. Otoczyło mnie jego ciepło. Zapadałam już w sen, kiedy spytał cicho:

– Nie przeszkadza ci, że moja babka była ogarem Dzikiego Gonu, a dziadek phouka?

– Nie. – Mój głos był przytłumiony snem. – Czy naprawdę mogłabym urodzić szczenięta?

– Nie.

– To dobrze. – Zasypiając, poczułam, że przytula się do mnie mocno, zupełnie jakbym to ja chroniła jego, a nie on mnie.

Загрузка...