Autodafe

Gdy prowadzimy samochód, w naszym zachowaniu jest coś skrajnie prymitywnego. Przejawiamy instynkt zwierząt stadnych: seksualną agresję, brutalny trumf siły nad słabością, nieustanną walkę o dominację w hierarchii ulicznej. Jedni zwą to szaleńczą jazdą, inni wolą bardziej dosadne określenie.

Lubię samochody. Zawsze lubiłem; już jako mały chłopiec uwielbiałem ich zapach, rozmaite barwy, kształty i rozmiary. Bawiłem się małymi modelami; miałem je wszystkie, do wyboru, do koloru. Teraz sam jestem kierowcą, profesjonalistą, królem szos.

Sami wiecie: samochód określa tożsamość posiadacza. „Odzwierciedla samcze superego – mówi Annie, przynosząc mi filiżankę herbaty. – Stanowi przedłużenie skrywanego pragnienia seksualnej dominacji nad innymi samcami”. To pewnie przez te warsztaty, na które chodzi. Nic tylko Freud i dominacja seksualna. Chciałbym kiedyś odczuć pozytywny skutek tych wszystkich teorii. Ale gdzie tam. Zawsze słyszę tylko: „Nie dzisiaj, skarbie. Mam okres”. Nic dziwnego, że wolę nawoskować wóz.

Fura nie ma sobie równych. Granatowe jak noc BMW. Sportowa kierownica, skórzane fotele, orzechowe wykończenie. Palce lizać. Sam bym taką kupił, gdybym miał dosyć kasy. Sęk w tym, że nie należy do mnie. Jest własnością firmy, która może ją zabrać w każdej chwili. Domyślacie się, co czuję. Albo lepiej się nie domyślajcie. Mam powyżej uszu metafor o kastracji oraz symbolicznym powrocie do łona. Tylko ona mnie rozumie. Moja bryka. Ona i ja – zgrany team, pędzący trzy razy dziennie Ml między Leeds a Sheffield, dzierżyciele niegasnącej pochodni i godni reprezentanci firmy Matthew McArnold & Son Ltd.

W moim fachu człowiek nabywa wiedzy o samochodach wszelakiej maści. Oplach corsa i golfach przyszłych pielęgniarek o imieniu Hayley, sfatygowanych escortach pryszczatych studentów ekonomii, citroenach i odrestaurowanych garbusach słodkich kociaków o imieniu Kate oraz srebrnym lexusie Lena, bankiera i dostojnej głowy rodziny, który przeżywa potajemny romans z Jan, sekretarką klubu tenisowego, dobrze zakonserwowaną czterdziestopięcioletnią właścicielką forda Ka oraz kosmatych myśli. Znam również stałych bywalców naszej trasy. Kitajca w brązowym nissanie sunny, który notorycznie blokuje środkowy pas. Blondynkę w turkusowym cinquecento, która przy zjeździe na węzeł numer 37 sprawdza w lusterku wstecznym stan swojej szminki. Białego vana z rozjazdu 36, ze szmatą dyndającą na drabinie, która nie mieści się w wozie. Czerwonego probe’a – to dopiero jest typek na warsztaty Annie – który gna pasem szybkiego ruchu sto pięćdziesiąt na godzinę i trąbieniem zmusza wszystkich, żeby zjechali mu z drogi. No i nieoznakowany biały policyjny samochód – cześć, chłopcy, namierzyłem waszego rovera 500! – sorry, za późno. Jak widzicie, znajomość samochodów popłaca.

Weźmy takiego V-Mana. Widzieliście go: czarne volvo sedan, czarne spoilery, przyciemniana przednia szyba, okulary słoneczne jak z „Top Gun”. Gość diabelnie mnie wkurza. Myśli, że przerasta nas o głowę, bo ma limitowaną serię z szyberdachem i „złote” numery: KE 51. Idiota. Każdego cholernego ranka stajemy w szranki, łeb w łeb, jak gladiatorzy, V-Man i ja.

Jestem świetnym kierowcą. Jeżdżę tym wozem od roku (był dodatkiem motywacyjnym do tytułu Pracownika Roku), nie drasnąłem go ani razu, nawet nie dostałem mandatu. Fakt, od czasu do czasu naginam przepisy – cóż, ograniczeń prędkości nie należy brać dosłownie, a parę drinków w gruncie rzeczy poprawia koncentrację – umiem jednak prowadzić, znam autostradę i tutejszych kierowców jak własną kieszeń. Najgorsi są tacy jak V-Man. Tacy, którzy uważają się za Bóg wie kogo i na gwałt chcą to udowodnić. Ja jestem tylko kierowcą, to moja praca. Przecież tu nie chodzi o życie. To dopiero byłoby dno. Ale V-Man… on jeździ tak, jakby w grę wchodził jego honor, a w każdym razie coś więcej niż tylko miejsce na drodze. Kiedy wciska się między dwie ciężarówki z naczepami, a potem wyskakuje na pas szybkiego ruchu, prując sto czterdzieści na godzinę, prawie słychać, jak myśli: „I co, patałachu z beemki, zobacz, na co stać prawdziwego mężczyznę”. I choć nigdy nie widziałem jego twarzy – przyciemniana szyba zasłania widok – wiem, że to łysiejący ciul z podskubanym wąsikiem, który obrywa cięgi w biurze, a uważa się za króla szos.

Nie, żebym się przejmował; zazwyczaj mam to gdzieś. Lecz dzisiejszy dzień nie zaczął się najlepiej: zaspałem, pas pomiędzy węzłami 36 i 37 był zamknięty, a na dodatek Annie próbowała nawiązać rozmowę o „rozważeniu opcji”, co zapewne oznacza, że przygruchała sobie jakiegoś faceta albo, co gorsza, zachciało jej się dziecka. Jednym słowem, dzień z góry był do bani i tylko widok napuszonego V-Mana w wybłyszczonym volvo mógł mnie jeszcze bardziej zdołować.

Ma się rozumieć, zwykle to ja jestem górą. Przynajmniej dziewięć razy na dziesięć, gdyż limitowana seria volvo nie dorasta BMW do pięt. Jednak tego ranka miałem przeczucie, że patafian rzuci wyzwanie, jakby wyniuchał, że coś nie gra, i postanowił wykorzystać okazję. Przeczucie okazało się słuszne. Zobaczyłem, jak pędzi od strony 36, punktualny jak zawsze. Od razu wjechał na środkowy pas, tuż przed moim nosem, oczywiście nie zawracając sobie głowy kierunkowskazem. Co za pajac. Robi to celowo, na bank. Myśli, że mnie wkurzy. Błysnąłem mu długimi, po czym podjechałem pod jego tylny zderzak i ponownie włączyłem długie światła. Następnie wyprzedziłem durnia płynnym manewrem i dwukrotnie włączyłem kierunkowskaz, najpierw prawy, a potem lewy, żeby dać mu do zrozumienia, co o nim myślę. Pomyślałby kto, że to załatwi sprawę. Ale niektórzy obstają przy swoim i wiercą człowiekowi dziurę w brzuchu, aż Bogu ducha winny traci cierpliwość i spuszcza im łomot, po czym słyszy: „Jak śmiałeś, gnoju, wyjeżdżam do mamy”. Najpierw sami się proszą, a potem zwalają na człowieka całą winę. Taki sam jest ten V-Man. Wyprzedził mnie minutę później – nieważne, że czerwony probe siedział mu na ogonie – wskoczył na pas szybkiego ruchu i w przelocie pomachał mi ręką. Nie dostrzegłem jego twarzy (przez te cholerne okulary), zobaczyłem jednak, że ma rękawiczki rajdowe – skórzane, z oddychającą podszewką – i to wystarczyło. W życiu nie spotkałem gościa, a mimo to wiedziałem o nim wszystko. I znienawidziłem go w mgnieniu oka.

Nazywa się Keith albo Ken i pracuje w dziale sprzedaży. Ma czterdzieści pięć lat i nie dymał baby od roku, odkąd jego żona (lat trzydzieści dziewięć, płowa blondynka z hondą civic) odeszła z facetem poznanym na zajęciach jogi. Nosi garnitury Moss Bros i koszule od Marksa & Sparksa; z tyłu zawsze wisi zapasowa, gdyby się spocił przed ważnym spotkaniem. Kierując się względami bezpieczeństwa, kupił volvo, ale wybrał wersję sportową, gdyż w jego mniemaniu znaczy to „młody, wolny i gotowy do działania”. Nosi okulary słoneczne, nawet w pochmurne dni, i rękawiczki samochodowe (żeby nie dostał pęcherzy na paluchach), choć ma kierownicę ze wspomaganiem. W tej chwili słucha Radia 2; leci „Sultans of Swing” Dire Straits: cichnie gitarowe solo AUTODAFE Terry’ego Wogana, bo zbliża się pełna godzina (nie cierpię tego; ta solówka to najlepszy kawałek). Być może podśpiewuje pod nosem albo wystukuje rytm na kierownicy, myśląc sobie, że chciałby mieć taką gitarę jak Knopfler. Marzy o niej od lat; teraz znów jest wolny, ma z głowy żonę, dzieciaki i alimenty, mógłby więc sobie taką sprawić. W wyobraźni wchodzi do sklepu muzycznego przy Boar Lane w Leeds i ogląda gitary wiszące na ścianach niczym trofea. Potem może zwraca się do obszarpanego sprzedawcy i mówi, siląc się na obojętność: „Chciałbym zobaczyć tego stratocastera”. „Jasne. Zaraz przyniosę wzmacniacz”, odpowiada chłopak, kryjąc ironiczny uśmieszek i mrucząc pod nosem „dziadzio”.

Mówię wam, dotarła do mnie cała prawda o tym facecie; poznałem jego samotność i żałosne mrzonki. Oto on, wciśnięty w skórzany fotel czarnego volvo, V-Man, król szos, mężnie podejmujący byle wyzwanie, gotów pozostawić w tyle merca, beemkę i jaguara…

Postanowiłem, że nie ujdzie mu to na sucho. Nie mogłem na to pozwolić. Sprawa honoru, rozumiecie. Wziąłem go od wewnętrznej – dalej blokował pas szybkiego ruchu – i w locie pokazałem mu wała. Odpowiedział mi równie obraźliwym gestem i przyśpieszył. Wkrótce kończył się pas szybkiego ruchu i kierowcy zaczęli zwalniać, więc minąłem go ponownie i na pożegnanie cmoknąłem środkowy palec.

Sądziłem, że sprawa załatwiona. Lecz tego ranka szczęście mi nie dopisało; kiedy zbliżaliśmy się do rozkopów ruch na środkowym pasie zwolnił niemiłosiernie. Nikt nie kwapił się zjechać na najwolniejszy pas, a kierowcy z zamkniętego pasma wpychali się w ostatniej chwili, mimo że znak umieszczono 800 metrów od robót drogowych.-Wiedzą, że jakaś fujara zawsze ich wpuści, zwłaszcza jeśli trafią na babę za kółkiem. Według mnie mogą zaczekać. Niech India czy Saffron spóźni się na zajęcia z aromaterapii, inni mają pilniejsze sprawy na głowie.

Tym sposobem V-Man wyprzedził mnie ponownie; większość maruderów zjechała już na właściwy pas, ale nie on. Bezczelnie przejechał obok, patrząc przed siebie i nieco pochylając się nad kierownicą. Na desce rozdzielczej volvo zobaczyłem maskotkę przypominającą Kenny’ego z „Miasteczka South Park”; jakoś pasowało mi to do jego wizerunku i, nie wiedzieć czemu, dodatkowo mnie rozeźliło. Ale nawet wtedy dałbym spokój, gdyby nie jego kolejna zagrywka. Dziewczyna w białym MG jechała na czele kawalkady i dawała znaki, żeby ją wpuścić. Czerwony probe znajdował się dwa auta przede mną, za nim jechał biały minivan i zielona corolla. Probe nikogo nie wpuszczał – jak zwykle strasznie się śpieszył – ale minivan zatrąbił na dziewczynę, która wjechała na środkowy pas. Dobra jest. V-Man utknął. Ja bynajmniej nie miałem zamiaru go wpuścić, a zielona firmowa corolla również wyglądała na nieskorą do przysług. Mógł sobie migać do woli: postanowiłem przejechać obok i w miarę możliwości pokazać mu środkowe palce jednocześnie. Będzie wąchał moje spaliny, ot co.

Ale V-Man należał do tych kierowców, którzy za nic nie popuszczą: niefrasobliwy i arogancki, a przy tym dość obrotny, żeby często dopiąć swego. Tak stało się i tym razem. Minivan przyhamował; V-Man dostrzegł swoją szansę i władował się tuż za białym MG. Minął tylny zderzak dziewczyny dosłownie o cal, a tyłkiem niemalże musnął vana, ale bez przeszkód włączył się do ruchu i podążył w stronę swego zjazdu. Nie zareagowałbym nawet wtedy, gdyby nie pogardliwy obłoczek z rury wydechowej i zdawkowe machnięcie ręką widoczne przez tylną szybę volvo.

To wystarczyło. Zalała mnie krew. Dodałem gazu i wskoczywszy na prawy pas, ruszyłem w pościg. Nie był to mój zjazd, o czym dobrze wiedział, inaczej nigdy by się nie odważył na jawną prowokację. Ale tym razem uznałem, że nie popuszczę. Jechał prawym pasem w sznurze pojazdów; gdy zjeżdżał z autostrady, znajdowałem się pięć samochodów za nim. Z przekleństwem na ustach skręciłem kierownicę i dogoniłem go poboczem – chrzanić kamery – w rezultacie, gdy dotarł do świateł na głównym rozjeździe, stanąłem tuż za nim i utkwiłem wzrok w jego lusterku wstecznym.

Szczęka opadła mu do podłogi. Gapił się przed siebie, czekając na zmianę świateł. Mimo to widziałem, że kontroluje sytuację: królicze oczka skakały od świateł do lusterka, w którym szczerzyłem do niego zęby, mieląc przekleństwa. Chcąc sprawdzić jego reakcję, odpiąłem pas i uchyliłem drzwi. Ze strachu musiał srać w gacie. Kiedy wystawiłem nogę przez drzwi, podskoczył jak oparzony i uruchomił centralny zamek, łypiąc na mnie znad okularów, które mało nie zjechały mu z nosa. Podjechałem nieco bliżej, błyskając długimi. Nastąpiła zmiana świateł i zatrzasnąłem drzwi, ostro ruszając z miejsca. W życiu nie jechałem tą trasą. Zazwyczaj jeżdżę Ml, odcinkiem między Sheffield a Leeds, ale teraz zapędziłem się za zwierzyną i pewnie nie zdążę do pracy. Miałem to w nosie; postanowiłem pokazać dupkowi, kto tu rządzi, nawet jeśli przyjdzie mi za to zapłacić. Gnaliśmy pięć albo sześć mil tą samą nitką autostrady w kierunku Bradford. Nie miał szans mnie zgubić. Jechałem mu na ogonie. Głupie żarty wywietrzały mu z głowy; wpatrzony przed siebie zerkał czasem nerwowo w lusterko, jak zaszczuty. Próbował przyspieszyć, śmigając między ciężarówkami, lecz uparcie podążałem tuż za nim. Następnie zwolnił w nadziei, że go wyprzedzę, ale ja uczyniłem to samo. Wreszcie skręcił na parking, przejechał obok stojących tirów i minąwszy stację benzynową, zaparkował przed Burger Kingiem, po czym wrzucił na luz, nie gasząc silnika.

Pora na ostateczną rozgrywkę.

Zaparkowałem naprzeciw niego i staliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem. Uchyliłem drzwi. Nie ruszył się z miejsca. Wyszedłem na asfalt i włożyłem okulary słoneczne, osłaniając wzrok przed porannym słońcem. Siedział w samochodzie niczym osaczony zając i z przerażeniem patrzył, jak powoli podchodzę do czarnego volvo.

Z tej odległości zobaczyłem, że samochód wcale nie jest taki wypolerowany; u dołu drzwi pasażera widać było odrobinę rdzy, na lewym reflektorze – ślady remontu. Przez przyciemnianą szybę zobaczyłem w jego dłoni telefon. Demonstracyjnie podniósł rękę, jakby groził, że zadzwoni na policję.

– Wysiadaj – powiedziałem cicho.

V-Man potrząsnął głową.

Kopnąłem drzwi, krusząc płaty rdzy.

– Wysiadaj – powtórzyłem.

Opuścił nieco szybę.

– Dzwonię na policję – oznajmił drżącym, piskliwym głosem. W tle Radio 2 nadawało „Band of Gold” (Frieda Payne, 1970).

– A dzwoń, palancie – odparłem, krusząc pięścią szybę.

Bolało jak diabli, choć jednocześnie odczułem dziwną ulgę.

– Masz dosyć seksualnej dominacji, kretynie? Czujesz się zaspokojony?

Właściwie nie to chciałem powiedzieć, lecz tamten wybałuszył ze strachu oczy.

– Ja… posłuchaj, mam pieniądze – odrzekł. – Bierz je. Telefon też. – Gdy podawał mi portfel (z czarnej skóry, po dobnie jak rękawiczki), dygotała mu ręka. Za kogo on mnie brał, do cholery?

– Zajechałeś mi drogę – ciągnąłem, ignorując portfel. – Nikt nie będzie zajeżdżał mi drogi. – Annie też powinna to usłyszeć. Żałowałem, że mnie teraz nie widzi. Ten widok dałby jej do myślenia.

V-Man patrzył na mnie przerażony, ogłupiały.

– Za… zajechałem? – wyjąkał.

– Tak jest – przytaknąłem. Sięgnąwszy przez rozbitą szybę, otworzyłem drzwiczki kierowcy. – Postąpię z tobą tak samo, ty ciulu.

V-Man nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Jestem żonaty – szepnął. – Mam dzieci…

– Nie masz – odparłem z przekonaniem.

– Nie mam – wyznał szeptem V-Man.

– Nazywasz się Keith czy Ken? – zapytałem.

– K… Kenny.

To wyjaśniało wybór maskotki. Zaglądając do środka, zobaczyłem jego życie w całej okazałości: marynarkę na drucianym wieszaku, tanią aktówkę, stare zdjęcie blondynki – jakaś Penny, Connie, Frannie czy coś równie głupiego – przypięte do schowka, odświeżacz w kształcie choinki na lusterku wstecznym, egzemplarz „Areny” (zwędzony koledze z pracy) na tylnym siedzeniu dla podtrzymania iluzji, że właściciel pojazdu jest młody i beztroski. Za tym wszystkim, za wonią potu, odświeżacza powietrza, skórzanych rękawiczek samochodowych oraz stęchlizną, czaił się ohydny, znajomy smród – szczyn, dawnych obiadów na wynos, nie – opróżnionych popielniczek, brudnej bielizny – odór beznadziei, rozpaczy i rozwianych złudzeń.

– Co chcesz zrobić? – wyszeptał V-Man.

W przypływie zrozumienia przemieszanego z odrazą prawie o nim zapomniałem: popatrzyłem na nalaną, fałszywą gębę, łysiejące czoło i powiększającą się plamę w kroku markowych spodni.

Stłuczona ręka bolała; rozmasowałem ją machinalnie. To idiotyczne, żeby walić pięścią w szybę, mogłem coś sobie złamać. Na domiar złego druga dłoń wciąż odczuwała skutki porannego incydentu. W głowie huczało; mimo Ray-Ba – nów słońce zawsze świeci mi prosto w oczy. Zadzwoniła moja komórka – usłyszałem ją w tle utworu płynącego z radia („Band of Gold” przechodził w „We Are the Champions” grupy Queen). Pewnie dzwonią z pracy, żeby spytać, dlaczego się spóźniam, albo Annie chce dokończyć naszą rozmowę. „Gdybyś był mężczyzną, Benny, nie musiałbyś wiecznie sobie udowadniać, że nie jesteś frajerem”. Co ona może W TAŃCU wiedzieć, głupia krowa? I tak dałem jej nauczkę, tym razem skutecznie; nieważne, że zagroziła wezwaniem policji. V-Man już wie, dygocze na tym swoim fotelu z dermy, wąchając siki stygnące na gaciach za pięćdziesiąt funtów. On wie, kto tu jest frajerem, bo na pewno nie ja.

Nauczyłem ich moresu. Mają za swoje. Nikt nie będzie mi podskakiwał ani robił ze mnie głupka. Wróciłem do samochodu i włączyłem radio (Pink Floyd, „Another Brick in the Wall”, część druga), poprawiłem maskotkę na tablicy rozdzielczej (Bart Simpson), nałożyłem rękawiczki i ruszyłem ku wschodzącemu słońcu, widząc za sobą błysk świateł i słysząc zawodzenie syren. Tymczasem upiorna, frajerska woń moczu nasilała się z każdą chwilą, chociaż dawno pozostawiłem ją za sobą.

Загрузка...